Rosyjscy dyplomaci rozdają zachodnim politykom wydruki z treścią zawartych w 2015 r. porozumień mińskich przez przywódców Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji. Czemu od tamtej pory stoją w miejscu?
Ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko zgodził się na kilka punktów tych porozumień, których wykonanie na Ukrainie nie jest możliwe. Nie jest możliwe nadanie tak zwanego specjalnego statusu tymczasowo okupowanym częściom obwodów donieckiego i ługańskiego oraz wpisanie tego do konstytucji Ukrainy. Nie będzie na to zgody potrzebnych 300 deputowanych Rady Najwyższej, bo większość polityków na Ukrainie jest temu przeciwna.
Dlaczego?
Bo to oznaczałoby przywrócenie wpływów Rosji na Ukrainie. Specjalny status tych regionów będzie oznaczał, że formalnie będą częścią Ukrainy, ale de facto będą sterowane przez Rosjan. Poprzez to Rosja mogłaby wpływać zarówno na wewnętrzną, jak i zagraniczną politykę naszego kraju. Zablokować integrację z UE, a już tym bardziej z NATO. Ale nie tylko. Gdyby władze w Kijowie dały na to polityczną zgodę, mogłoby to wywołać ostry kryzys w kraju i skończyć się kolejnym Majdanem. A wtedy Rosjanie wprowadziliby swoją armię do kolejnych regionów Ukrainy pod pretekstem obrony rosyjskojęzycznej ludności.
To dlaczego Poroszenko zgodził się w 2015 r. w Mińsku na takie porozumienia?
Możemy tylko przypuszczać, że został postawiony pod ścianą. W lutym 2015 była bardzo trudna sytuacja na froncie w rejonie miejscowości Debalcewe. Ukraińskie jednostki znalazły się w okrążeniu. Putin wprost szantażował wojną na dużą skalą. Poroszenko chciał powstrzymać wojnę, zrobić przerwę, nawet kosztem złożenia deklaracji, które nie były do przyjęcia. Próbował spełnić obietnice, ale pod koniec 2015 r. doszło do starć z policją pod Radą Najwyższą, trzy osoby zginęły i ponad 100 zostało rannych. Więcej do tego tematu nie powracał. Jego następca Wołodymyr Zełenski od początku mówił o potrzebie skorygowania tych porozumień.