Nie lubię konserwatyzmu. Już samo to słowo strasznie mnie drażni; nie tyle jego sens, ile brzmienie. Kojarzy mi się nieodłącznie z „konserwatorem”, ten zaś – z zabytkami. A od nich staram się trzymać jak najdalej; tak jak zresztą same sobie życzą. Odgradzają się od życia ochronnymi szybami, napisami „nie dotykać!” czy laserowymi czujnikami. Kryzys każdej cywilizacji powinno się mierzyć tym, jak wiele podobnych komunikatów generuje. Ile wyprodukowała zabytków – zabalsamowanych zwłok, mumii umarłych sensów.
Przeciwieństwem zabytków, pod każdym niemal względem, są ruiny. Zacznijmy od tego, że jak te pierwsze są umarłe, przy jednoczesnym, upartym i niesmacznym podtrzymywaniu wszelkich pozorów życia, tak ruiny żyją. Odrapane ściany, zerwane dachy, pokruszone powierzchnie, poodrywane kończyny rzeźb, gargulce bez głów, filary pęknięte w połowie – ale im to w niczym nie przeszkadza. Przeciwnie. Można mieć wrażenie, że właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek, są wreszcie sobą. Że ich wewnętrzne przeznaczenie właśnie w tej chwili się wypełnia. Że są skorupką jajka, które pękło i właśnie dzięki temu wydało z siebie, wypuściło na świat nowe życie. Otwartą butelką, z której nareszcie można się napić. Wszystko przedtem, te wieki doskonałości, kompletności ich kształtów było tylko gotowością. Oczekiwaniem, długim snem. Tak jakby ręce tych rzeźb kiedyś wzniosły się tylko po to, by wreszcie odpaść.
Czym powinno się mierzyć wielkość cywilizacji
Wielkość każdej cywilizacji powinno się mierzyć tym, jak wiele była w stanie pozostawić po sobie ruin. Ile z rzeczy – budynków, rzeźb, dzieł – które stworzyła, miało w sobie to wewnętrzne życie, którym tchną ruiny. Ile z nich było nasionami, które rozkwitły (co oznacza, że ich nasiona na wcześniejszym etapie pękły, skruszały, rozpadły się na części) i wydały z siebie owoc ruin. Romantycy wiele rzeczy rozumieli na opak, do mnóstwa zabierali się w kompletnie niewłaściwy sposób, ale ich kult zniszczonych zamków, chorobliwa skłonność do opuszczonych przed wiekami murów, miłość do miejsc, które wszyscy oświeceni i rozważni omijali szerokim łukiem – to im się naprawdę udało. W świecie, który za wszelką cenę próbował strząsnąć z siebie nalot cudowności, wyegzorcyzmować wszystko, czego nie dało się wytłumaczyć, chwycili się ostatniej deski ratunku. Najpewniejszej z nich. Ruiny.
Czytaj więcej
Nad wejściem do każdej z nich widnieje napis: „Zakaz palenia”. Ale im nie chodzi o papierosy. To ciebie chcą zgasić. Ile razy spróbujesz tam zapłonąć, włącza się alarm, przyjeżdżają odpowiednie służby, wszyscy mają poważne miny, kręcą głową z niedowierzaniem. Niech im będzie. Ty – uciekaj.
To samo, jednakowe reguły i standardy żywotności, które tyczą się przedmiotów i miejsc zrobionych z kamienia, odnoszą się także do wszystkiego, co stworzono ze słów, pojęć, barw czy dźwięków. Wszystko, każdy artefakt, który pozostawia po sobie człowiek, musi przejść tę samą próbę – test zderzeniowy ruin. Czy jest w stanie – myśl, książka, pieśń – przejść w ten stan istnienia, kiedy już teoretycznie do niczego się nie nadaje, nie jest w stanie zaoferować schronienia ani zachwycić doskonałością swoich kształtów, ale jest. Jest i to wystarcza za całą odpowiedź. Jest bardziej niż kiedykolwiek, bo z każdej szczeliny skruszonej czasem, wydobywa się – jak jakiś ozdrowieńczy płyn z pękniętej, diamentowej buteleczki – jej wewnętrzna, do niczego nieprzydatna, ale właśnie dlatego niezbędna do życia treść.