Jan Michał Błeszyński: Cudze chwalicie, swego nie znacie

Jak wadliwa implementacja unijnej dyrektywy psuje polskie prawo autorskie.

Publikacja: 17.07.2024 04:33

Jan Michał Błeszyński: Cudze chwalicie, swego nie znacie

Foto: Adobe Stock

Przedmiotem prac polskiego parlamentu jest długo wyczekiwany przez środowiska twórcze projekt nowelizacji ustawy o prawie autorskim. Celem projektu jest implementacja dyrektywy unijnej o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym. Dyrektywa ma zapewniać twórcom m.in. prawo do tantiem za eksploatację ich utworów w internecie, a wydawcom publikacji prasowych ochronę zamieszczanych przez nich treści na własnych platformach internetowych (w konsekwencji zapewniając prawo do wynagrodzenia za korzystanie z tych treści przez inne podmioty). Przewiduje też pewne gwarancje i ochronę dla użytkowników i określonych instytucji w ramach dozwolonego użytku utworów, np. w „linkowaniu” czy działalności naukowej i badawczej.

Postanowienia dyrektywy są często komentowane. Istnieje jednak pewien istotny zapis, który nie otrzymał do tej pory należytej medialnej uwagi. Dyrektywa dostrzegła bowiem potrzebę zagwarantowania twórcom całej Unii Europejskiej „prawa do odwołania” przekazanych przez nich praw do utworu, gdy ich dzieło nie jest eksploatowane. Prawo takie istnieje w polskim prawie autorskim od dawna, choć twórcy korzystają z niego zdecydowanie za rzadko. Przepis wymaga reformy, istnieje jednak uzasadniona obawa, że proponowane przez rząd zmiany nie tylko obecnego stanu nie poprawią, ale uczynią art. 57 pr. aut. ostatecznie martwym. Jakich zmian w prawie wymagała natomiast dyrektywa? Jak unijne wytyczne starano się „ulepszyć” i z jakich rodzimych koncepcji wycofać?

Czytaj więcej

Machała: Uwagi do nowelizacji art. 6 ust. 1 pkt 4 i 5 ustawy o prawie autorskim

By utwór trafiał pod strzechy

Zgodnie z art. 22 dyrektywy, „prawo do odwołania” zostało przewidziane dla umów o przeniesienie praw i o udzielenie licencji wyłącznej. Twórca musi mieć zagwarantowane prawo do uchylenia się od skutków zawartego stosunku prawnego, gdy utwór nie jest eksploatowany. Ideą tego prawa jest ochrona twórcy, gdy umowa, którą zawarł, blokuje go przed doprowadzeniem do rozpowszechnienia utworu. Twórca ma bowiem uzasadniony interes, aby jego utwór dotarł do szerokiej grupy odbiorców.

Dla skorzystania z ww. prawa dyrektywa wymaga upływu „rozsądnego czasu od zawarcia umowy licencyjnej lub o przeniesienie praw”. Oprócz tego, twórca ma obowiązek wyznaczyć kontrahentowi dodatkowy, odpowiedni termin na podjęcie eksploatacji i dopiero po jego bezskutecznym upływie ma prawo umowę „odwołać”. Prawo do „odwołania umowy” ma być wyłączone, gdy brak eksploatacji wynika w głównej mierze z winy twórcy.

U nas już jest

Państwa członkowskie mogą w świetle dyrektywy także wprowadzić dodatkowe postanowienia. Odpowiedni przepis krajowy może uwzględniać specyfikę poszczególnych sektorów, poszczególnych rodzajów utworów i wykonań. Może także uwzględniać poszczególne wkłady twórcze, uzasadniony interes wszystkich twórców lub wykonawców, gdy utwór ma wielu autorów.

Prawo krajowe może też określać termin przedawnienia na skorzystanie z prawa do odwołania. Co istotne, dyrektywa proponuje sformułowanie przepisu umożliwiającego przekształcenie umowy licencyjnej wyłącznej w niewyłączną, tak aby twórca mógł utwór rozpowszechnić z pominięciem dotychczasowego kontrahenta, nie niwecząc przy tym całej umowy. To bardzo pozytywn propozycja, choć nie rozwiązuje wszystkich problemów. Należy jednak pamiętać, że zaprezentowane regulacje czy postulaty stanowią pewne minimum ochrony, które musi być zapewnione twórcom w całej Unii. Prawo krajowe może natomiast tę ochronę poszerzać.

