Vanier, Zięba, Węcławski. Gdy Mistrz zawodzi uczniów

Po upadłych mistrzach w Kościele zostaje grono zawiedzionych uczniów, którzy często nie wiedzą, co czynić.

Aktualizacja: 15.10.2021 15:49 Publikacja: 15.10.2021 10:00

Vanier, Zięba, Węcławski. Gdy Mistrz zawodzi uczniów

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek

Lubiłem słuchać kazań o. Macieja Zięby i czytać teksty dominikanina w „Plusie Minusie", jednak nie należałem do stada jego owieczek. Poza szokiem z powodu wykrytych przewin – podawanych stopniowo, najpierw ujawniono pociąg do wina i pleśniowych serów – mój żal jest znacznie mniejszy niż Jarosława Brody, Stefana Cieśli, Anny Dutkiewicz, Rafała Dutkiewicza, Witolda Grabowskiego, Wojciecha Hanna, Stanisława Huskowskiego, Pawła Kasprzaka, Andrzeja Kiełczewskiego, Małgorzaty Kiełczewskiej, Piotra Kolbusza, Jacka Leśkowa, Adama Lipińskiego, Anny Morawieckiej, Aureliusza Pędziwola, Józefa Puciłowskiego OP, Jana Sobczyka, Mirosława Spychalskiego, Teresy Szostek, Joanny Turkowskiej, Krzysztofa Turkowskiego, Haliny Wojnarskiej, Elżbiety Zielińskiej, Henryka Zielińskiego, Moniki Żmudzińskiej-Hann.

Oto 25 świeckich i duchownych, którzy w liście otwartym napisali, że „znają ojca z czasów wspólnej walki o wolność słowa i prawa człowieka w latach 70. i 80. i chcieli przeciwstawić się jednostronnemu i negatywnemu wizerunkowi Maćka tworzonemu niekiedy w środkach społecznego przekazu w związku z ujawnieniem szczegółów przestępczej działalności ojca Pawła M., także w okresie, kiedy Maciek był prowincjałem zakonu dominikańskiego". Chodzi, rzecz jasna, o ustalenia komisji pod wodzą Tomasza Terlikowskiego, która opisała prowincjała chroniącego zakonnego przyjaciela Pawła M., dopuszczającego się haniebnych czynów wobec osaczonych kobiet. Sygnatariusze piszą o „pobłażaniu wobec sprawcy i obojętności na cierpienie jego ofiar".

Przy okazji wyliczają, że Mistrz miał „wielkie zasługi, potwierdzone w 2007 roku Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski; wykazywał się dużą odwagą w podejmowaniu działań poszerzających obszar wolności. Klub Inteligencji Katolickiej, którego był wiceprezesem, organizował wykłady na tematy, na które istniały zapisy cenzury. Wielkim jego dokonaniem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej ze spotkaniami m.in. na temat historii Polski, organizowanymi w wielu kościołach Wrocławia i przyciągającymi setki uczestników. W pierwszym okresie działania NSZZ »Solidarność«, przed wstąpieniem do zakonu dominikańskiego, Maciek organizował wydawnictwa związkowe, pisał do nich wiele artykułów i aktywnie wspierał władze dolnośląskiej Solidarności".

„Pamiętamy o wielu ludziach, którym Maciek na wiele sposobów pomógł" – dodają, co nie równoważy braku zadośćuczynienia za krzywdy innych. Autorzy nie chcą jednak rozważać, czy zasługi zmniejszają ciężar win, choć nie zgadzają się na oskarżycielski sąd nad życiem. „Pamiętamy Maćka Ziębę jako przyjaciela wielu z nas i autorytet, jako człowieka prawego, mądrego i po ludzku dobrego. Dlatego zmagamy się – każdy na swój sposób – z tym wszystkim, czego się dzisiaj o nim dowiadujemy. Mamy nadzieję, że to, czego nie wiemy – i być może nigdy się nie dowiemy – o tym, jak rozpoznawał i czym się kierował, podejmując decyzje w sprawie ojca Pawła M., zmniejsza zakres jego osobistej winy" – czyli biorą Mistrza w obronę. I proszą, aby widzieć go „w pełnej palecie barw; nie zapominając o ogromnych zasługach i zaletach". A co mają mówić, skoro uwierzyli mu i poniekąd w niego? Czy w innym przypadku zaprzeczą sobie?

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Ten raport to wyrzut sumienia

Jeszcze dalej poszedł założony przez o. Ziębę Instytut Tertio Millennio: „Wizerunek Ojca Macieja Zięby kreowany w niektórych komentarzach uważamy za krzywdzący. Wyrażamy przekonanie, że zarzuty postawione w raporcie nie powinny przekreślać zasług o. Zięby zarówno dla Polski (jak choćby jego działalności w antykomunistycznym podziemiu lub w okresie powstawania Solidarności) czy dla Kościoła (popularyzowania społecznego nauczania Jana Pawła II). Tym bardziej że znając o. Macieja, wykluczamy, by jego działania wobec o. Pawła M. wynikały ze złej woli. Jesteśmy przekonani, że dobro, do którego zaistnienia przyczynił się o. Zięba, a czymś takim bez wątpienia było między innymi stworzenie prężnego środowiska ITM, które miało swój udział w wychowaniu tysięcy młodych obywateli i katolików, powinno być kontynuowane". A skąd wiadomo, że nie wiedział, że działa ze złą wolą?

Zerwana więź

To nie moje pytanie, lecz Zbigniewa Nosowskiego, który od 20 lat jest redaktorem naczelnym „Więzi", przed kilkunastu laty był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Watykanie i konsultorem Papieskiej Rady ds. Świeckich. Redaktor był jednym z inicjatorów, wraz z Klubem Inteligencji Katolickiej w Warszawie, Fundacji Pomocy Psychologicznej Pracownia Dialogu i Laboratorium „Więzi", powstania Zranionych w Kościele, czyli organizacji od kilku lat wspierającej ofiary przemocy seksualnej. We wrześniu – licząc się ze skutkami raportu komisji dominikańskiej – uruchomiła ona program wsparcia kryzysowego: codzienny – zwykle czynny raz w tygodniu – dyżur telefoniczny z psychoterapeutami dającymi wsparcie i informującymi o pomocy prawnej, psychologicznej, duchowej. Nosowski przyznaje w rozmowie, że psychomanipulacje wobec dorosłych opisano w raporcie po raz pierwszy, więc telefon Zranionych dzwonił teraz często, głównie wcale nie w sprawach dominikańskich, raczej innych zakonów, wspólnot charyzmatycznych i egzorcystów. Nie zdarzyło się jednak, żeby ktoś szukał pomocy w kryzysie wiary z powodu upadku mistrza.

Po śmierci Vaniera w 2019 roku niezależna brytyjska organizacja GCPS udowodniła, że w życiowej misji omamił on duchowo i wykorzystał seksualnie co najmniej sześć kobiet

Tymczasem sam Nosowski doświadczył podobnego przypadku, bo przed laty poszedł za głosem Jeana Vaniera, świeckiego działacza społecznego z Kanady, twórcy wspólnot religijnych Arka oraz Wiara i Światło, które koncentrowały się wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną. Po śmierci Vaniera w 2019 roku niezależna brytyjska organizacja GCPS udowodniła, że w życiowej misji omamił on duchowo i wykorzystał seksualnie co najmniej sześć kobiet (w tym siostry zakonne i świeckie wolontariuszki; nic nie wiadomo, aby skrzywdził osoby niepełnosprawne). Wedle ustaleń wraz ze swoim duchowym kierownikiem, dominikaninem Tomaszem Philippe'em, z tego powodu również potępionym na ziemi, kierowali się pseudoteologią uznającą seks oralny w ramach kierownictwa duchowego za wyższy szczebel wtajemniczenia mistycznego, co porównywali do związku Jezusa i Maryi... Upadek Mistrza musiał być więc bardzo bolesny, dużo bardziej niż w przypadku o. Zięby, bo ich przewiny są nieporównywalne.

Nosowski nie opublikował wówczas listu obronnego, ale w portalu „Więzi" zamieścił tekst „Najtrudniejsza wiadomość świata". Pisał: „Należę do ludzi, dla których Jean Vanier był olbrzymim autorytetem. Od 36 lat uczestniczę we, współzałożonym przez niego, ruchu Wiara i Światło, czyli we wspólnotach skupionych wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną (...). Bardzo głęboko wpłynął on na to, kim jestem i jak patrzę na innych. Takich jak ja jest bardzo wielu – równie obecnie zagubionych. Dla niektórych Jean był już jedynym i ostatnim autorytetem w Kościele. Był też przewodnikiem duchowym. Ludzie dzięki niemu odkryli, że spotkanie z osobami niepełnosprawnymi to ich powołanie, sposób na wypełnianie życia sensem, a także na uewangelicznianie Kościoła i uczłowieczanie społeczeństwa. (..) On kłamał tylko w odniesieniu do swojego życia – nie kłamał w odniesieniu do życia mojego. Nie oszukiwał mnie co do Jezusa i życia z ubogimi. Dlatego będę chciał nadal robić wszystko, czego się od niego nauczyłem. Będę starał się dalej iść drogą, którą Jean Vanier wskazywał mnie, założonym przez siebie wspólnotom, Kościołowi i człowieczeństwu – ale będę nią szedł już nie za nim. On moim autorytetem już nie będzie".

„Czy zatem wali mi się fundament życiowy? Nie. Od lat stale doświadczam, że jest on słuszny. Choć do vanierowskich lektur, zaleceń i interpretacji będę teraz podchodził zgodnie ze słowami Jezusa: »Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie« (Mt 23,3). O paradoksie, słowa te skierowane były do faryzeuszy, a w życiu Jeana faryzeizm był ostatnią cechą, jaką bym mu przypisał. Niestety, obok pięknej strony w jego życiu, były też definicyjne cechy faryzeizmu: rozdwojenie wewnętrzne, dwulicowość, przewrotność, zakłamanie. Życie Vaniera nie było tak święte i integralne, jak myśleliśmy i nam się wydawało. Ale to nie znaczy, że niemożliwe są: świętość, wierność i życie zgodne z trudnymi wartościami, jakie wyznajemy. Są możliwe, ale widać, jak trudne. Kto czyta te słowa, a wierzy – niech się pomodli. Najpierw za kobiety, które doświadczyły krzywdy i poważnego zranienia ze strony duchowego autorytetu. Następnie za Jeana Vaniera. I wreszcie za nas, którzy mu zaufaliśmy – abyśmy byli wierni ubogim" – wyliczał.

Autor prostuje moją uwagę, że tekst był emocjonalny; uważa, że raczej racjonalny, choć bardzo osobisty i dotyczący najgłębszych kwestii egzystencjalnych. Wniosek: nie można wierzyć do końca ani autorytetom, ani własnemu subiektywnemu sumieniu. „Wiara jest niepewnością" – kończył wywód Nosowski. Czy po latach ma więcej pewności? – Pewność nie jest tu wartością. Wiara zawsze jest niepewnością – odpowiada. Czy czuje się zranionym? Absolutnie nie uważa się za poszkodowanego, jedynie głęboko rozczarowanego. – Miałem problem, bo Vanier nauczył mnie wrażliwości na ludzką słabość i kruchość. Moc jego autorytetu brała się z tego, że autentycznie żył tym, iż ubodzy są skarbem Kościoła. Rzadki przypadek drogowskazu, który szedł wskazaną drogą. I to właśnie runęło... Okazało się, że jako nauczyciel duchowy potrafił wykorzystywać podatność innych ludzi na zranienie, o której mówił i pisał, robiąc im duchową wodę w mózgu i wypaczając sumienia. W swoim własnym zapewne wierzył, że takie relacje są poza dobrem i złem. Czyli Pan Bóg był przez niego zmanipulowany – uważa Nosowski. Nie zmieniło to więc jego własnej drogi, bo była wytyczona dzięki Ewangelii.

Jak poradzili sobie przyjaciele redaktora z ruchu Wiara i Światło? – Różnie. Liczba mnoga w takiej sytuacji nie ma znaczenia. Każdy przeżywa to inaczej i bardzo indywidualnie. Dla mnie punktem odniesienia była przede wszystkim własna wspólnota, w tym żona i dzieci, które podzielają te wybory duchowe. Niektórzy jednak do dzisiaj nie radzą sobie w tej sytuacji. Im mogą być potrzebne grupy wsparcia. Albo wypierają czyny Vaniera, bo niby więcej jest tutaj pytań niż odpowiedzi – mówi. Czy były przypadki zastępowania Mistrza innym? – Nie spotkałem się z czymś takim. Zdecydowanie nie jest to konieczne w życiu duchowym. Vanier nie był idolem, dziwiłoby mnie takie podejście. Nie można w duchowości iść ślepo za autorytetem, bo on może zawieść i zgasnąć – opisuje. Co radzi zagubionym owieczkom? – W chwili pojawienia się nieznanych informacji o ciemnej stronie autorytetu nie należy spieszyć się z obroną swojego mistrza i deklaracjami o dobru, jakiego doświadczyliśmy od niego. To nie jest moment odpowiedni do ważenia dobra i zła. Trzeba więcej czasu na wyjaśnienie sprawy i nabranie dystansu, zwłaszcza rozeznanie, czy droga wytyczona przez mistrza była słuszna i jak się mają do niej jego osobiste błędne decyzje – mówi, co tyczy się samozwańczych obrońców o. Zięby i nie tylko.

Redaktor Nosowski pociesza również cierpiących, że nie ma tego złego, bo „dobrze przeżyte rozczarowanie może działać jak dobrze przeżyta żałoba, czyli oczyścić człowieka. Prawda jest trudna do przyjęcia, ale łatwiej jest żyć po dobrym i uczciwym uporządkowaniu sytuacji". – W katolickiej publicystyce czy dziennikarstwie śledczym jestem już teraz spokojny, bo nic mnie już nie rozczaruje bardziej niż sprawa Vaniera – dodaje niby żartem, ale całkiem serio. Jego szok był tym większy, że znał się z Kanadyjczykiem osobiście, był tłumaczem jego rekolekcji, wspominał go w tekstach, zachował wspomnienia i lektury. – Nie wyrzuciłem pamiątek po nim. Nie musiałem. Jego książki nadal stoją na swoim miejscu, ale symbolicznie na tej samej półce gromadzę pozycje o wykorzystywaniu seksualnym w Kościele – tłumaczy, co brzmi jak recepta dla innych poszkodowanych przez swoich przewodników.

Czytaj więcej

Skandal czynu – blask osoby. Rzecz o Jeanie Vanier

Jezus to nie Bóg?

Tomasz Węcławski, rocznik 1952, miał zostać astrofizykiem: na poznańskim podwórku prowadził małe obserwatorium z własnoręcznie złożonymi urządzeniami. Wydział Maszyn na Politechnice porzucił dla teologii, bo celem jego poszukiwań stało się opisanie miejsca człowieka w świecie. W 1979 roku przyjął święcenia. Tłumaczył z hebrajskiego Stary Testament, pisał książki i piął się w hierarchii. Od 1983 roku wykładał teologię fundamentalną, został rektorem Arcybiskupiego Seminarium Duchownego i profesorem Uniwersytetu Adama Mickiewicza. W 1997 roku powołano go do Międzynarodowej Komisji Teologicznej w Rzymie, by jako jedyny Polak dostąpił zaszczytu wejścia do teologicznej elity Kościoła. Stworzył i kierował Wydziałem Teologicznym UAM.

Gdy w 1999 roku dowiedział się, że Juliusz Paetz molestuje kleryków, jako jeden z nielicznych księży mówił o moralnej winie arcybiskupa. Próby delikatnego powstrzymania go nic nie dały, więc udał się do Watykanu z listem w tej sprawie, lecz mimo monitów u prefekta Kongregacji Doktryny Wiary kard. Josepha Ratzingera w sprawie panowała cisza. A sam arcybiskup zbywał księdza, wszak byle kto nie będzie go osądzał. W końcu Paetza dosięgnęła sprawiedliwość. Podobnie Stanisława Wielgusa, bo prof. Węcławski niebawem – wraz z prof. Andrzejem Paczkowskim i red. Nosowskim – badał przeszłość arcybiskupa w dokumentach, by potwierdzić jego współpracę z SB.

Obie sprawy dały Węcławskiemu do myślenia. Czy przelały kielich i zmusiły do zrzucenia sutanny? Początkiem końca wydaje się raczej założona w 2006 roku Pracownia Pytań Granicznych UAM, by dyskutować z ludźmi o różnych poglądach, w tym z niewierzącymi. Na uczelni mówiono jednak, że to romans mógł przeważyć w odejściu mocniej niż teologia. Tak czy siak, 9 marca 2007 roku ksiądz zadeklarował: „Po wieloletnim i gruntownym zastanowieniu doszedłem do przekonania, że z racji sumienia nie powinienem już w moim działaniu reprezentować instytucji i wspólnoty kościelnej. Zakończyłem i zamknąłem moją działalność kapłańską. Zamierzam działać publicznie wyłącznie na moją własną odpowiedzialność. Podkreślam wieloletnie przygotowanie, pełną świadomość i niezależność mojej decyzji – decyduję sam, o sobie samym, nie uzależniając się od nikogo i na nikogo nie zamierzając wpływać".

Węcławski tłumaczył, dlaczego o tym wspomina: „docierają do mnie głosy o osobach, które czują się ze mną tak związane, że trwają przy swojej dotychczasowej formie życia, ponieważ ja trwam przy mojej, albo wahają się co do swoich własnych decyzji i losów i moje decyzje gotowe są potraktować jako punkt odniesienia dla swoich. Jeśli tak rzeczywiście jest, to tych, którzy tak rzecz widzą, ostrzegam przed poważnym błędem, jeśli nie zdecydują o sobie całkowicie niezależnie ode mnie i moich decyzji. To nie są sprawy, w których można decydować – w jakimkolwiek kierunku: a więc o trwaniu w dotychczasowym lub też o istotnej życiowej zmianie – opierając się na decyzjach czy autorytecie kogoś innego". Mimo wszystko brzmi to jak przesadne intelektualizowanie i przede wszystkim zrzucenie z siebie odpowiedzialności za tych, którzy brali udział w odprawianych przez niego mszach świętych, uczestniczyli w zajęciach albo pisali prace pod jego nadzorem.

Kuria Metropolitalna w Poznaniu oświadczyła, że „głoszone przez prof. Tomasza Węcławskiego poglądy od dłuższego czasu budziły poważne wątpliwości co do ich zgodności z nauczaniem Kościoła": negował boskość Jezusa, który jego zdaniem stał się Mesjaszem mimo woli, jego śmierć na krzyżu źle zinterpretowano, więc katolicyzm opiera się na fałszu! I 21 grudnia 2007 roku Węcławski oficjalnie wystąpił z Kościoła, dokonując aktu apostazji w obecności księdza i dwóch świadków, o czym miesiąc później poinformowała kuria, oświadczając, że akt wyrzeczenia wiary zaciągnął karę ekskomuniki z mocy prawa kanonicznego. A profesor spuentował to 30 kwietnia 2008 roku... żeniąc się i przyjmując nazwisko żony: Polak, co miało podkreślić, że rozpoczyna zupełnie nowe życie, odcinając się od Kościoła i poprzedniej tożsamości kapłana. Sam niczego nie wyjaśniał: „Nie mam zamiaru tłumaczyć dodatkowo mojej decyzji, nie zamierzam także rozwijać niniejszej deklaracji i komentować jej inaczej niż przez moją dalszą działalność publiczną".

