Miasto od wieków staje w ogniu. Krótka historia walk toczonych w miastach

Powstanie Warszawskie było pierwszą nowoczesną bitwą asymetryczną w terenie zurbanizowanym. Bitwy o Grozny, o Faludżę czy w Mogadiszu będą kolejnymi powtórzeniami tej pierwszej, w Warszawie.

Publikacja: 26.07.2024 10:00

Od końca I wojny światowej ruchy komunistyczne szybko rosły w siłę. Sięgnięto więc do doświadczeń ze

Od końca I wojny światowej ruchy komunistyczne szybko rosły w siłę. Sięgnięto więc do doświadczeń zebranych w XIX wieku i tak zaczęły wybuchać rewolucje miejskie. Na zdjęciu carscy żołnierze sprzątający pod nadzorem bolszewików ludzkie szczątki z ulic Piotrogradu

Foto: Slava Katamidze Collection/Getty Images

Walka w terenie zurbanizowanym… Mało jest dowódców, u których te słowa nie wzbudziłyby ciarek na plecach. Przyczyn tego jest wiele. Ot chociażby to, że pole walki, określane dwoma wymiarami, raptem zyskuje wymiar trzeci, wysokość. Przeciwnik może maskować swoje ruchy w stopniu niemożliwym do uzyskania poza terenem zurbanizowanym. Formacje wsparcia, takie jak artyleria czy lotnictwo, mają utrudnione lub wręcz uniemożliwione działanie. Łączność się rwie. Linii zaopatrzeniowych praktycznie nie da się zabezpieczyć i tak dalej, i tak dalej. Jednocześnie wciąż istnieje ryzyko doprowadzenia do ofiar wśród ludności cywilnej z powodu niemożności odróżnienia ich od przeciwnika, choć to akurat problem relatywnie nowy i związany z rosnącą liczbą konfliktów asymetrycznych na przestrzeni ostatnich dekad.

Miasto nigdy nie miało być terenem walk, od swego zarania pełni jednak rolę, przez którą takie zagrożenie potencjalnie nad nim wisi. Miasta są obiektami o dużym znaczeniu społecznym, politycznym, gospodarczym i militarnym, ich posiadanie wiąże się więc z przewagami na tych polach. Pierwszą bitwą tego typu była bitwa pod Meggido i następujące po niej oblężenie miasta w 1497 roku przed Chrystusem (lub w 1479 roku albo 1482 roku, co do daty są bowiem wątpliwości). Kolejne wieki zaś to jeden wielki ciąg oblężeń, gdzie upadki dwóch miast oznaczać będą wręcz koniec danych epok. Mowa oczywiście o Rzymie i Konstantynopolu.

Czytaj więcej

Od głodu, wojny i studentów chroń nas, panie

Miasta – od niszczenia do zdobywania.

W tym momencie trzeba podkreślić jedną rzecz. Przez lwią część historii nie walczy się „w miastach”, lecz „o miasta”. Po zakończonym sukcesem oblężeniu miasto okazjonalnie się łupi, ale bardzo rzadko toczy się walki na ulicach. Te nieliczne przypadki dotyczą zazwyczaj ostatniej fazy oblężenia, gdy atakujący wlewają się do miasta i dławią obronę. Cywile oczywiście giną, ale zazwyczaj jednak jako przypadkowe ofiary, nie zaś cel działań wojennych. Da się tu zresztą zauważyć pewną prawidłowość. Rzezie i niszczenie miast to domena raczej czasów przedchrześcijańskich oraz plemiennych kultur nomadycznych. Wynika to, po pierwsze, z tego, że etos wojownika traktuje poddanie się jako coś haniebnego. Z tego względu obrońcy po skapitulowaniu nie mają co liczyć na miłosierdzie, ich czyn spotyka się bowiem z potępieniem. Po drugie, kultury nomadyczne cenią miasta tylko jako cele najazdów, miejsca, gdzie skomasowane są łupy, zaopatrzenie i niewolnicy. Po złupieniu danego ośrodka staje się on dla nich nieprzydatny.

Wraz z umacnianiem się chrześcijaństwa i rozwojem etosu rycerskiego oraz zmianą roli miast dojdzie do przewartościowania tego spojrzenia. Miasta staną się cennym zasobem, zaś ludność cywilna, z kobietami i dziećmi na czele, coraz powszechniej będzie uznawana za chronioną, ktoś bowiem to zdobyte miasto musi obsługiwać. W późniejszych okresach pojawi się zasada ułatwiająca przejmowanie ośrodków miejskich w sposób możliwie miało destruktywny: chwila uczynienia wyłomu w murze staje się momentem, kiedy miasto może się honorowo poddać i zostać uznane za zdobyte. Następuje zapłacenie trybutu i opcjonalne przetasowanie władz, na tym jednak przekształcenia się kończą. Oczywiście, obrońcy miasta mogą podjąć decyzję o kontynuowaniu obrony po wybiciu dziury w murze, jest to jednak zarazem wyrzeknięcie się ochrony wspomnianego wyżej zwyczaju. A wtedy po zdobyciu miasta cofamy się do czasów wędrówek ludów.

