Z roku na rok coraz trudniej jest mi się powstrzymać, znaleźć jakieś okrągłe, mdło brzmiące wytłumaczenie – sam już nie wiem, przed sobą czy przed nim. Sformułować odpowiedź na to samo, pachnące mimozami, przejmujące chłodem sierpniowych wieczorów pytanie: dlaczego w zasadzie muszę tam wracać? Po co jest szkoła? Napiszę to, żeby przypadkiem mi się nie wyrwało.
Szkoła jest szczepionką. Szkodliwym zarazkiem; bakcylem ciężkiej choroby, podanej w małej dawce i odpowiednio wcześnie, w celu wytworzenia odporności. Pierwszy raz przyszło mi na myśl to skojarzenie w ubiegłym roku, w trakcie podbijania legitymacji – pieczęć szkoły na skrawku kartonu z jego zdjęciem, jak przypominająca dawka szczepienia. Swoją drogą, to nie może być przypadek, że antyszczepionkowe sentymenty występują jakby częściej wśród rodzin korzystających z edukacji domowej. Intuicje chodzą parami. Niepożądane odczyny wczesnoszkolne – któż z nas ich nie zdiagnozował, zwłaszcza jesienią?
Czytaj więcej
Świętość jest chorobą, której objawy należy pogłębić. Kalectwem, doskonalonym z pasją. Powiewem błazeństwa, popisem niezdarności.
Świnka, odra, różyczka, instytucja – wolę się na nie uodpornić, niż udawać, że nie istnieją. Szkoła jest pierwszym poważnym zetknięciem z tym ostatnim paskudztwem. Dalej będzie tylko gorzej; ławki zmienią się w biurka, szerokie uśmiechy nauczycielek w rozbiegany wzrok project managerów, długie przerwy w biurowe lunche, świadectwa w kwartalne wskaźniki i tak dalej. Można – jak Ken Kesey – widzieć w instytucji kombajn, za sterami którego zasiada demoniczna siostra Ratched. Mieli wszystko, co stanie na jej drodze; każde żywe, swobodnie rosnące źdźbło dostanie się w jej tryby; za sobą pozostawi rządki martwych, precyzyjnych, suchych stosów siana.