Art. 57 polskiego prawa autorskiego spełnia zasadnicze postulaty dyrektywy już w obecnym stanie prawnym. Twórca ma bowiem prawo od umowy licencyjnej lub o przeniesienie praw odstąpić lub ją wypowiedzieć, gdy zobowiązany do tego kontrahent twórcy nie przystąpi do rozpowszechnienia utworu w umówionym terminie, a w jego braku – w terminie dwóch lat od przyjęcia utworu, po bezskutecznym upływie dodatkowego terminu nie krótszego niż sześć miesięcy i domagać się odszkodowania. Twórca może także dochodzić odszkodowania w wysokości dwukrotności umówionego wynagrodzenia, chyba że licencja była niewyłączna. Polski ustawodawca poszedł więc dalej niż europejski, przyznając uprawnienie wszystkim licencjodawcom i gwarantując tzw. odszkodowanie ryczałtowe.

Przyznanie prawa do odstąpienia od umowy także w przypadku licencji niewyłącznych ma zasadnicze znaczenie. W określonych okolicznościach biznesowych zawarcie umowy niewyłącznej z jednym podmiotem przekreśla zawarcie podobnej umowy z drugim. Ów drugi podmiot może mieć interes tylko w zawarciu umowy wyłącznej. Potencjalne rozpowszechnienie utworu przez inny podmiot może bowiem godzić w wyjątkowość oferowanego materiału i narazić na osiągnięcie mniejszych zysków od zamierzonych. Określenie wysokości odszkodowania w prawie autorskim jest w praktyce bardzo trudne. Dlatego ustawodawca niejednokrotnie posługuje się w ustawie konstrukcją odszkodowania w postaci „krotności” umówionego wynagrodzenia. Artykuł 57 pr. aut. jest pod tym względem spójny z art. 79 ust. 1 pkt 3 lit. b pr. aut.

Lepiej niż Bruksela

Polski projekt implementacji wprowadza kilka zmian pozytywnie w mojej opinii oddziałujących na art. 57 pr. aut. Są przy tym niemal literalnie przejęte z treści dyrektywy. Wprowadzono postulowaną przez Unię regulację dotyczącą możliwości przekształcenia licencji wyłącznej w niewyłączną, a także wyłączono z zastosowania normy przypadki, w których winę za brak rozpowszechnienia ponosi w przeważającej części twórca (choć w moim przekonaniu i w braku takiego przepisu nie sposób byłoby udzielić twórcy ochrony). Prawo do odstąpienia lub wypowiedzenia umowy przyznano również tylko współtwórcom, których wkłady twórcze mają samodzielne znaczenie.

To przydatne i zasadne zmiany. Szkoda jednak, że na nich nie poprzestano. Przepis wymaga reformy. Kolejne zmiany to jednak efekt nadgorliwości i braku zrozumienia. W ich następstwie regulacja, która powinna służyć słusznym interesom twórców, w istocie swojej funkcji pełnić nie może, a autorzy chronieni są przed nieuczciwymi praktykami jeszcze mniej niż do tej pory. Paradoksalnie, wprowadzone zmiany są sprzeczne z założeniami dyrektywy. Krytykowanych zmian, które ocenić należy jako destrukcyjne dla polskiej twórczości, prawo unijne w ogóle nie wymaga. Cel dyrektywy jest jasny i słuszny, proponowane rozwiązania trafne, ale jak widać, to nie wystarczy. Dużo ważniejsza jest prawidłowa implementacja, a wadliwa przysporzyć może więcej strat niż pożytku.

Zgodnie z projektem rządu, nowy art. 57 pr. aut. pomijać będzie, dotychczas objęte regulacją, licencje niewyłączne, przyznając twórcy uprawnienia tylko wtedy, gdy udziela on licencji wyłącznej albo przenosi prawa. Stwierdzono, że nie ma sensu bronić ojczystej regulacji, która gwarantuje szerszą ochronę twórcy. Skoro Unia wymaga mniej, to po co mieć więcej? Obraliśmy więc w Polsce drogę minimum minimorum, wstydząc się rodzimej koncepcji, chociaż wyprzedza ona wytyczne z Brukseli.

Trzeba przypomnieć, że nieeksploatowany utwór, do którego praw udzielono na zasadzie niewyłącznej, też stanowi zagrożenie dla twórcy w rozpowszechnieniu utworu. Owszem, problem ten jest większy w przypadku licencji wyłącznej, gdy twórca nie ma prawnej możliwości rozporządzenia swoim utworem, co nie znaczy, że problemu nie ma w pozostałych przypadkach. Jest i był do tej pory dostrzeżony, szkoda tylko, że niejako zawstydzeni swoją błyskotliwością, postanowiliśmy się z niego wycofać.

Kolejną rewolucyjną zmianą jest usunięcie ustawowego, dwuletniego terminu na rozpowszechnienie utworu. Zamiast niego wprowadzono bezwzględny, dziesięcioletni, a dla utworów architektonicznych, architektoniczno-urbanistycznych i urbanistycznych dwudziestoletni termin od dnia przeniesienia praw lub udzielenia licencji wyłącznej na publiczne udostępnienie. Projektodawca uznał zatem, że ów „rozsądny czas od zawarcia umowy licencyjnej lub o przeniesienie praw” wynikający z dyrektywy wynosić powinien lat dziesięć lub dwadzieścia zamiast dotychczasowych dwóch. Na pomysł taki inaczej niż rozbawieniem zareagować się nie da. Jedno jest pewne: przepis o takim brzmieniu funkcji dyscyplinującej kontrahenta do wykonania zobowiązania pełnić nie może. Nie może też chronić interesu twórcy, który nie dość, że musi znosić naruszanie jego praw przez okres nadmiernie wygórowany, to jeszcze po „odzyskaniu” praw, utwór może stracić na aktualności, a jego rozpowszechnienie może stać się zupełnie niecelowe, narażając twórcę na szkodę.

Ponadto, termin bezwzględny w całości pomija kwestię różnorodności poszczególnych umów i ich przedmiotu. Przystąpienie do rozpowszechnienia pewnych utworów wymagać będzie kilku miesięcy, a innych nawet paru lat. Zróżnicowanie wynikać może z różnorodności rodzajowej utworów, czy też odmienności pól eksploatacji, lub też ich ilości. Rozpowszechnienie utworu literackiego w postaci książkowej będzie trwało dużo krócej niż nagranie filmu wykorzystującego scenariusz, będący przedmiotem umowy. Utwór muzyczny może znaleźć się na platformie streamingowej już w dwa tygodnie od przyjęcia przez wydawcę. Czy zatem jakakolwiek logika przemawia za ustaleniem dziesięcioletniego terminu bezwzględnego?

Nie wszystko stracone

Dotychczasowy termin dwuletni został zainspirowany rozporządzeniem Rady Ministrów z 19 stycznia 1979 r. w sprawie zasad zawierania i wykonywania umów wydawniczych o wydanie utworu w formie książkowej oraz zasad i stawek wynagradzania za te utwory. Wydawca miał maksymalnie dwa lata na wydrukowanie utworu naukowego i rok na pozostałe. Rozpowszechnienie miało zaś nastąpić po upływie miesiąca od druku. Było to w czasach, gdy technika drukarska stała na zupełnie innym poziomie. Stąd łatwo o wniosek, że termin ten powinien być możliwie krótki, praktycznie niezbędny do fizycznego umożliwienia wydawcy rozpowszechnienia. Czy nie lepiej byłoby, gdyby przepis mówił o terminie po prostu odpowiednim, uwzględniającym różne rodzaje umów i utworów? Jeżeli natomiast uznamy za celowe ustawowe określenie konkretnego okresu, dotychczasowy termin dwuletni, uzupełniony minimum sześcioma miesiącami terminu dodatkowego, zdaje się odpowiedni i uniwersalny dla szerokiego spektrum sytuacji. Propozycja wprowadzenia terminu dziesięcioletniego odbierze zaś regulacji jakikolwiek sens.

Postanowiono także włączyć do regulacji utwory architektoniczne, architektoniczno-urbanistyczne i urbanistyczne. Tyle że ustanowienie terminu dwudziestoletniego sprawia, że regulacja będzie dla tych utworów martwa. Ich specyfika nie uzasadnia objęcia ich regulacją. Dotychczasowe brzmienie art. 57 ust. 3 pr.aut. jest tutaj jak najbardziej zasadne. Projektodawcy usunęli też dotychczasowy przepis o odszkodowaniu w wysokości dwukrotności umówionego wynagrodzenia. Jak zostało już powiedziane, określenie odszkodowania w prawie autorskim jest bardzo trudne i najczęściej przyjmuje wysokość utraconego wynagrodzenia. Kontrahent twórcy nie ma zatem interesu w wypełnianiu swoich zobowiązań, ponieważ jedyne konsekwencje jakie poniesie, to wypłata twórcy, często dopiero po latach procesu, tego, co i tak mu się od początku należało. Norma dotycząca odszkodowania ryczałtowego przychodzi tu twórcy z pomocą, przewidując de facto konsekwencje za niestosowanie się do uczciwych praktyk, czym jest zobowiązywanie się do rozpowszechnienia bez faktycznego zamiaru publicznego udostępnienia utworu, czy też po prostu za niewypełnianie zaciągniętych zobowiązań. Nie ma w „prawie odwołania” ani zaleceń, ani zakazów dotyczących odszkodowania za naruszenie praw twórcy. Po raz kolejny uznano więc za niepożądane wykraczanie poza minimum ochrony wyznaczone przez Unię.

Więcej zmian na szczęście nie popełniono. Warto jednak się zastanowić, jakie rzeczywiście wpłynęłyby na poprawę art. 57 pr. aut., umożliwiając jego szersze zastosowanie. Projektodawca w ogóle nie dostrzegł kwestii zastosowania przepisu do konkretnych pól eksploatacji, na których do rozpowszechnienia nie doszło.To bardzo istotne. Powszechne jest bowiem zawieranie z twórcą umów licencyjnych lub o przeniesienie praw z tym samym wynagrodzeniem na wszystkich możliwych polach eksploatacji, na których do rozpowszechnienia nigdy nie dojdzie, bo kontrahentowi twórcy tak naprawdę zależy tylko na wybranych polach. Gdyby uznać, że w przypadku rozpowszechnienia utworu przez wydawcę na jakimkolwiek polu eksploatacji wyłączone jest zastosowanie art. 57 pr. aut., prawa twórcy zostaną znacząco ograniczone. W przypadku np. rozpowszechnienia utworu w postaci książki, twórca nie będzie mógł odzyskać swoich praw do filmowej adaptacji utworu czy do stworzenia audiobooka, nawet gdy wydawca nie chce skorzystać z uzyskanych praw.

Na problem ten zdaje się jednak, choć ogólnikowo, zwracać uwagę dyrektywa, która mówi o wprowadzeniu odpowiednich przepisów uwzględniających „specyfikę poszczególnych sektorów i poszczególnych rodzajów utworów i wykonań”. Wyraźne określenie, że art. 57 ma zastosowanie do poszczególnych pól eksploatacji (co chroni także wydawcę przed wzruszeniem całej umowy), stanowiłoby rzeczywisty wzrost ochrony twórców, rzetelnie oddając przy tym istotę i cel dyrektywy.

Nie wszystko jednak stracone. Prace w parlamencie trwają. Pozostaje zatem liczyć na mądrość polityków, brak kompleksów i wiarę w słuszność rodzimych koncepcji.

Autor jest asystentem sędziego w Sądzie Okręgowym w Warszawie

Przedmiotem prac polskiego parlamentu jest długo wyczekiwany przez środowiska twórcze projekt nowelizacji ustawy o prawie autorskim. Celem projektu jest implementacja dyrektywy unijnej o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym. Dyrektywa ma zapewniać twórcom m.in. prawo do tantiem za eksploatację ich utworów w internecie, a wydawcom publikacji prasowych ochronę zamieszczanych przez nich treści na własnych platformach internetowych (w konsekwencji zapewniając prawo do wynagrodzenia za korzystanie z tych treści przez inne podmioty). Przewiduje też pewne gwarancje i ochronę dla użytkowników i określonych instytucji w ramach dozwolonego użytku utworów, np. w „linkowaniu” czy działalności naukowej i badawczej.

Pozostało 95% artykułu
Rzecz o prawie
Łukasz Guza: Premier traci czujność
Rzecz o prawie
Jarosław Gwizdak: Prawo człowieka. Do odłączenia się
Rzecz o prawie
Marek Domagalski: Kiedy MEN zawyje przez zmiany lekcji religii
Rzecz o prawie
Joanna Parafianowicz: Prawo, a nie tylko dobro dzieci
Materiał Promocyjny
Aż 7,2% na koncie oszczędnościowym w Citi Handlowy
Rzecz o prawie
Jacek Dubois: Osiem gwiazdek
Materiał Promocyjny
Najpopularniejszy model hiszpańskiej marki