Rewolucja francuska, czyli mieszczanie odkrywają, że ich dom to twierdza

W ogólnych zarysach będzie to działało aż do przełomu XVIII i XIX wieku, kiedy to powoli, ale i nieubłaganie coś zacznie się zmieniać. Pierwszym pęknięciem będzie rewolucja francuska i uświadomienie sobie przez mieszczan, że są w zaskakująco korzystnej sytuacji, ponieważ ich dom jest twierdzą. Dopóki są w labiryncie ulic, dopóty stanowią siłę trudną do pokonania, wojsko bowiem nie ma za bardzo jak z nimi walczyć. Gdyby los Ludwika XVI miał się rozstrzygnąć na polu bitwy, rewolucja skończyłaby się po kilku salwach wojsk królewskich. Niestety dla monarchii, lud paryski nie wyszedł w pole, lecz 11 lipca 1789 roku rozpoczął zamieszki na ulicach włącznie z formowaniem Gwardii Narodowej i sankiulockich (pogardliwa nazwa stosowana przez stany wyższe w odniesieniu do najradykalniejszych uczestników rewolucji francuskiej) milicji. Doszło do walk na ulicach, podczas których armia była na przegranej pozycji. Jedyna bardziej zorganizowana interwencja, czyli próba zdławienia oblężenia Bastylii 14 lipca, zakończyła się dezercją wysłanych żołnierzy. Los Ludwika XVI stał się przesądzony, mieszczanie zaś odkryli, że mogą stanowić realną siłę.

Wydarzenia 1789 roku miały jedną ważną cechę: były masowym zrywem ludności. Gdy 30 lat później dekabryści usiłowali powtórzyć wyczyn paryżan, skończyło się krwawą rzezią na placu Senackim. Potrzebowano nowego podejścia do walk i odpowiedzieli na nią socjaliści i anarchiści, wynajdując terroryzm. Dla historii walk miejskich jednak to nie sam akt terrorystyczny będzie przełomowy, lecz uprzytomnienie sobie, że dzięki specyfice terenu zurbanizowanego prawie każdy może zaplanować i zrealizować akcję mającą dać jakiś efekt polityczny. O ile zamachy terrorystyczne pozostały domeną jednostek, o tyle różne stronnictwa rewolucyjne zaczęły rozważać implikacje swojego wynalazku. Przełom nastąpił w 1871 roku, ponownie w Paryżu. 18 marca wybuchła komuna paryska, jednocześnie ostatnia rewolucja typu romantycznego (a więc bazujące na hasłach moralnych i wyzwoleńczych, jak powstanie dekabrystów, listopadowe albo Wiosna Ludów) i pierwszy przypadek nowego rodzaju walk. Komunardzi liczący zaledwie 25–50 tys. ludzi pośród ponadmilionowego miasta zdołali, dzięki wykorzystaniu tkanki miejskiej dla uzyskania przewagi taktycznej, przez prawie trzy miesiące dawać odpór armii francuskiej, liczącej do 170 tys. żołnierzy. Za 30 lat wyniki eksperymentu zostaną potwierdzone podczas powstania bokserów. Za mniej niż 20 nadejdzie kolejny przełom.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Kraków nie musi mieć żadnych kompleksów wobec Warszawy

Zwycięska rewolucja z 1917 r.? Dla bolszewików to była tylko nagroda pocieszenia

Z punktu widzenia bolszewików zwycięstwo ich rewolucji w 1917 roku było nagrodą pocieszenia. Teoria marksizmu mówiła, że należy oczekiwać i dążyć do ogólnoświatowej rewolucji w społeczeństwach zindustrializowanych, gdzie robotnicy stanowią masę najbardziej uciskaną i dzięki temu najbardziej uświadomioną. Tymczasem udało się tylko przeprowadzić z sukcesem pucz wojskowy w kraju rolniczym, co było bardzo odległe od wizji teoretyków. Postanowiono zmienić doktrynę: Rosja bolszewicka jako stolica światowego proletariatu miała rozpocząć eksport rewolucji najpierw do Europy, a potem na cały świat. Doktryna ta obróciła się w gruzy pod Radzyminem w 1920 roku, zmieniono więc ją ponownie. Pogodzono się z tym, że zjednoczenie świata pod sztandarem proletariatu nie uda się z marszu, więc 30 grudnia 1922 roku Rosja stała się Związkiem Sowieckim i rozpoczęto „sprzedawanie” rewolucji w sposób delikatniejszy niż za pomocą walca Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Metodę tę teoretycy wojskowości doby międzywojnia określali terminem „czerwonej strategii”.

Od końca I wojny światowej europejskie ruchy komunistyczne szybko rosły w siłę. Nie było to tylko dziełem Moskwy, gdyż Europa była zdewastowana przez wojnę, a przez to podatna na ideologiczne nowinki. Kryzys gospodarczy, wyludnienie, epidemia hiszpanki, przemysł nastawiony na produkcję wojenną, zniszczenia… Był to trudny czas, pełen biedy i niepokoju. Działacze komunistyczni wykorzystywali te uczucia, kierując ludność ku socjalizmowi. Zarazem jednak wiedzieli, że sytuacja nie jest aż tak tragiczna, by udało się wygrać na niechęci większości społeczeństwa, zwłaszcza że ich grupy docelowe niekoniecznie podzielały ich poglądy. Sięgnięto więc do doświadczeń zebranych podczas ostatniego wieku: i tak zaczęły wybuchać rewolucje miejskie.

Podajmy dwa przykłady. 23 października 1923 r. Republika Weimarska była pogrążona w kryzysie. Trwał szczytowy moment hiperinflacji, kiedy znani z odporności i sarkastycznego poczucia humoru berlińczycy żartowali, że robotnik zarabia za dużo pieniędzy, by być w stanie zanieść je do domu, ale za mało, by zapłacić za dorożkę, która mu je przewiezie. Utrzymywała się okupacja zagłębia Ruhry, na ulicach dochodziło do walk między lewicą i prawicą, parę miesięcy wcześniej upadł rząd kanclerza Wilhelma Cuno, wprowadzono stan wyjątkowy, pucz Czarnej Reichswehry zakończył się, zanim się zaczął, zaś w Saksonii i Turyngii komunistom udało się stworzyć rządy. Sytuacja Niemiec była tak opłakana, że działaczom komunistycznym wydawało się, że był to idealny moment na wybuch rewolucji, po sukcesie której uda się uderzyć na Polskę osłabioną po wojnie polsko-bolszewickiej i, po załamaniu traktatu pokojowego przez Rosję, ostatecznie zmieść uprzykrzonego sąsiada z mapy. Rozpoczęto przygotowania do zbrojnych wystąpień, jednak podczas konferencji w Chemnitz formacje lewicowe ostatecznie opowiedziały się przeciw otwartej walce, prawdopodobnie obawiając się, że za bardzo wzmocni ona komunistów, którzy w konsekwencji wchłoną bardziej umiarkowane stronnictwa. Mimo to dwa dni po konferencji doszło do wybuchu „rewolucji w Hamburgu”. Dlaczego? Do końca nie wiadomo. Część historyków uważa, że miał to być element nacisku na kierownictwo Komunistycznej Partii Niemiec, zmuszenia jej do działania wbrew ustaleniom.

Druga interpretacja, do której sam się skłaniam, mówi jednak o zwykłym nieprzekazaniu informacji o ustaleniach konferencji przez hamburskich delegatów lub przekazaniu ich błędnie. Tak czy siak powstanie wybuchło i zaraz następnego dnia… poniosło klęskę. Jedynie 1300 z 14000 członków KPD w Hamburgu wzięło udział w walkach, z czego jedynie 300 było uzbrojonych. Tylko w położonym na przedmieściach Barmbeku powstańcy spotkali się ze wsparciem ludności, dzięki czemu przetrwali noc, niemniej już pod wieczór 24 października uciekli z barykad. „Powstanie hamburskie” przyniosło 17 ofiar śmiertelnych wśród policjantów, 21 wśród komunistów i 61 wśród cywilów.

1 grudnia 1924 roku, Estonia usiłuje utrzymać świeżo zdobytą niepodległość. Zadanie jest trudne zarówno z powodu światowej sytuacji gospodarczej nieoszczędzającej tego małego kraju, jak i dlatego, że sąsiedni Związek Sowiecki taśmowo wysyła przez granicę dywersantów. Rząd estoński wcześniej zdelegalizował partię komunistyczną, aby mieć choć cień szansy na utrzymanie niepodległości, zaś w latach 1920–1924 odbyło się aż 70 procesów działaczy komunistycznych. W 1924 r. Moskwa zaplanowała więc akcję bliźniaczo podobną do tej, która za pół wieku da początek wojnie w Afganistanie. Nad granicę skierowano oddziały Armii Czerwonej, estońskim działaczom komunistycznym polecono z kolei rozpocząć powstanie, zająć kluczowe budynki rządowe, po czym wysłać z nich prośbę o wsparcie, która da mandat do wkroczenia na teren bałtyckiego kraju. Nie wiedzieli jednak, lub nie przewidzieli, że po czterech latach walki estońska policja zebrała całkiem spore doświadczenie w zwalczaniu działań KPE (Komunistyczna Partia Estonii).

Powstanie wybuchło 1 grudnia i zakończyło się klęską jeszcze tego samego dnia. Do walki zgłosiło się jedynie 200 ludzi. Wprawdzie zdołano zdobyć dwa dworce, budynek poczty i siedzibę prezydenta, jednak pozostałe cele udało się utrzymać policji. Włącznie z radiostacją, z której miano nadać wiadomość do Moskwy. Po kilku godzinach walk policja i wojsko przejęły inicjatywę i pokonały powstańców. W toku walk zginęło 12 komunistów, 21 wojskowych i policjantów oraz nieznana liczba cywili. 155 komunistów i sympatyków skazano na śmierć za zdradę, około 200 udało się zbiec do ZSRR.

Czytaj więcej

Krucjata przeciw cywilizacji zachodniej

Stefan Rowecki i „Walki uliczne” –do dziś niezastąpiona synteza tematu

Dlaczego spośród licznych wystąpień zbrojnych między 1918 a 1939 rokiem przytoczyłem akurat dwa powyższe? Ponieważ w 1928 r. Wojskowy Instytut Naukowo-Wydawniczy w Warszawie wydał liczącą 300 stron książkę o tytule „Walki uliczne”, oba powstania (oraz trzecie, bułgarskie) były w niej przeanalizowane jako przypadki nowoczesnych walk w terenie zurbanizowanym. Był to w zasadzie podręcznik, pozycja precyzyjnie opisywała każdy aspekt prowadzenia tego rodzaju działań. Poczynając od samego rozpoznawania powstawania rozruchów, poprzez charakterystykę terenu walk, działanie wywiadu, używanie różnych rodzajów sił zbrojnych, fortyfikowanie pozycji, kończąc na tym, jak bronić budynki, jak przeprowadzić pluton piechoty przez ulicę lub jak wprowadzić do miasta ciężki karabin maszynowy. Autorem opracowania był Stefan Rowecki, wtedy podpułkownik. Zanim został dowódcą ZWZ, a później AK, Rowecki był oficerem piechoty i teoretykiem wojskowości. „Walki uliczne” były efektem jego starannej analizy wspomnianych powstań, ale także innych przypadków używania wojska w warunkach miejskich. Czyniło to z niego jednego z nielicznych specjalistów od prowadzenia walk ulicznych i jakkolwiek jego książka w wielu punktach się zdezaktualizowała z powodu postępu w technologii wojskowej, pozostaje, zgodnie z moją wiedzą, jedyną tak kompleksową syntezą tematu.

W nieunikniony sposób nasuwa się pytanie z dziedziny gdybologii. Co by było, gdyby Blanka Kaczorowska, Ludwik Kalkstein oraz Eugeniusz Świerczewski nie rozpracowali metod konspiracyjnych dowódcy AK, w wyniku czego 30 czerwca 1943 r. Gestapo wkroczą do mieszkania numer 10 na Spiskiej 14? Czy Powstanie Warszawskie miałoby inny przebieg? A może gdyby dowódcą był on, nie Bór-Komorowski, do powstania w ogóle by nie doszło? To oczywiście pytania bez odpowiedzi. Niemniej Powstanie Warszawskie było pierwszą nowoczesną bitwą asymetryczną w terenie zurbanizowanym (pomijam takie bitwy, jak stalingradzka czy oblężenie Bastogne, w każdej z nich bowiem działania toczyły regularne armie z tradycyjną strukturą wsparcia). Bitwy o Grozny, o Faludżę czy w Mogadiszu będą kolejnymi powtórzeniami tej pierwszej, w Warszawie.

Przemysław Mrówka jest publicystą, popularyzatorem i historykiem zajmującym się historią gospodarczą.

Walka w terenie zurbanizowanym… Mało jest dowódców, u których te słowa nie wzbudziłyby ciarek na plecach. Przyczyn tego jest wiele. Ot chociażby to, że pole walki, określane dwoma wymiarami, raptem zyskuje wymiar trzeci, wysokość. Przeciwnik może maskować swoje ruchy w stopniu niemożliwym do uzyskania poza terenem zurbanizowanym. Formacje wsparcia, takie jak artyleria czy lotnictwo, mają utrudnione lub wręcz uniemożliwione działanie. Łączność się rwie. Linii zaopatrzeniowych praktycznie nie da się zabezpieczyć i tak dalej, i tak dalej. Jednocześnie wciąż istnieje ryzyko doprowadzenia do ofiar wśród ludności cywilnej z powodu niemożności odróżnienia ich od przeciwnika, choć to akurat problem relatywnie nowy i związany z rosnącą liczbą konfliktów asymetrycznych na przestrzeni ostatnich dekad.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku