Z tamtej nocy został mi w pamięci prawie sam nastrój, niewiele treści. Ciepłe światło nocnej lampki, szum deszczu za oknem, poza tym kompletna cisza. Jedna z tych dobrych, treściwych i intensywnych. Cisza jak pusta scena, na której za moment coś się wydarzy. Nie mam pojęcia, dlaczego leżała w tym miejscu, tuż obok łóżka, jakby na mnie czekała. Raczej zsunęła się z półki, niż została z niej przez kogoś zdjęta. Skusiła mnie tytułem i trochę też, przyznaję, niewielką objętością. „Nocny lot” Saint-Exupéry’ego – nawet nie wiedziałem, jak wymawiać jego nazwisko, nie natknąłem się nigdy wcześniej na „Małego Księcia”.
Czytaj więcej
Można mieć wrażenie, że właśnie teraz są wreszcie sobą. Że ich wewnętrzne przeznaczenie właśnie w tej chwili się wypełnia. Że są skorupką jajka, które pękło i właśnie dzięki temu wydało z siebie, wypuściło na świat nowe życie. Otwartą butelką, z której nareszcie można się napić.
Miałem dziesięć lat, przeczytałem ją w jedną noc. I jak już mówiłem, niewiele z niej pamiętam. Niewiele treści, bo tamtej nocy chłonąłem sam nastrój. Chwilami przysypiałem i do mojej świadomości docierały już tylko pojedyncze słowa, jak głosy wśród nocy, „przypadek”, „los”, „przeszkoda”, „zadanie do wypełnienia”. Pamiętam dokładnie zapach nawilgłych kartek papieru i uczucie unoszenia się z lecącym w ciemność pilotem – i wreszcie sen. Tamtego ranka obudziłem się z rumieńcem wstydu. Jakbym tej nocy zrobił coś zakazanego, przekroczył po raz pierwszy granicę, której istnienia nigdy wcześniej nie byłem świadomy.
Nie wróciłem już nigdy do „Nocnego lotu”, może jeszcze kiedyś przyjdzie na to pora. Ale jak na razie od tych dwudziestu kilku lat trwam w przekonaniu, że powieść Saint-Exupéry’ego odegrała już w moim życiu swoją rolę.
Nie wróciłem już nigdy do „Nocnego lotu”, może jeszcze kiedyś przyjdzie na to pora. Ale jak na razie od tych dwudziestu kilku lat trwam w przekonaniu, że powieść Saint-Exupéry’ego odegrała już w moim życiu swoją rolę. Skrojoną na swoją miarę, trwającą jedną noc i jak wiele podobnych przygód – pozostającą w pamięci do końca życia. Ale żeby osiągnąć ten status, musiała się zdarzyć przypadkiem. Najważniejsze spotkania to te, gdy przypadkiem wpadłeś na kogoś na ulicy. Decydujące zmiany kierunku zaczynają się od potknięcia. Jakiegoś zaburzenia w twoim planie, który ma ten podstawowy feler, że jest właśnie twój. Jest więc planem i nim tylko pozostanie. A los – którego wypełnienie ma się do realizacji planu jak lot do czołgania – składa się głównie z przypadków losowych. „Plan” zaś rymuje się z takimi wulgarnymi wyrazami, jak „optymalizacja ryzyka”, „kwantyfikacja poniesionych kosztów” czy „wskaźniki realizacji zadania”. Samo ich czytanie jest jak oberwanie jaskrawym światłem prosto w oczy. Jakby jakiś wielki oficer śledczy przepytywał cię, na którym etapie realizacji życiowego celu właśnie się znajdujesz.