Paweł M. i dominikanie. Milczenie czyni współwinnym

Na działania dominikanina, ojca Pawła M., należy spojrzeć nie z perspektywy zakonu, instytucji, obrony dobrego imienia, ale tych, którzy w tej sprawie zostali skrzywdzonym Chrystusem. Innego podejścia do tych spraw nie ma, każda inna droga jest nieewangeliczna.

Aktualizacja: 12.11.2021 15:21 Publikacja: 12.11.2021 10:00

Tomasz Terlikowski

Tomasz Terlikowski

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Z żalem i smutkiem czytałem tekst ojca Ludwika Wiśniewskiego, opublikowany w „Plusie Minusie" (6–7 listopada 2021 r.). Nie wątpię, że stoją za nim najgłębsze i szczere intencje, w tym miłość do zakonu, w którym o. Wiśniewski spędził wiele lat. Mam świadomość, że jest to także obrona pewnej istotnej części własnego życia. Niestety, nie zmienia to faktu, że choć niewątpliwie pisany z ogromną szczerością i zaangażowaniem tekst ten jest niespójny wewnętrznie, a także – wbrew powracającym zapewnieniom – przeniknięty niezdolnością do przyjęcia perspektywy osób skrzywdzonych i skupiony wyłącznie na obronie instytucji. Ojciec Wiśniewski podkreśla, że 95 proc. dominikanów nic nie widziało, nic nie słyszało i nic nie mówiło na temat działań Pawła M. (ze spotkań z zakonnikami komisji zajmującej się tą sprawą, której przewodniczyłem, wynika zdecydowanie co innego), i że w związku z tym za nic nie odpowiada, jest skrzywdzony uogólnieniami, a jednocześnie sam przyznaje, iż „wiele osób zostało (...) głęboko zranionych i nie otrzymało należnego zadośćuczynienia". Dominikanin przyznaje też, że winę za to ponoszą nie tylko przełożeni, ale także być może struktura zakonna, by zaraz potem oznajmić, że nie może się zgodzić na twierdzenie, którego rzekomo ma od niego wymagać komisja ds. nadużyć wśród wrocławskich dominikanów, której przewodniczyłem, że „polska prowincja dominikanów jest skorumpowana, a przynajmniej śmiertelnie chora". Nie wiem, gdzie w raporcie komisji ojciec Wiśniewski taką tezę znalazł, bo nikt jej tam nie zawarł.

Nie jest też jasne, do kogo skierowane są zarzuty, bo część tez, z którymi polemizuje ojciec Wiśniewski, to tezy publicystów, część to tezy i stwierdzenia komisji, a jeszcze inne to zarzuty do przełożonych. Z tego powodu zostawiam na boku wszystkie uwagi skierowane do „Więzi", „Tygodnika Powszechnego" oraz innych mediów, a nawet Krzysztofa Vargi i Jarosława Makowskiego, a skupiam się wyłącznie na tym, co zarzuca ojciec Ludwik Wiśniewski naszej komisji.

Czytaj więcej

Czy raport w sprawie dominikanów jest rzetelny?

Rewolucja kopernikańska

Zanim jednak do tego przejdę, muszę wspomnieć o tym, co – mam nieodparte wrażenie – fundamentalnie mnie z zasłużonym dominikaninem różni. Tym czymś jest perspektywa. „Konieczna jest zatem zmiana mentalności w celu zwalczania postawy obronno-reaktywnej dla chronienia instytucji, na rzecz szczerego i zdecydowanego poszukiwania dobra wspólnoty, co da pierwszeństwo ofiarom nadużyć w każdym znaczeniu" – mówił papież Franciszek na zakończenie spotkania „Ochrona małoletnich w Kościele". A jeszcze mocniej wspominał o tej koniecznej zmianie w homilii wygłoszonej w czasie mszy na tym właśnie spotkaniu arcybiskup Mark Coleridge. „Nawrócenie samo w sobie pozwoli nam dostrzec, że rany tych, którzy byli wykorzystywani, są naszymi ranami, że ich los jest naszym losem, że nie są naszymi wrogami, ale kością z naszych kości, ciałem z naszego ciała. Oni są nami, a my jesteśmy nimi. Tego rodzaju nawrócenie jest w rzeczywistości rewolucją kopernikańską. Kopernik udowodnił, że Słońce nie kręci się wokół Ziemi, ale Ziemia wokół Słońca. Rewolucja kopernikańska jest dla nas odkryciem, że osoby, które zostały wykorzystane, nie kręcą się wokół Kościoła, lecz Kościół wokół nich. Odkrywając to, możemy zacząć widzieć ich oczami i słyszeć ich uszami, a kiedy to zrobimy, świat i Kościół zaczną wyglądać zupełnie inaczej" – mówił abp Coleridge.

Komisja przyjęła tę perspektywę „rewolucji kopernikańskiej" i namawiam, by – choć przez chwilę – również ojciec Ludwik Wiśniewski spróbował spojrzeć na sprawę wrocławską, ale także na dalsze wieloletnie zaniedbania, nie oczyma członka instytucji, zakonnika, który troszczy się o dobre imię zakonu i jego przyszłość, ale o skrzywdzonych. By spróbował zobaczyć tamte wydarzenia i to, co działo się w kolejnych latach, ich oczyma. To wywraca do góry nogami myślenie i ocenę sprawy.

I tu pozwolę sobie na osobiste wspomnienie, które – jak sądzę – podzielać będą inni członkowie Komisji. To właśnie spotkania z osobami skrzywdzonymi, zranionymi stały się dla mnie miejscem nawrócenia, „epifanii twarzy", by posłużyć się określeniem Emmanuela Levinasa. Czasem, w którym przez oblicze innych, wołające do mnie „nie rań mnie", „nie zabijaj", przyszedł do mnie Bóg. Od tego spotkania, wysłuchania historii, wejścia w głębię traumy, krzywdy, zranienia, które wcale nie kończy się na osobach skrzywdzonych, ale rezonuje, odbija się, dotyka i rani nie tylko bliskich, ale i dzieci osób zranionych, zaczyna się „nawrócenie duszpasterskie" oraz głęboka zmiana egzystencjalna. I do takiego spotkania z osobami skrzywdzonymi w tej historii namawiam ojca Wiśniewskiego.

Mogę go zapewnić, że część z nich opowie mu o swoich historiach i że naprawdę nie trzeba ich długo szukać. Jeśli zasłużony zakonnik nie jest gotów na spotkanie ze skrzywdzonymi, to może o ich historie, zmarnowane lata życia, depresje, ból, odrzucenie zapytać także niektórych współbraci dominikanów, którzy albo od lat im towarzyszą, albo zdecydowali się na rozmowę z nimi. Pozwala to dostrzec rzeczywistość nie z perspektywy zakonu, instytucji, obrony dobrego imienia, ale właśnie tych, których oczyma mamy patrzeć na te wydarzenia, tych, którzy w tej sprawie zostali skrzywdzonym Chrystusem. Innego podejścia do tych spraw nie ma, każda inna droga jest nieewangeliczna.

I tu warto zadać sobie pytanie nie o to, jak wiele dla ofiar zrobiono. Ojciec Wiśniewski z jednej strony pisze, że zrobiono „skandalicznie za mało", przyznaje, że prowincjał potraktował skrzywdzonych źle, ale z drugiej apeluje o „empatię dla o. Macieja" i dostrzeżenie, że coś jednak zrobiono, bo „zdecydował, że klasztor wrocławski ma pokrywać koszty terapii tych, którzy tego potrzebują". Ale na to, jak je potraktowano, powinniśmy spoglądać nie z perspektywy „empatii dla o. Macieja", ale z perspektywy osób skrzywdzonych. Z tej perspektywy widać dopiero, że model zaoferowania tej pomocy był skandaliczny, a osoby skrzywdzone zostały zostawione sobie same.

Liczy się w końcu nie tylko to, czy się daje, ale również to, jak się daje. Ofiara rzucona jak ochłap, bez zainteresowania, bez empatii, bez towarzyszenia, staje się policzkiem, dalszą krzywdą, a nie pomocą. W raporcie komisji pokazujemy to precyzyjnie. Kolejni świadkowie opowiadają, że nikt nie zadał im pytania, czy czegoś nie potrzebują, że nie zainteresowano się nimi, że gdy znaleźli się na bruku po wyrzuceniu ich z mieszkania Wspólnoty św. Dominika, nawet nie spytano ich, czy mają gdzie spać. Dominikanie z wrocławskiego klasztoru, choć doskonale znali te kobiety i tych mężczyzn, bo byli u nich codziennie, pomagali, pracowali, modlili się, nie zainteresowali się tym, co się z nimi dzieje, czy nie mają myśli samobójczych, czy mają co jeść, czy coś ich nie dręczy. Pomogli – i to jest świadectwo ich, a nie moje – jeden franciszkanin i jeden dominikanin – ojciec Marcin Mogielski. Prowincjał Maciej Zięba, do którego jechali jak do ojca, pogonił ich, pogroził mediami i prokuraturą. A potem nad ich cierpieniem, bólem, zranieniem zapadła cisza, a ich powracające apele o sprawiedliwość, o karę były – nawet jeśli przełożeni uważali inaczej – ignorowane. Musieli sami iść przez życie, pozostawieni w traumie.

Czytaj więcej

Vanier, Zięba, Węcławski. Gdy Mistrz zawodzi uczniów

Takich osób jest więcej, o wiele więcej niż te, które już się zgłosiły, które opowiedziały swoją historię. Część z nich nie jest jeszcze na to gotowa, część nie ufa ani dominikanom, ani komisji, część wyparła tę sprawę i nie chce do niej wracać, nie potrafi uznać się za skrzywdzonych, a część to ludzie, którzy zostali skrzywdzeni później. Jak choćby mężczyzna, który – właśnie dlatego, że Paweł M. działał za zgodą i akceptacją o. Zięby – usłyszał w konfesjonale, że jest winny śmierci swojego dziecka, bo jest w nim zło i grzech. Oni jeszcze opowiedzą swoje historie i nie wykluczam, że część z nich będzie jeszcze bardziej okrutna, dramatyczna. Ten krzyk, to wołanie, ale także to głuche milczenie skrzywdzonych, którzy – by się nie rozsypać, by zachować równowagę – milczą, musi być usłyszany. To jest fundament recepcji raportu.

Niezbędne szczegóły

Przejdźmy do konkretnych zarzutów ojca Ludwika Wiśniewskiego. „Istnieje przecież kultura słowa, języka. Można mocno zaakcentować jakieś wydarzenie bez brutalnych opisów. Język, w którym przedstawia się wydarzenia w sądzie, nie może być językiem używanym w poważnych opracowaniach przeznaczonych dla ogółu czytelników" – oznajmia ojciec Ludwik Wiśniewski i zarzuca autorom raportu, że „taki język przyjęła Komisja". Dominikanina zbulwersował fragment dotyczący gwałtu na ołtarzu. I nie sposób uciec od wrażenia, choć o. Ludwik podkreśla, że jest wstrząśnięty, że bardziej chodzi tu o jego emocje niż o dobro ofiar. „Ten fragment raportu jest dla mnie prawdziwym szokiem. Przez osiem lat, niemal codziennie sprawowałem dla studentów Eucharystię na ołtarzu w kaplicy św. Józefa. Informacja, że u dominikanów gwałcono dziewczyny na ołtarzu, obiegła już internet. Wyobrażam sobie, że za jakieś 100 lat pseudohistoryk po przeczytaniu raportu napisze, że na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia zezwierzęcenie w szeregach polskich dominikanów doszło do tego stopnia, że chwytano dziewczyny przychodzące do kościoła na modlitwę i gwałcono je na ołtarzu" – wskazuje.

Co jest tu dla o. Wiśniewskiego największym szokiem? To, że przez osiem lat sprawował na tym ołtarzu mszę? To, że informacja obiegła internet? Czy może fakt, że kiedyś jakiś historyk napisze coś brzydkiego o dominikanach? Niestety, nie widać troski o kobietę, której to zrobiono. Ona jest nieobecna. I niestety, nie jest w takim myśleniu ojciec Wiśniewski odosobniony. Osoba skrzywdzona w ten sposób jasno opowiada, że po ujawnieniu tej informacji w mediach dominikanów najbardziej interesowały nie jej losy, ale to, czy przypadkiem nie trzeba rekonsekrować ołtarza.

Ojciec Wiśniewski nie jest też w stanie uwierzyć w bicie całą noc pasem, które spowodowało rany gojące się przez kilka tygodni. Zadaje pytanie, jak zweryfikowano tę informację. A o tych wydarzeniach opowiadają wszyscy ich uczestnicy, nie tylko osoba skrzywdzona. I w tych opowieściach pojawia się informacja o ranach, ciosach, zniszczonych pasach, leczonych ranach. A sam o. Paweł M. nigdy temu nie zaprzeczał, a jedynie nadawał owemu wydarzeniu znaczenie mistyczne.

Dlaczego zdecydowaliśmy się przytoczyć obie te historie i dlaczego uznaliśmy je za wiarygodne? Po pierwsze, dlatego że bez ich umieszczenia i opisu nie da się zrozumieć głębi traumy. Opowiadania obozowe Tadeusza Borowskiego są wstrząsające, bo zawierają szczegóły, ogólny opis ich nie zastąpi. Mogę jednak zapewnić, że to, co znajduje się w dokumentach archiwum tajnego, które powinien znać ojciec Zięba, to opisy i sytuacje o wiele bardziej drastyczne, a nasza praca jedynie uzupełniła ten obraz. Ujawniliśmy i opisaliśmy tylko tyle, ile uznaliśmy za konieczne do zrozumienia tej sprawy, do uniemożliwienia jej zignorowania. Z szacunku dla ofiar, ale także by uniknąć taniej sensacji, pominęliśmy niektóre drastyczne szczegóły. I jeśli rzeczywiście coś mnie szokuje, to – inaczej niż ojca Wiśniewskiego – nie to, co napisze kiedyś historyk, ale to, że o. Maciej Zięba nie był w stanie dostrzec w tych opisach krzywdy.

Jasno wskazaliśmy też – i to jest odpowiedź na drugi zarzut – jak weryfikowaliśmy wyznania i opowieści skrzywdzonych. Otóż do raportu weszły tylko te wyznania, świadectwa, historie, które mogły być – choćby pośrednio – potwierdzone przez innych. Jeśli o jakichś wydarzeniach mówią kolejne osoby, to – po zbadaniu wiarygodności zeznań przez psychologów – uznawaliśmy je za wiarygodne. Jeśli w wydarzeniu uczestniczyło kilka osób, a sam Paweł M. potwierdził ich przebieg (nawet jeśli nadał im inne rozumienie), a tak było w przypadku całonocnego bicia pasem, to trudno nie uznać tego za wiarygodne. Część z wydarzeń dokonywała się jednak „sam na sam". Nie wszystkie więc pojawiły się w raporcie, choć nie mamy powodów, by nie wierzyć skrzywdzonym, a ich wiarygodność potwierdzili eksperci.

Trzecim zarzutem jest to, że sam Paweł M. został w raporcie już skazany, a nikt go nie wysłuchał. Termin powołania komisji nie został ustalony przez nas i nie jej członkowie aresztowali zakonnika. Jest więc czymś całkowicie niezależnym od nas fakt, że nie byliśmy w stanie przesłuchać, ani wysłuchać, Pawła M. Zamiast tego niezwykle uważnie przeczytaliśmy wszystko, co napisał on i zeznał w kolejnych procedurach zakonnych i kolejnych listach. Części z tych dokumentów nie mogliśmy ujawnić, bo chronione są one tajemnicą papieską lub państwową. Z tych zeznań, listów i opowieści wynika, że Paweł M. potwierdza znaczną część oskarżeń. Dotyczy to zarówno przemocy fizycznej, jak i zarzutów natury seksualnej. Oczywiście w wielu miejscach lekceważy je, próbuje je odmiennie przedstawiać czy interpretować, ale samych wydarzeń w ogromnej większości nie podważa.

Omerta w praktyce

Kolejna grupa zarzutów ojca Ludwika Wiśniewskiego dotyczy odpowiedzialności zakonu i tego, co wiedzieli – lub nie – dominikanie. Zarzuca on zarówno komisji, jak i publicystom, że „błądzą we mgle", że krzywdzą ofiary, przekonując je, że „zakon świadomie lekceważył ich ból", a nawet, że cytując papieża Franciszka, „wymierzamy policzek" zakonowi. A przecież, jak wskazuje o. Wiśniewski, „95 procent polskich dominikanów" niewiele o sprawie wiedziało i jest wstrząśniętych. Odmienny obraz wyłania się z tego, co mówili nam inni dominikanie. Dokumenty ze szczegółami opisujące to, co się wydarzyło, były znane prowincjałom, a od pewnego momentu ich najbliższym współpracownikom, ale po klasztorach krążyły informacje, plotki, a nawet żarty (właśnie po to, by nie dawać pożywki „pseudohistorykom"). Czy ojciec Ludwik mógł tego nie usłyszeć? Mógł, ale trudno mi w to uwierzyć.

Wiedziano też o ograniczeniach nałożonych na Pawła M., ale tylko nieliczni przeorzy decydowali się na ich pełne egzekwowanie czy na sprawdzanie, gdzie i jak często on wyjeżdża. A to właśnie w czasie kolejnych podróży mógł popełniać nowe przestępstwa. Mimo to pozwalano Pawłowi M. nie tylko przez dwa lata głosić kazania dla małych dzieci i ich rodziców podczas jednej z popularniejszych mszy w Warszawie, pozwalano pracować ze studentkami w klasztornej bibliotece, a nawet wysłano na wizytę duszpasterską. O wcześniejszych latach – za czasów ojca Zięby – gdy sprawował pełną służbę duszpasterską, a także o decyzji o. Krzysztofa Popławskiego, by mianować go kapelanem w szpitalu psychiatrycznym, nawet nie będę wspominał.

Uczestnicy kościelnej „omerty" często są uczciwymi ludźmi, współczującymi i dobrymi. Gdy jednak w grę wchodzi dobro instytucji albo spokój w jej wnętrzu, nagle przestają dostrzegać pewne fakty i rzeczywistość

Jak na to wszystko reagowali inni dominikanie? Odpowiedź jest złożona, bo byli tacy, którzy coś wiedząc o sprawie, zgłaszali zaskakujące sytuacje przełożonym, a także sami ograniczali działania Pawła M., jeśli tylko pozwalał im na to ich zakres władzy. Nie brakowało także takich, którzy otwarcie sprzeciwiali się mu i uniemożliwiali pewne działania (nawet jeśli nie znali istoty zarzutów, a nie mogli ich poznać). Większość jednak – nie wiem, czy 95 procent, ale na pewno wielu, także w klasztorach, w których pracował Paweł M. – nie chciało ani widzieć, ani słyszeć, ani rozmawiać o dostrzegalnych nadużyciach, ani o tym, co się stało we Wrocławiu. Nawet jeśli wiedza była dostępna, nie chciano się z nią zapoznać, pomijano milczeniem.

Dlaczego? Odpowiedzi trzeba chyba szukać w czymś, co arcybiskup Charles Scicluna określa „kulturą omerty", czyli inaczej „kulturą milczenia" lub „kultury dobrego imienia". Jej doskonałe podsumowanie znajdziemy zresztą w tekście samego Ludwika Wiśniewskiego, w którym możemy przeczytać, że „gdyby w społeczności zakonnej każdy w stosunku do współbraci czuł się śledczym i prokuratorem, życie byłoby nie do wytrzymania!". I właśnie w imię tego, by nie być prokuratorem i sędzią, ignorowano, nie zwracano uwagi, pomijano milczeniem, nie pytano przez lata o skandaliczne zachowania, także te, o których wiedziano. I dotyczy to zarówno okresu sprzed roku 2000, gdy w klasztorze we Wrocławiu nie można było nie zauważyć palonych mebli i wizyt straży pożarnej, ani suszącej się damskiej bielizny na terenie klasztoru, ani nie usłyszeć całonocnych modlitw i odgłosów dziwnych zachowań, jak i okresu późniejszego.

Uczestnicy kościelnej „omerty" często są uczciwymi ludźmi, współczującymi i dobrymi. Gdy jednak w grę wchodzi dobro instytucji albo spokój w jej wnętrzu, nagle przestają dostrzegać pewne fakty i rzeczywistość. I w tym znaczeniu można i trzeba mówić także o grzechu instytucjonalnym, systemowym, a nie tylko o odpowiedzialności przełożonych. Milczenie, niedostrzeganie zła, ignorowanie go jest także współuczestnictwem. Ojciec Ludwik z pewnością zna dwa wstrząsające wiersze Czesława Miłosza dotyczące getta, które z taką głębią analizował Jan Błoński w eseju „Biedni Polacy patrzą na getto".

Wspomniałem Campo di Fiori / W Warszawie przy karuzeli, / W pogodny wieczór wiosenny, / Przy dźwiękach skocznej muzyki. / Salwy za murem getta / Głuszyła skoczna melodia / I wzlatywały pary / Wysoko w pogodne niebo. (...) Morał ktoś może wyczyta, / Że lud warszawski czy rzymski / Handluje, bawi się, kocha / Mijając męczeńskie stosy / Inny ktoś morał wyczyta / O rzeczy ludzkich mijaniu, / O zapomnieniu, co rośnie, / Nim jeszcze płomień przygasnął.

Kilkadziesiąt lat później w jeszcze bardziej przejmującym „Biedny chrześcijanin patrzy na getto" Czesław Miłosz pytał o swoją, jako chrześcijanina, odpowiedzialność za to, co tam się zdarzyło.

Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu, / Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa? / Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu / I policzy mnie między pomocników śmierci: / Nieobrzezanych.

To jest miara odpowiedzialności za milczenie, za niedostrzeganie, za ignorowanie. Takiej odpowiedzialności we wstrząsającym wystąpieniu na wspomnianym już watykańskim spotkaniu uczyła siostra Veronica Openibo SHCJ, przełożona generalna Sióstr Towarzystwa Najświętszego Dziesiątka Jezus. „Musimy uznać, że nasza przeciętność, hipokryzja i samozadowolenie doprowadziły nas do tego haniebnego i skandalicznego miejsca, w którym znajdujemy się jako Kościół. Zatrzymajmy się na modlitwę: »Panie, zmiłuj się nad nami«" – apelowała. I można powiedzieć, że do tej samej postawy wezwani są obecnie dominikanie. W miejsce mechanizmów obronnych, w miejsce przekonywania, że generalnie jest dobrze, trzeba mocnego uderzenia się w piersi, a nie formułowania oskarżeń czy budowania apologii.

Z żalem i smutkiem czytałem tekst ojca Ludwika Wiśniewskiego, opublikowany w „Plusie Minusie" (6–7 listopada 2021 r.). Nie wątpię, że stoją za nim najgłębsze i szczere intencje, w tym miłość do zakonu, w którym o. Wiśniewski spędził wiele lat. Mam świadomość, że jest to także obrona pewnej istotnej części własnego życia. Niestety, nie zmienia to faktu, że choć niewątpliwie pisany z ogromną szczerością i zaangażowaniem tekst ten jest niespójny wewnętrznie, a także – wbrew powracającym zapewnieniom – przeniknięty niezdolnością do przyjęcia perspektywy osób skrzywdzonych i skupiony wyłącznie na obronie instytucji. Ojciec Wiśniewski podkreśla, że 95 proc. dominikanów nic nie widziało, nic nie słyszało i nic nie mówiło na temat działań Pawła M. (ze spotkań z zakonnikami komisji zajmującej się tą sprawą, której przewodniczyłem, wynika zdecydowanie co innego), i że w związku z tym za nic nie odpowiada, jest skrzywdzony uogólnieniami, a jednocześnie sam przyznaje, iż „wiele osób zostało (...) głęboko zranionych i nie otrzymało należnego zadośćuczynienia". Dominikanin przyznaje też, że winę za to ponoszą nie tylko przełożeni, ale także być może struktura zakonna, by zaraz potem oznajmić, że nie może się zgodzić na twierdzenie, którego rzekomo ma od niego wymagać komisja ds. nadużyć wśród wrocławskich dominikanów, której przewodniczyłem, że „polska prowincja dominikanów jest skorumpowana, a przynajmniej śmiertelnie chora". Nie wiem, gdzie w raporcie komisji ojciec Wiśniewski taką tezę znalazł, bo nikt jej tam nie zawarł.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku