Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem

Kiedy przyjechał do Londynu z wizytą minister Radosław Sikorski, byłem dyrektorem Museum of London. Wydałem kolację na 250 osób. Każda płaciła datek na muzeum - mówi Jack Lohman, specjalista w zarządzaniu instytucjami muzealnymi.

Publikacja: 13.09.2024 17:00

Jack Lohman

Jack Lohman

Foto: Wikimedia Commons/ATTRIBUTION-SHAREALIKE 4.0 INTERNATIONAL/RBCMWebmaster

Plus Minus: Po co nam muzea?

W 1999 roku, kiedy spotkałem się z prezydentem RPA Nelsonem Mandelą, zapytał mnie o to samo. Wtedy zdawało się, że w jego kraju są zupełnie inne priorytety niż zaspokajanie potrzeb kulturalnych, w tym także tworzenie muzeów. Odpowiedziałem po chwili, że to mimo wszystko dobry czas, by zainwestować w przyszłość, kulturę, która poszerzy horyzonty każdego mieszkańca tego kraju i przyczyni się także do rozwoju ekonomicznego. Ale to fundamentalne pytanie Mandeli uświadomiło mi, że muzeum nie można wyabstrahować z rzeczywistości, w której ma istnieć. I że mój zachodni sposób myślenia jest oderwany od tamtejszych realiów. W tym czasie RPA pustoszyła oprócz wojny także plaga śmiertelnego wtedy AIDS. Zrozumiałem, że to jeden z problemów, które powinny znaleźć swoje odbicie w kulturze, także w muzeum.

Czym różnią się muzea afrykańskie od europejskich?

Zawsze były kształtowane według naszych, zachodnich wzorców pod wpływami jakiegoś europejskiego kraju. Belgowie wybudowali w Rwandzie niesamowite muzea. Ale dyrektor jednego z nich zdecydował, że to jego nie będzie kopiowało europejskich wzorów, tylko wyjdzie naprzeciw potrzebom miejscowych. I tak ludzie pozbawieni domów mogą w nim mieszkać. Obok cennych koszy będących artefaktami siedzą kobiety i wyplatają także kosze. Dzieci uczą się garncarstwa i metaloplastyki. To inny sposób postrzegania muzeum jako miejsca będącego spoiwem dla tamtejszej wspólnoty. Jestem pod wrażeniem tego sposobu myślenia. Dziś afrykańskie muzea koncentrują się na pojednaniu i stanowią grupę placówek, które odniosły sukces.

Ostatnie Berlinale wygrał film „Dahomey” Mati Diop, dokument o powrocie w 2021 roku z Luwru do afrykańskiej republiki Beninu (dawnego królestwa Dahomeju) zrabowanych w XIX wieku przez francuskie wojska kolonialne dzieł sztuki – 26 figur pełniących dawniej ważne funkcje sakralne. Ci, którym zostały zwrócone, mają problem, co teraz z nimi zrobić. Rozumie pan ten kłopot?

Oczywiście. Całe moje profesjonalne życie było związane z rewindykacją. Pracowałem i w Etiopii, i w Rwandzie, i w RPA. Za każdym razem uważałem, że artefakty powinny być zwracane pierwszym właścicielom, bo to część historii danej społeczności. Trzeba być w tych kwestiach transparentnym. I nie ma znaczenia, czy chodzi o powrót obiektów do rdzennej ludności Kanady, czy łóżka Tudorów do innej części Londynu. W Londynie miałem zawsze za złe muzeom narodowym ich arogancję. Dyrektorzy tych placówek mówili, że jak ktoś chce, to może przecież przyjechać do nich i zobaczyć rzeźby z Partenonu na przykład. Tymczasem nie powinny tu być, bo nie stanowią części naszej kultury, nie należą do nas. Te powracające artefakty mogą zmieniać życie w miejscach, z których pochodzą. Ludziom i społecznościom, które nierzadko są pozbawione swojej przeszłości. Nie możemy twierdzić, że to nie ma znaczenia dla nich znaczenia. Tymczasem cenne zbiory są w posiadaniu wielkich wpływowych muzeów. Przy okazji zyski – także w wymiarze finansowym – czerpią ci, do których skarby nie należą.

Jednak pozostaje problem – w Europie znaczą te artefakty co innego niż w miejscu, z którego pochodzą.

To prawda i dlatego trzeba szanować ich pierwotne znaczenie – zwłaszcza w przypadku obiektów kultu religijnego. Dla niektórych kultur niektóre obiekty są tak święte, że nie można tego lekceważyć. Byłem ostatnio w Delhi. Widziałem, jak ludzie w galerii Muzeum Narodowego modlili się przed ołtarzem buddyjskim. W Polsce podobnie przemawia do ludzi Poliptyk Grudziądzki, jedna z najwspanialszych nastaw ołtarzowych ufundowanych przez zakon krzyżacki. A ołtarz jest przecież zdesakralizowany i nie znajduje się w kościele. Podobnie zapewne ma się z tymi 26 rzeźbami, które wróciły do Beninu. Byłem w Etiopii, gdy w podobnych okolicznościach przyjechały z Francji wywiezione przed laty krzyże. W pudłach. Nasze zadanie, europejskich muzealników, polega na pomocy w odpowiednim pokazaniu obiektów. To nasza odpowiedzialność. Kiedyś, dawno temu, zauważyłem na ekspozycji w warszawskim Muzeum Narodowym tabot z Etiopii, czyli replikę Arki z dziesięcioma przykazaniami. Kiedy powiedziałem, że nie wolno go pokazywać, bo tylko księża mogą na niego patrzeć, został od razu zdjęty z ekspozycji. To optymistyczne.

Czytaj więcej

„No, nie wiem...”: Mądrości zabawiacza

Wszystkich dobrych rad udzielamy, patrząc z naszej europejskiej perspektywy. To wiele zmienia.

Niestety, ciągle tak właśnie jest. Ale bywa i inaczej. Tak jak w przypadku Galerii Faras w warszawskim Muzeum Narodowym. Najlepsza sztuka chrześcijańsko--koptyjska znalazła się w nim na skutek współpracy między muzeami, państwami. Na otwarcie przyjechała pani dyrektor z sudańskiego Chartumu, co było wzruszające. To był dowód szacunku i uznania dla polskich archeologów, ich wkładu w ratowanie tamtejszych dóbr kultury.

Ma pan doświadczenie pracy na czterech kontynentach – w Azji, Afryce, Ameryce Północnej i Europie. Gdzie muzea mają się najlepiej?

Tam, gdzie są najdłużej, czyli mają najlepiej wypracowane mechanizmy funkcjonowania. W Anglii oprócz klasycznych muzeów mamy instytucję English Heritage skupiającą ponad 400 szczególnych domów- -pałaców dostępnych dla publiczności. W niektóre dni zwiedzać można nawet takie miejsca jak wschodnia część królewskiego Buckingham Palace, choć wejście do niego jest bardzo drogie, kosztuje 75 funtów. Kiedy pracowałem dla English Heritage, moje zadanie polegało na trosce o pomnażanie zwiedzających przynoszących pieniądze na konserwację, maksymalizowanie zysków dzięki muzealnej działalności. Kiedy przyjechał do Londynu z wizytą minister Radosław Sikorski, byłem dyrektorem Museum of London. Wydałem wtedy kolację na 250 osób. Każda płaciła datek na muzeum.

Czyli zajmowanie się muzeami w Wielkiej Brytanii to był chleb z masłem…

Nie do końca. Były konflikty z ministrami kultury, z przewodniczącymi Rad Powierniczych. Albo na przykład ze stereotypami, od których Brytyjczycy nie byli wolni, także tzw. wykształceni, światli ludzie. Kiedy zacząłem pracować dla English Heritage, mówili do mnie: „przestań mówić, że jesteś Polakiem, podkreślać swoją polskość”. Teraz, oczywiście, nie zachowaliby się tak, ale wtedy były inne czasy. W sumie nie można było wtedy pracować dla rządu brytyjskiego, jeśli się nie było typowym Brytyjczykiem, nie kształciło na Oxfordzie. Ale zawsze wszystkim mówię, kim jestem. Nie mam problemu z tożsamością, zawsze wiedziałem, kim jestem.

To dlatego przyjechał pan do Polski i zadomowił się w niej?

Warszawa jest pięknym, czystym miastem. W Polsce krajobraz nie jest tak zniszczony jak w innych krajach. Decyzja o przyjeździe była dla mnie naturalna, zamknąłem emigracyjne koło. Wychowałem się za granicą, ale w rodzinie polskiej. Rodzice wyjechali z Polski do Londynu w 1948 roku. Ostatecznie tu, na Powązkach, spoczęli. Byłem małym chłopcem, kiedy przyjechałem do naszego kraju po raz pierwszy. Ale wszystko było mi znane. Polską kulturę poznawałem w domu, przyglądając się pocztówkom, znaczkom. Potem w Muzeum Narodowym oglądałem to, co już znałem, tyle że w oryginale. Doskonale pamiętam otwarcie Galerii Faras w Muzeum Narodowym w Warszawie w 1972 roku, miałem wtedy 14 lat. To było dla mnie wspaniałe wydarzenie. Nadal przemawia do mnie ikona św. Anny, jej oczy. Cisza, którą inwokuje. Pamiętam tę ikonę szczególnie, bo przez lata kopia wisiała nad moim łóżkiem w moim rodzinnym domu.

Jak to się stało, że został pan szefem Rady Powierniczej w Muzeum Narodowym w Warszawie?

Namówił mnie minister Bogdan Zdrojewski. Wiedziałem, że taki organ był wtedy potrzebny. Zresztą teraz też jest.

Do czego?

Do stwarzania dystansu między ministrem a dyrektorem. To pozwala dyrektorom na dokonywanie zmian bez ciągłego zwracania się z nimi do ministra. Taka rada jest buforem. A w niej powinni zasiadać ludzie nie podług zasług, ale potrzeb muzeum – fachowcy, od prawnika, specjalisty digitalizacji, poprzez telewizję itd.

Jak porównać sytuację Muzeum Narodowego w Warszawie w 2018 roku i teraz w 2024, to co widać?

Dokonał się postęp dzięki zarządzaniu niemal przez osiem lat przez Agnieszkę Morawińską. Udało się jej przeprowadzić instytucję z poziomu zapyziałego, prowincjonalnego muzeum – do europejskiego wymiaru, gdzie kładzie się nacisk na edukację, gdzie można się uczyć i bawić. Gdy przyszła jako dyrektorka, byłem przewodniczącym istniejącej w muzeum rady powierniczej, która była novum w tamtym czasie. Zobaczyłem za tej dyrekcji niezbędny, a długo odkładany remont Muzeum Narodowego. Zniknęły z korytarzy szafy, a pojawiła się galeria portretów. Kiedy Agnieszka Morawińska otworzyła gabinet Stanisława Lorentza, pomyślałem, że jest odpowiednim dyrektorem, bo ma kult dla tradycji. A to w takiej instytucji niezwykle ważne – szacunek dla tradycji przy jednoczesnym energicznym planowaniu przyszłości. Szybko przekonałem się, że dyplomacja nauczyła ją rozmawiać ze wszystkimi – skutecznie i z szacunkiem – z politykami, spadkobiercami, artystami, pracownikami. To niesamowity atut. Kiedy normalnie spotykają się dyrektorzy muzeów, rozmowa toczy się wokół przetrwania finansowego. Z Agnieszką było zawsze inaczej, rozmowa toczyła się wokół wizji przyszłości. Pojawiły się wybitne wystawy. Udało jej się ściągnąć obrazy Rothki z Waszyngtonu, pokazać w Warszawie chińskie zbiory, a nasze w Pekinie, Seulu. Od czasów Lorentza nie było takiej energii i takiej zmiany. Galeria średniowiecza jest jedną z najpiękniejszych w Europie. Jest i wspaniały starożytny Egipt.

Od czego zależy dziś powodzenie w prowadzeniu muzeum?

Pozostaję wciąż pod wrażeniem Johna Keynesa, brytyjskiego ekonomisty z lat 30. XX wieku, podważającego teorię klasycznej ekonomii, kierującej się zasadą bezpośredniego zysku. Utrzymywał, że zainwestowany kapitał generuje w przyszłości wielokrotnie więcej pieniędzy, które można dalej inwestować, w efekcie czego cała gospodarka nabiera rozpędu. On sam sfinansował dwie trzecie kosztów nowego teatru w Cambridge. Jestem też pod wrażeniem, że nasz premier chodzi do muzeum ze swoimi wnukami. Wygląda na to, że zmieniło się nasze podejście do kultury – nie jest traktowana jako kaprys, ale ważna część naszego życia. I chociaż pieniądze są bardzo ważne, to jednak misja muzeów nie tylko od nich zależy. Najważniejsza jest marka instytucji i zaufanie do niej.

Ale o mecenasów nie jest łatwo.

Faktem jest, że tacy dobroczyńcy jak Wojciech Pawłowski, fundator odnowionej Galerii Faras, który wyłożył na to przedsięwzięcie 5 mln, zdarzają się w Polsce rzadko. Gdybyśmy, na przykład, mieli nagrody dla filantropów, ulgi podatkowe – pewnie wyglądałoby to inaczej. Za granicą mniej z tym problemów, wykładanie pieniędzy na takie instytucje jak muzea jest w dobrym tonie, daje prestiż społeczny. Ale też trzeba przyznać, że w ostatnich latach mieliśmy dużo pieniędzy w kulturze. Poprzedni minister kultury Piotr Gliński włożył kulturę w skrypt narracyjny narodu. Czy się zgadzamy, czy nie z przyjmowaną przez niego narracją preferującą kulturę historyczną – pieniądze potrafił organizować. Choć oczywiście był to polityk. Trudno liczyć, że teraz będzie równie dużo finansowania dla kultury – nie tylko z uwagi na zmiany polityczne, ale i inne priorytety budżetu, które wyznacza także wojna tocząca się za naszą wschodnią granicą. I trzeba przyjąć, że jak od czasu do czasu zamykają się fabryki, tak w przypadku muzeów bywa podobnie.

Jest pan zwolennikiem takiego sposobu myślenia?

W zmieniającym się świecie warto być realistą. Trzeba przyjąć, że na pierwszym miejscu są najważniejsze Muzea Narodowe w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Wawel, Zamek Królewski w Warszawie. Trzeba docenić ich wartość i potencjał tych instytucji jako prawdziwie narodowych, budujących naszą tożsamość. I dbać o nie. Potrzebują długoterminowych dobrze przemyślanych planów, koncepcji, jak mają wyglądać za 5, 10, 15 lat. Należy wyznaczyć kolejne kroki, by mogły zostać zrealizowane. Potrzebna jest konsekwencja w działaniu, czyli kontynuacja niezależna od zmieniających się politycznych ekip. Powinniśmy oceniać ministrów za strategie, a nie tylko doraźne działania. A każdy minister ma swój plan i bywa, że stawia przede wszystkim na to, co widać na zewnątrz – tak jak w przypadku kupionych za poprzedniego ministra kultury pasteli Chagalla. Muzeum to skomplikowany mechanizm, w który trzeba inwestować. Potrzebuje nie tylko ciekawych wystaw, ale i sprawnie funkcjonującego zaplecza, m.in. dobrze wyposażonych pracowni konserwacji. Bardzo istotna jest jego umiejętność współpracy z innymi instytucjami, edukacji społeczeństwa, poczynając od dzieci.

Dużo tego. Da się wskazać priorytety?

W pierwszej kolejności – zabezpieczanie zbiorów. Zainwestować należy w tak podstawowe sprawy jak bezpieczeństwo obiektów na ekspozycji, plany ewakuacji w sytuacjach wyższej konieczności, jak choćby pożar. To nie jest tylko fantazja, czego dowodem jest pożar w zamku Windsor w 1992 roku, kiedy rodzina królewska sama ratowała zbiory, bo służby nie były przygotowane na taki czarny scenariusz. Warto uczyć się na cudzych błędach. Wystarczy przywołać, na przykład, eksponowany w Muzeum Narodowym w Gdańsku okazały ołtarz Memlinga, jego ewentualna ewakuacja to poważne wyzwanie logistyczne. Nie można też pomijać problemów własnościowych, z którymi borykają się nasze najważniejsze muzea. Dotyczą i obiektów ekspozycyjnych, i eksponowanych, które nierzadko są depozytami.

Czytaj więcej

Tradycja Teatru TV zobowiązuje

Wiele było ostatnio zamieszania wokół Muzeum II Wojny Światowej związanego z wymianą obiektów.

Pracowałem w radzie tego muzeum i mam szacunek do decyzji podejmowanych przez dyrektora Rafała Wnuka. Wiem na pewno, że przy wprowadzaniu zmian konsultacja z publicznością jest bardzo ważna. Ale też jesteśmy w takich czasach, w których wszystko się upolitycznia – takie są, niestety, dziś polskie realia. Detale potrafią stwarzać wielkie emocje. Muzeum, nawet jeśli jest ukończone, to nie jest statyczne. Muzeum Żydów Polskich, czyli Polin, też ma swoje lata, czyli należałoby dokonać jakichś zmian na stałej wystawie, bo z perspektywy obecnego czasu trzeba by coś uzupełnić, świat jest dziś inny niż jeszcze kilka lat temu. Trzeba sprawdzić, czy sposób patrzenia na historię sprzed 10 lat jest aktualny i dzisiaj. Czyli nie tylko można, ale i trzeba zmieniać.

W 2014 roku ukazała się pańska książka „Muzea na rozdrożu?”. Najbardziej ciekawi mnie ten znak zapytania na końcu.

Dziś już znamy kierunek, wiemy, że muzea są najwspanialszym sposobem percepcji i zrozumienia świata, w którym żyjemy, a także na określenie naszego w nim miejsca. Jest to tym ważniejsze, że społeczeństwo się zmienia i zmienia się rozumienie takich pojęć jak narodowość i wspólnota. Muzea pomagają nam uczyć się na każdym etapie życia. Stały się też jednym z narzędzi do budowy pomyślności ekonomicznej miast, znany i przywoływany efekt Bilbao, czyli dynamiczny rozwój miasta zaczynający się od muzeum, w tym przypadku Guggenheima. Ale też trzeba pamiętać, że korzyści ekonomiczne nie muszą być najważniejsze. Są nimi bez wątpienia tożsamość społeczna, patriotyzm lokalny, duma obywatelska, prestiż miasta. No i ostatnie opublikowane raporty, które jasno mówią, że kontakt ze sztuką ma wpływ na dobre samopoczucie człowieka, czyli daje pozytywne skutki zdrowotne. Władze państwowe mają tu też swoją rolę do odegrania, bo muzea wspaniale pełnią też funkcje reprezentacyjne państwa. Nowy premier brytyjski ogłosił swoje przywództwo w Tate Gallery, a w Waszyngtonie w United States Holocaust Memorial Museum spotykał się na przykład papież z Jasirem Arafatem. U nas też przecież dawniej pałac w Wilanowie był używany do podobnych celów.

Jak sprawić, by ten sposób myślenia stał się wytyczną działań polityków?

Trudne czasy dają silnych, wybitnych ludzi. Takich, którzy potrafią działać wbrew utartym schematom. Nasza odpowiedzialność polega na tym, żeby próbować działać na polach, którymi się zawodowo zajmujemy – pani czy ja.

Jack Lohman

Światowej sławy specjalista w zarządzaniu instytucjami muzealnymi i tworzeniu strategii ich rozwoju. Urodził się w Londynie w rodzinie polskich imigrantów. Zarządzał takimi placówkami, jak Iziko South African Museum w RPA, Museum of London, Royal British Columbia Museum. Był prezesem Stowarzyszenia Muzeów Kanadyjskich, szefem Rady Powierniczej Muzeum Narodowego w Warszawie, członkiem zarządu Instytutu Adama Mickiewicza

Plus Minus: Po co nam muzea?

W 1999 roku, kiedy spotkałem się z prezydentem RPA Nelsonem Mandelą, zapytał mnie o to samo. Wtedy zdawało się, że w jego kraju są zupełnie inne priorytety niż zaspokajanie potrzeb kulturalnych, w tym także tworzenie muzeów. Odpowiedziałem po chwili, że to mimo wszystko dobry czas, by zainwestować w przyszłość, kulturę, która poszerzy horyzonty każdego mieszkańca tego kraju i przyczyni się także do rozwoju ekonomicznego. Ale to fundamentalne pytanie Mandeli uświadomiło mi, że muzeum nie można wyabstrahować z rzeczywistości, w której ma istnieć. I że mój zachodni sposób myślenia jest oderwany od tamtejszych realiów. W tym czasie RPA pustoszyła oprócz wojny także plaga śmiertelnego wtedy AIDS. Zrozumiałem, że to jeden z problemów, które powinny znaleźć swoje odbicie w kulturze, także w muzeum.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Plus Minus
Przydałaby się czystka
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Pozbyć się Paasikiviego