– Tomasza szanowałem i podziwiałem ze względu na błyskotliwość, ale nigdy nie widziałem w nim mistrza-przewodnika. Jego decyzję odebrałem jako poważne załamanie psychiczne. Ciągle mieliśmy nadzieję, że jemu tylko coś chwilowo odbiło i że powróci. Oczywiście, nie na tę samą półkę – mówi ksiądz Stefan Moszoro-Dąbrowski z Opus Dei. Wspomina, że rozmawiał kiedyś z księdzem Tomaszem o dbaniu o harmonię pomiędzy wiarą, rozumem i uczuciami: – Tomasz jest człowiekiem niezwykle zdolnym, o bardzo silnej woli. Wybitnie mocny, można powiedzieć twardziel – on na przykład prawie zupełnie nie jadł. Ale w tej harmonii rozumu, wiary i uczuć coś pękło. Bycie w Kościele oznacza bycie we wspólnocie. Tymczasem Tomasz był znany z tego, że nie miał czasu na utrzymywanie kontaktów z ludźmi, bo wciąż pracował. W pewnym sensie został sam. Być może to wyczerpało go psychicznie.

Ks. Moszoro-Dąbrowski wspomina, że decyzja stanowiła wstrząs dla Marcina Węcławskiego, brata Tomasza, który jest proboszczem parafii Maryi Królowej w Poznaniu. – Spadł na niego ogromny cios. Ksiądz Marcin, który prowadzi życie na granicy świętości, powiedział, kiedy jedyny raz kiedy o tym rozmawialiśmy, że decyzja brata była powodem jego problemów psychicznych – zgadza się Jan Filip Libicki, senator PSL z Poznania. Libicki brał udział w odprawianych przez niego mszach trydenckich, ceni go i poważa, utrzymują kontakt. – Kiedy obaj księża szamotali się z układem w sprawie Paetza, pytano go, czy to najcięższa próba w życiu. Odpowiedział, że ona jeszcze nadejdzie. I nadeszła w decyzji brata. Cóż mogłem powiedzieć oprócz tego, że będę się za niego modlił... – opowiada Libicki.

Libicki zna inne owieczki opuszczone przez Węcławskiego, w tym wielu młodych księży, których wychował. „Rozmawiałem z jednym z nich, jest po prostu wstrząśnięty. Mówił: »Jak to możliwe? Przecież ten człowiek był dla nas absolutnym autorytetem«" – mówił przed laty. Dzisiaj przyznaje, że uczniów i przyjaciół Węcławskiego, którzy zachwycali się jego twórczością, jego decyzja wprawiła w konsternację i dla wielu to osobisty dramat, bo „on był nie tylko wybijającą się postacią polskiego Kościoła, ale duchowym drogowskazem, przewodnikiem". Nie spotkał jednak nikogo, kto by porzucił Kościół z tego powodu, chociaż takie przypadki – zastrzega – na pewno były. – Dla człowieka dojrzale przeżywającego swoją wiarę osoba Mistrza jest tylko narzędziem Opatrzności, pociąga nie do siebie, ale do sprawy. Do Pana Boga – mówi.

Z prof. Polakiem senator Libicki widział się trzy razy w życiu, rozmawiali raz przed 20 laty: – Przyszedłem w sprawie kościelnej i ryzykownej, bo pomagałem zainstalować się na wydziale teologicznym w Poznaniu pewnemu księdzu, który miał odprawiać msze trydenckie. Wpadłem jednak w kurialne gierki, odsyłanie od gabinetu do gabinetu, aby sprawie ukręcić łeb. Dopiero przez księdza Węcławskiego zostałem załatwiony normalnie i profesjonalnie, jak przez świeckiego, choć miałem poczucie, że zrobił to bez żadnej relacji interpersonalnej, trochę jak robot lub cyborg.

Nie był to więc jego mistrz, ale – podkreśla Libicki – przykład Węcławskiego pokazuje, iż kryzysy kapłańskie nie dotykają tylko wikarych i proboszczów, również profesora na najwyższym poziomie, o którym koledzy po fachu mówią jako wybitnym i oryginalnym teologu.

Módlmy się

Kapłaństwo porzucił jezuita Stanisław Obirek, profesor Uniwersytetu Papieskiego w Krakowie, antropolog, teatrolog i teolog, który półtora roku temu w książce „Wąska ścieżka. Dlaczego odszedłem z Kościoła" (wydawnictwo Agora) opowiadał o dzieciństwie w pegeerze, fascynacji jezuitami, studiach w Rzymie, nadużyciach w hierarchii, wreszcie – odejściu. „Polski katolicyzm nie tylko oddalił się w ostatnich 30 latach od chrześcijaństwa, ale też przestał być religią. Paradoks polega na tym, że to nie ja nie odszedłem z Kościoła, ale to Kościół porzucił swoją misję" – grzmiał.

Każdy ma wszak takiego mistrza, na jakiego zasłużył

Tadeusz Bartoś, dominikanin od 1987 roku, magister Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, doktorant Uniwersytetu Warszawskiego, habilitant w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, wykładowca antropologii filozoficznej w dominikańskich kolegiach w Krakowie i Warszawie, z powodu krytycznego stosunku do niektórych zjawisk w Kościele również opuścił zakon. A ich owieczki? Nosowski nie zna żadnej, bo „ani Bartoś, ani Obirek, będąc zakonnikami, nie byli duchowymi autorytetami" i wręcz dziwiłaby go ich obecność w tekście. Wszak nie każdy były mistrz zostawia za sobą spaloną ziemię, na której jego owce nie mogą się już paść. Czyżby?

Każdy ma wszak takiego mistrza, na jakiego zasłużył, i istnieją dużo mniej wysublimowane przypadki, czego sam doświadczyłem. Nie chodzi o znanego kaznodzieję z profesorskim tytułem, lecz zwykłego wikariusza z Żoliborza, który zaprzyjaźnił się z moją rodziną (ja, żona, trójka dzieci) i został naszym opiekunem duchowym: udzielał sakramentów, poświęcił dom, odwiedzał, doradzał. Niestety, okazał się złym człowiekiem, czym zawiódł nasze zaufanie do Kościoła, co spowodowało kryzys wiary. To najgorsze, co może przytrafić się wierzącemu, gdy upadający mistrz ciągnie za sobą i oddala od Boga.

Że moja wiara okazała się za słaba? Cóż, jestem ledwie człowiekiem i modlę się, jak umiem, aby Bóg zlitował się nade mną i innymi zagubionymi. Pisał św. Mateusz o Jezusie przemawiającym do tłumów (co cytował także redaktor Nosowski): „Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią". Nie znam lepszych słów pociechy, bo wskazanie obrońców o. Zięby („Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni") wciąż nie przechodzi mi przez gardło.

Lubiłem słuchać kazań o. Macieja Zięby i czytać teksty dominikanina w „Plusie Minusie", jednak nie należałem do stada jego owieczek. Poza szokiem z powodu wykrytych przewin – podawanych stopniowo, najpierw ujawniono pociąg do wina i pleśniowych serów – mój żal jest znacznie mniejszy niż Jarosława Brody, Stefana Cieśli, Anny Dutkiewicz, Rafała Dutkiewicza, Witolda Grabowskiego, Wojciecha Hanna, Stanisława Huskowskiego, Pawła Kasprzaka, Andrzeja Kiełczewskiego, Małgorzaty Kiełczewskiej, Piotra Kolbusza, Jacka Leśkowa, Adama Lipińskiego, Anny Morawieckiej, Aureliusza Pędziwola, Józefa Puciłowskiego OP, Jana Sobczyka, Mirosława Spychalskiego, Teresy Szostek, Joanny Turkowskiej, Krzysztofa Turkowskiego, Haliny Wojnarskiej, Elżbiety Zielińskiej, Henryka Zielińskiego, Moniki Żmudzińskiej-Hann.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi