Walka w terenie zurbanizowanym… Mało jest dowódców, u których te słowa nie wzbudziłyby ciarek na plecach. Przyczyn tego jest wiele. Ot chociażby to, że pole walki, określane dwoma wymiarami, raptem zyskuje wymiar trzeci, wysokość. Przeciwnik może maskować swoje ruchy w stopniu niemożliwym do uzyskania poza terenem zurbanizowanym. Formacje wsparcia, takie jak artyleria czy lotnictwo, mają utrudnione lub wręcz uniemożliwione działanie. Łączność się rwie. Linii zaopatrzeniowych praktycznie nie da się zabezpieczyć i tak dalej, i tak dalej. Jednocześnie wciąż istnieje ryzyko doprowadzenia do ofiar wśród ludności cywilnej z powodu niemożności odróżnienia ich od przeciwnika, choć to akurat problem relatywnie nowy i związany z rosnącą liczbą konfliktów asymetrycznych na przestrzeni ostatnich dekad.
Miasto nigdy nie miało być terenem walk, od swego zarania pełni jednak rolę, przez którą takie zagrożenie potencjalnie nad nim wisi. Miasta są obiektami o dużym znaczeniu społecznym, politycznym, gospodarczym i militarnym, ich posiadanie wiąże się więc z przewagami na tych polach. Pierwszą bitwą tego typu była bitwa pod Meggido i następujące po niej oblężenie miasta w 1497 roku przed Chrystusem (lub w 1479 roku albo 1482 roku, co do daty są bowiem wątpliwości). Kolejne wieki zaś to jeden wielki ciąg oblężeń, gdzie upadki dwóch miast oznaczać będą wręcz koniec danych epok. Mowa oczywiście o Rzymie i Konstantynopolu.
Czytaj więcej
Oglądając wiszący w krakowskim Muzeum Narodowym obraz Matejki „Wyjście żaków z Krakowa”, warto pamiętać, że cała sprawa zaczęła się od tego, że grupy studentów nie było stać na dwie prostytutki.
Miasta – od niszczenia do zdobywania.
W tym momencie trzeba podkreślić jedną rzecz. Przez lwią część historii nie walczy się „w miastach”, lecz „o miasta”. Po zakończonym sukcesem oblężeniu miasto okazjonalnie się łupi, ale bardzo rzadko toczy się walki na ulicach. Te nieliczne przypadki dotyczą zazwyczaj ostatniej fazy oblężenia, gdy atakujący wlewają się do miasta i dławią obronę. Cywile oczywiście giną, ale zazwyczaj jednak jako przypadkowe ofiary, nie zaś cel działań wojennych. Da się tu zresztą zauważyć pewną prawidłowość. Rzezie i niszczenie miast to domena raczej czasów przedchrześcijańskich oraz plemiennych kultur nomadycznych. Wynika to, po pierwsze, z tego, że etos wojownika traktuje poddanie się jako coś haniebnego. Z tego względu obrońcy po skapitulowaniu nie mają co liczyć na miłosierdzie, ich czyn spotyka się bowiem z potępieniem. Po drugie, kultury nomadyczne cenią miasta tylko jako cele najazdów, miejsca, gdzie skomasowane są łupy, zaopatrzenie i niewolnicy. Po złupieniu danego ośrodka staje się on dla nich nieprzydatny.
Wraz z umacnianiem się chrześcijaństwa i rozwojem etosu rycerskiego oraz zmianą roli miast dojdzie do przewartościowania tego spojrzenia. Miasta staną się cennym zasobem, zaś ludność cywilna, z kobietami i dziećmi na czele, coraz powszechniej będzie uznawana za chronioną, ktoś bowiem to zdobyte miasto musi obsługiwać. W późniejszych okresach pojawi się zasada ułatwiająca przejmowanie ośrodków miejskich w sposób możliwie miało destruktywny: chwila uczynienia wyłomu w murze staje się momentem, kiedy miasto może się honorowo poddać i zostać uznane za zdobyte. Następuje zapłacenie trybutu i opcjonalne przetasowanie władz, na tym jednak przekształcenia się kończą. Oczywiście, obrońcy miasta mogą podjąć decyzję o kontynuowaniu obrony po wybiciu dziury w murze, jest to jednak zarazem wyrzeknięcie się ochrony wspomnianego wyżej zwyczaju. A wtedy po zdobyciu miasta cofamy się do czasów wędrówek ludów.