Grzegorz Łoszewski, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich: Zgubiliśmy marzenie o Polsce

Dzisiaj młodzi filmowcy nie mogą w Stowarzyszeniu Filmowców konfrontować się z pokoleniem ojców, bo mają tylko dziadków albo pradziadków. W okresie tuż po transformacji nie nastąpiła naturalna wymiana pokoleniowa. I uważam, że to jest poważny problem – mówi Grzegorz Łoszewski, nowy prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich.

Publikacja: 20.09.2024 17:00

Grzegorz Łoszewski, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich: Zgubiliśmy marzenie o Polsce

Foto: Paweł Wodzyński/East News

Film Jana Matuszyńskiego „Minghun”, który powstał według pana scenariusza, będzie niedługo walczył o gdyńskie Złote Lwy. Ale zebrał już dobre recenzje krytyków i widzów na wrocławskim festiwalu Nowe Horyzonty.

Przed pierwszymi spotkaniami z publicznością w twórcach zawsze kołacze się niepokój czy trafią ze swoją propozycją do widza. To dobre przyjęcie „Minghuna” było dla nas szczególnie ważne. W czasach, w których panuje kult młodości, opowieść o rozpaczy i żałobie po śmierci dziecka to propozycja trudna marketingowo.

A ja myślę, że ból po stracie bliskiej osoby jest tematem uniwersalnym. Niemal każdy nosi w sobie takie doświadczenie.

We Wrocławiu niektórzy widzowie rzeczywiście odbierali film bardzo osobiście. Miałem poruszającą rozmowę z matką, która straciła dziecko. Dla niej „Minghun” okazał się zapisem drogi, jaką przeszła, żeby móc dalej żyć. Ja sam od dzieciństwa stykałem się w domu ze śmiercią i musiałem sobie z nią radzić. Ale były też osoby z innym doświadczeniem. I młodzi ludzie, którym życie na razie oszczędziło takiej traumy. Ich reakcji obawiałem się najbardziej. Niesłusznie. Potrafili zrozumieć tragedię ojca, którego córka ginie nagle w wypadku.

Czytaj więcej

„Blitz” otworzy tegoroczny festiwal EnergaCAMERIMAGE

W „Minghunie” z bólem muszą się zmierzyć ludzie różnych kultur. Ojciec dziewczyny, rewelacyjnie zagrany przez Marcina Dorocińskiego, jest Polakiem, dziadek ze strony matki – żyjącym w Wielkiej Brytanii Chińczykiem.

Śmierć bliskiej osoby zawsze jest traumą, ale reakcje na nią są różne. Od spokojnego, niemal pogodnego pożegnania po bunt i ogromną rozpacz. Bohater „Minghuna” jest człowiekiem współczesnym, otwartym intelektualnie. I agnostykiem. Musi zadawać sobie pytanie czy śmierć jest kresem wszystkiego? Rozum podpowiada: „Tak”. Ale on nie może pogodzić się z myślą, że dalej jest już tylko pustka. Pewnie dlatego chwyta się jak deski ratunku, starego chińskiego zwyczaju „zaślubin po śmierci”, o którym mówi jego teść. I pewnie dlatego my zostawiliśmy w filmie otwarty koniec.

Umówiliśmy się na rozmowę o Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, którego jest pan od dwóch miesięcy prezesem. Spytałam o pana ostatni film, bo chciałam przypomnieć, że jest pan wziętym scenarzystą, autorem m.in „Komornika” Feliksa Falka, kultowych telewizyjnych „Kasia i Tomek”, „Miodowe lata”, „Ojciec Mateusz”. Laureatem nagród gdyńskich, Orła, sopockiego Grand Prix za sztukę „Stygmatyczka”. I wykładowcą w szkołach filmowych. Teraz będzie pan miał znacznie mniej czasu na pracę zawodową. Dlaczego zgodził się pan kandydować na trudne dzisiaj i bardzo absorbujące stanowisko prezesa SFP?

Z domu o spółdzielczych, jeszcze przedwojennych tradycjach, wyniosłem przeświadczenie, że nie wolno uchylać się od odpowiedzialności, zawodzić ludzi, którzy ci zaufali. I że liczy się praca organiczna. Przed kilkoma miesiącami osoby od lat związane z SFP opowiedziały mnie oraz innym członkom zarządu głównego o nadużyciach występujących w Stowarzyszeniu. Wiedzieliśmy, że dalej tak być nie może. Dlatego, gdy koleżanki i koledzy poprosili, żebym w zbliżających się wyborach kandydował na prezesa, zgodziłem się. Bo trzeba naprawić i zmienić nasze Stowarzyszenie. Odmłodzić i wlać w nie nową energię.

Podczas blisko trzydziestu lat swojej prezesury Jacek Bromski zbudował silną, stabilną finansowo organizację. SFP ma własne domy pracy twórczej w Kazimierzu i Sopocie, w Warszawie okazałą siedzibę przy ulicy Pańskiej i dwie restauracje. Utrzymuje studio Munka, gdzie debiutują młodzi reżyserzy, dba o seniorów. Informacje o mobbingu uprawianym przez dyrektorkę, o jej gigantycznych apanażach, kilkusettysięcznych nagrodach rocznych i dwukrotnie wziętej olbrzymiej odprawie emerytalnej, o nieracjonalnych zakupach i podpisywaniu niekorzystnych dla SFP umów dla wielu członków SFP były szokiem.

Została powiadomiona prokuratura, toczy się śledztwo. Ministerstwo Kultury weszło ze swoją kontrolą. My musimy doprowadzić do sytuacji, w której wszelkie wydatki i przepływy finansowe będą transparentne, poddane nadzorowi i kontroli. Zarząd, komisja rewizyjna, a przede wszystkim członkowie mają prawo wiedzieć, co się dzieje.

Ciągłe kontrole nie dezorganizują pracy w SFP?

Dezorganizują pracę biura, ale dzięki oddaniu pracowników dajemy sobie radę. Podobnie jak z audytami, które sami zarządziliśmy, żeby ustalić, jak wygląda rentowność naszej działalności gospodarczej, przede wszystkim restauracji w Warszawie oraz w domach pracy twórczej. Sprawdzamy też jak pochodzące głównie z tantiem fundusze były wydawane na trzy podstawowe cele: socjalny, kulturalny i edukacyjny. Chcemy to wyjaśnić, żebyśmy mogli odtąd z czystym kontem i zgodnie z prawem wspierać nasze wewnętrzne programy.

Czytaj więcej

Polski kandydat do Oscara wybrany. Jaki film powalczy o nominację?

To znaczy?

Dążymy do tego, by bardziej racjonalnie wydawać pieniądze. Nie będziemy ich tracić na wynajem samochodów, w tym najwyższej klasy. Pracujemy nad większą dostępnością służby zdrowia dla naszych członków. Chcemy, by wszyscy mieli możliwość korzystania z opieki psychologicznej, o którą się upominają młodzi. I oczywiście z programów szkoleniowych. Mamy studio Munka, gdzie reżyserzy mają szansę zrealizować swój debiut. Jest ono dofinansowywane z zewnątrz, ale też wewnętrznie - z 10-procentowych odpisów od tantiem naszych członków. Ta działalność potrzebuje finansowej stabilności.

Sejm przegłosował, a prezydent podpisał niedawno Ustawę o tantiemach dla twórców z Internetu. Stowarzyszenie walczyło o nią od dawna.

Walka o wprowadzenie tego do polskiego ustawodawstwa trwała kilka lat. Ale ostatnio, w związku z rozpoczęciem sejmowego procedowania wszystko przyspieszyło. W dużej mierze to sukces naszych młodych członków, którzy robili pikiety, pisali petycje, chodzili do Sejmu. Ta Ustawa jest ich nadzieją na przyszłość. Mogli powiedzieć: „To nas jeszcze nie dotyczy”, a jednak wyszli z własnej sfery komfortu, postanowili działać na rzecz wspólną. Dziś cieszymy się tym zwycięstwem, ale czekają na nas kolejne wyzwania związane z przyszłością: Ustawa o statusie artysty zawodowego, wpisanie do rozporządzenia czystych nośników. Też zwiększenie tzw. zachęt, które dadzą impuls rozwojowy naszej kinematografii.

Ustawa o statusie zawodowego artysty jest ważna dla ludzi, którzy nie pracują na etatach i często żyją od umowy do umowy, nie mając nawet zapewnionego dostępu do państwowej służby zdrowia. Nowe prawo ma włączyć ich do systemu ubezpieczeń emerytalnych, rentowych i zdrowotnych i jednocześnie zapewnić mechanizm wsparcia przy opłacaniu składek.

Ta ustawa z założenia ma przeciwdziałać wykluczeniu społecznemu dużej części naszych kolegów. Świadomie używam słowa „wykluczenie”. W polskiej gospodarce nie ma innego zawodu tak poszkodowanego przepisami. To gigantyczne zaniedbanie legislacyjne i społeczne. Postulowaliśmy konieczność zmian od dawna, ale ze strony władz była opieszałość. W ubiegłym roku projekt takiej ustawy jednak powstał. Teraz chcemy jak najszybciej wrócić do rozmów. Tym bardziej, że był to jedyny postulat dotyczący kultury w stu propozycjach powyborczych Platformy, zapisany na 90 miejscu. Smutne, że jedyny. Mam nadzieję, że jesienią prace nad ustawą przyspieszą.

Według oficjalnych danych niespełna 14 proc. artystów różnych dziedzin, pozostaje w regularnym stosunku pracy, większość w ogóle nie jest ubezpieczona lub korzysta z ubezpieczeń innych członków rodziny. 1/3 żyje poniżej progu ubóstwa. W takiej sytuacji jest przecież duża część filmowców podpisujących umowy na poszczególne projekty.

Jest tu mnóstwo problemów do rozwiązania. Od najprostszych. Nasze umowy mają być od nowego roku ozusowane. Co więc zrobić z osobami, które konta w ZUS-ie w ogóle nie mają? Czy przy samodzielnej działalności gospodarczej nie dojdzie do podwójnego ozusowania? Co z składką preferencyjną, która ze zwykłej sprawiedliwości społecznej i zasady równości należy się tej grupie? Nie znamy odpowiedzi na wiele pytań. A do nowego roku zostały niespełna cztery miesiące.

Od bardzo dawna ciągnie się sprawa wpisania do katalogu tzw. czystych nośników nowoczesnych urządzeń służących do powielania utworów.

Tak, są na tej liście kasety magnetofonowe i VHS czy płyty DVD, ale gdy ona powstawała nikt nie myślał o smartfonach czy tabletach. Jesteśmy chyba ostatnim krajem Unii Europejskiej, w którym nie zostało to uregulowane. Pozwaliśmy Skarb Państwa o odszkodowanie w wysokości ponad 400 mln. Tę sprawę po rządzie Morawieckiego odziedziczył rząd Donalda Tuska i teraz ruch należy do niego. My jesteśmy gotowi do rozmowy na ten temat.

Czytaj więcej

„Regentka” z Alicią Vikander. Nijaka protofeministka i ciekawy, ohydny Henryk VIII Jude’a Lawa. Recenzja filmu

A co z tzw. zachętami czyli ulgami dla producentów? Funkcjonują, pana zdaniem, sprawnie?

Niestety fundusz na nie przeznaczony kończy się w każdym roku 1 stycznia, pięć minut po godzinie dwunastej. Więc może powinny działać inaczej? Odpisy podatkowe to kluczowa sprawa dla rynku filmowego, dla międzynarodowych koprodukcji. Co więcej, ściągając do Polski obcy kapitał, wzmacniają one również gospodarkę kraju. Węgrzy w ubiegłym roku, dzięki zachętom, zyskali około miliarda Euro. Dlaczego my nie możemy iść tą drogą? Mam nadzieję, że wspólnie z poważną reprezentacją twórców, producentów i nadawców wypracujemy ciekawą propozycją dla premiera i ministra finansów. Liczymy na przyspieszenie tych prac. Za chwilę minie rok funkcjonowania nowego rządu i wtedy trzeba będzie spojrzeć, co się udało a nad czym trzeba pilnie popracować.

A jak wyglądają relacje filmowców z mediami publicznymi?

Od początku roku, odkąd Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie przekazuje nowych transz abonamentu radiowo-telewizyjnego publicznym nadawcom, TVP ma problem z odprowadzaniem pieniędzy na tantiemy i na rozliczenia z producentami. Zanim więc zajmiemy się zmianami systemowymi , czyli ustawowymi, powinniśmy jak najszybciej rozwiązać problem finansowania TVP w najbliższym czasie. Na dziś to producenci i twórcy kredytują telewizję publiczną. Twórcy nawet podwójnie: nie są płaceni za wykonywaną na bieżąco pracę, a dodatkowo nie otrzymują należnych ich tantiem. Ta sytuacja trwa od miesięcy i zostaliśmy właśnie dociśnięci do ściany. TVP potrzebuje pomocy i to szybkiej.

Był czas, gdy TVP była poważnym partnerem filmowców. Dziś produkuje głównie telenowele i showy.

Dlatego boimy się skomercjalizowania rynku. Sytuacji, w której nie da się zrobić filmu bez obecności platformy streamingowej. Platformy wrosły oczywiście w dzisiejszy audiowizualny krajobraz. Niewiele osób wie, że Netflix jest drugim producentem debiutów w Polsce, po Studiu Munka działającym przy SFP. Ale w warunkach komercyjnych nie da się realizować dzieł artystycznych. Chodzi więc o to, by była alternatywa. A jest nią między innymi telewizja publiczna. Wsparcie artystycznego kina przez PISF nie wystarczy.

Co to oznacza w praktyce?

Może mam zbyt idealistyczne podejście, ale wierzę, że w społeczeństwie obywatelskim jesteśmy w stanie wypracować model funkcjonowania mediów publicznych. Pomysł na nie związany jest z aktywacją grup, takich choćby jak NGO-sy czyli organizacje pozarządowe, które stanowią dziś sporą siłę i mają znaczące zaplecze intelektualne. Jeśli do tego dodamy organizacje twórców, dziennikarzy itd. to powstaje poważna obywatelska i co najważniejsze kompetentna grupa, Wierzę, że na tyle reprezentatywna, by wziąć realną odpowiedzialność za współzarządzanie tym obszarem kultury.

Inne są też dzisiaj kanały dystrybucji.

Filmy i seriale przychodzą do widzów w 80 proc. nie poprzez telewizję naziemną, lecz poprzez nadania kablowe czy satelitarne. Z kolei dystrybucja przez Internet bierze to wszystko w dodatkowy nawias. To ogromna zmiana technologiczna, która narzuca nowy sposób myślenia. My, twórcy musimy się w tej rzeczywistości odnaleźć, wciąż walczyć o poczucie stabilności.

To poczucie stabilizacji zależy też od decyzji politycznych.

Oczywiście, każda nowa władza może zmienić ustawę w jedną noc. Przed tym się nie uchronimy. Możemy tylko liczyć na odpowiedzialność klasy politycznej i wierzyć, że nie sięgnie już nigdy po takie chwyty. Media publiczne nie mogą być w sferze informacyjnej czy publicystycznej maczugą na przeciwników. Ale na razie czeka nas ogromna praca. Bardzo tu liczę na młodych ludzi, którym ta nowa rzeczywistość jest bliższa. Ich energia, dojrzałość, chęć wzięcia odpowiedzialności, wspólnej pracy jest wspaniała. A dzisiaj jest czas na działanie RAZEM. Coraz więcej środowisk uznaje, że tylko tak uda się coś zrobić.

Czytaj więcej

"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu

Często pan podkreśla, jak ważna jest solidarność. Tymczasem ostatni zjazd udowodnił dość głębokie podziały w środowisku.

Chyba zawsze byliśmy podzieleni. Podobnie jak wszystkie środowiska artystyczne. W twórczości ważne jest ego. Często przerośnięte i nieznośne, bez którego jednak nie bylibyśmy twórcami. Musimy się jednak nauczyć zostawiać je za drzwiami, gdy rozmawiamy o wspólnych sprawach.

Mam wrażenie, że ostatnie osiem lat uwypukliło różnice światopoglądowe filmowców.

Całe społeczeństwo się spolaryzowało, widać to zwłaszcza w ostatnich latach. Reguły narzucone przez Polski Instytut Sztuki Filmowej czy TVP wymuszały na wielu z nas kompromisy i służalczość. Albo się czemuś podporządkowałeś, albo nie dostawałeś z PiSF-u dofinansowań na swoje projekty.

Przez tych osiem lat powstało jednak sporo świetnych filmów, które odnosiły międzynarodowe, nawet Oscarowe, sukcesy. I w wielu z nich udział PISF-u był znaczący.

To prawda, ale rozumiem, że niektórzy ludzie nie chcieli tam chodzić. To była niezdrowa sytuacja, a stowarzyszenie, które mogło odegrać tu jakąś rolę, nie odegrało jej. Milczeliśmy. Za jakieś pierogi, za dofinansowywane bankiety. Dzisiaj wracamy do normalnej rozmowy, już z nową dyrektorką Instytutu.

W czasie zjazdu większość starszych członków SFP nie popierała pana. Stała murem za Jackiem Bromskim.

Myślę, że obawy starszych kolegów w dużej mierze wynikały z niedoinformowania. Mam nadzieję, że szybko zrozumieją, że nikt w stosunku do nich nie ma wrogich zamiarów. Wręcz przeciwnie. Przyszedłem tu po to, żeby jeszcze więcej im zagwarantować.

Czytaj więcej

Krzysztof Stroiński, Jacek Borusiński i Stefan Szczepłek we „Wróblu” Tomasza Gąssowskiego

To dlaczego stał się pan takim „straszakiem”?

Ja, w przeciwieństwie do Jacka Bromskiego, choć byłem członkiem Zarządu, nie miałem dostępu do mailowych adresów członków SFP. Razem z zarządem mogliśmy korzystać wyłącznie z kontaktów z przewodniczącymi kół i sekcji. A ponad 50 proc. członów SFP jest poza kołami i sekcjami. Zresztą my generalnie mamy problem z komunikacją. Jej naprawa jest jednym z moich najważniejszych celów. Chodzi o przepływ informacji, ale i o to, żeby zacząć się spotykać, żeby dochodziło do rozmowy i wymiany informacji, której brakowało.

Taka rozmowa coś zmieni?

Jestem o tym przekonany. W każdej dziedzinie. Na przykład: sprawa podziału tantiem. Na świecie dostają je reżyserzy, scenarzyści i kompozytorzy. U nas żądają ich również inne grupy zawodowe. A tantiemowy tort jest jaki jest: komuś trzeba zabrać, żeby dać komuś innemu. Niestety, jednoosobowe rządy Jacka Bromskiego rozleniwiły nas. Wszyscy oczekują, że ktoś za nich coś zrobi. Zaproponowałem więc zmianę praktyki: jeśli jakaś grupa ma roszczenia to niech dogada się z tymi, którym chce to zabrać.

Teraz o tantiemy upominają się m.in. reżyserzy obsady.

Niech negocjują. W jednej z takich spraw dogadali się już reżyserzy ze scenarzystami. Skończyły się czasy władzy arbitralnej. Nie możemy ciągle narzekać, skoro nie włączamy się w żaden proces decyzyjny.

To choroba nie tylko środowiska filmowego. Socjalizm nie przyzwyczaił Polaków do prawdziwego udziału we władzy. I starsi nie przekazali tego młodym pokoleniom.

Oczywiście. Wszyscy powinniśmy nauczyć się żyć w społeczeństwie nowoczesnym, które musi być powiązane z obywatelską aktywnością. Kiedyś, w Skandynawii, spotkałem Norwega, który nagle przerwał urlop i wyjechał na dwa dni. „Mamy w gminie głosowanie nad przyszłorocznym budżetem” – tłumaczył. Tam na takie zebrania przychodzą absolutnie wszyscy mieszkańcy. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem: na najlepiej funkcjonujący w Polsce żoliborski budżet partycypacyjny, zagłosowało 2 proc. uprawnionych. A ja bym chciał, żeby – przynajmniej w stowarzyszeniu – było tak jak w Skandynawii.

To od czego ma być zarząd?

Zarząd musi podejmować decyzje w wielu sprawach, ale są i takie kwestie, w których powinni z inicjatywami wychodzić członkowie. I wszystko, na ile to możliwe powinno opierać się na transparentnej informacji, a w wielu obszarach szerszej dyskusji.

Jednak to, co stało się w czasie wyborów, pokazało też różnice określone głównie barierami wieku. W czasie zjazdu młodzi i starsi to były dwa przeciwstawne obozy. Z rozkrzyczanym, obrażającym pana i wymachującym laską Jerzym Hoffmanem i z rzeczowymi, świetnie przygotowanymi członkami koła młodych. Na co dzień też te dwa pokolenia dużo dzieli: stosunek do życia, do pracy. Młodzi członkowie chcą mieć porady psychologiczne i konsultantów czuwających nad relacjami na planie, głośno mówią o #metoo. Między tymi pokoleniami jest przepaść.

I właśnie ta przepaść jest problemem. Ale widzę ją inaczej niż pani. Nie chodzi o to, że pokolenie siedemdziesiąt plus i pokolenie trzydziestokilkulatków tak bardzo się różnią. To jest naturalne. Problem w tym, że pomiędzy nimi brakuje nam w SFP dwóch pokoleń, które się wykruszyły – to skutek transformacji. Kiedy dzisiaj szukamy ludzi, którzy mogliby się do włączyć do pracy w Stowarzyszeniu, to w tych środkowych generacjach nie ma chętnych. Dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie zajęli się swoimi filmami, karierami. Nie mam im tego za złe. Stwierdzam fakt. I to nieprawda, że nie ma wśród nich osób wrażliwych społecznie. Po prostu był czas przemian, jedni łapali wiatr w żagle zajmując się wyłącznie własnymi sprawami, inni odpadali.

I powstała luka, o jakiej pan mówi?

Tak. Bo jeszcze trzeba dodać, że w tamtym czasie na kulturę nie starczało pieniędzy i produkcja filmowa bardzo się skurczyła. Ja miałem trochę szczęścia. Zaistniałem w roli scenarzysty w teatrze telewizji i serialach. Często kupowano ode mnie scenariusze filmowe, ale same filmy nie szły do produkcji. Wpadłem więc na pomysł stworzenia cyklu „Święta polskie”. Godzinne obrazy, które w latach 70-tych były drogą do dużego filmu dla wszystkich młodych reżyserów. W redakcji filmowej i dyrekcji programu usłyszałem, że koncepcja jest super. Jako producent wykonawczy wszedł Michał Kwieciński, a głównym został Kuba Mogenstern. I zaczęła się rozmowa o reżyserach. Bardzo chciałem, żeby to byli moi rówieśnicy, czyli coś na kształt formuły z lat 70. Wymieniałem nazwiska, a Kuba Morgenstern na wszystkie moje propozycje odpowiadał: „Nie znam”. W efekcie średnia wieku realizatorów tego cyklu wynosiła na początku chyba powyżej 70 lat. Miałem się od kogo uczyć, ale…

Ale o czym to świadczy?

Młodsze, wchodzące w życie pokolenie było zablokowane przez zbyt małą produkcję. Wtedy zaistniało zaledwie kilka osób, m.in. Maciej Pieprzyca, Artur Urbański, czy Łukasz Barczyk. I to też dzięki TVP! To był trudny czas. Trzeba było pazurami walczyć o debiut. A nie wszystkim się udało. Mariusz Treliński odniósł wielki sukces w operze. Byli też fantastyczni debiutanci, którzy na lata całkiem zniknęli. Jak choćby Wojtek Nowak, autor świetnej „Śmierci dziecioroba”. Nie wszyscy mieli szczęście. Powypadali z zawodowych układów. To po co mieli zapisywać się do SFP?

I rzeczywiście brak tego środkowego pokolenia tak mocno w SFP odczuwacie?

Oczywiście. Dzisiaj młodzi filmowcy nie mogą w Stowarzyszeniu konfrontować się z pokoleniem ojców, bo mają tylko dziadków albo pradziadków. Nie nastąpiła naturalna wymiana pokoleniowa. I uważam, że to jest poważny problem.

A może młodzi nie potrzebują dziś autorytetów?

Jako osoba, która przez 20 lat zajmowała się uczeniem odpowiem, że to nieprawda. Potrzebują. I mają je. Podobnie jak marzenia. Chodzi o to, by świat tych marzeń nie zabił.

Świat czyli realia rynku?

Nasz największy problem polega na tym, że jako środowisko twórcze tkwimy w sytuacji podobnej do PRL-u. Wtedy twórcza wolność była ograniczana przez władzę, a Stowarzyszenie próbowało ten obszar wolności poszerzać. Paradoksalnie dzisiaj jesteśmy w podobnej sytuacji, tyle że ogranicza nas komercja. Młodzi ludzie, którzy tak fantastycznie włączyli się w walkę o tantiemy, widzą swojego naturalnego sprzymierzeńca w platformach, nie do końca zdając sobie sprawę, że one ograniczą ich marzenia swobodnej wypowiedzi we własnym, artystycznym filmie.

Ja myślę, że młodzi artyści doskonale zdają sobie z tego sprawę, ale z czegoś trzeba żyć. Tylko rodzi się pytanie czy zupełnie porzucają marzenia. Grzegorz Dębowski przez lata robił odcinki serialu „Barwy szczęścia”, a w ubiegłym roku pokazał ciekawy film fabularny „Tyle co nic”.

Nie wszystkim się to udaje. Komercja dając egzystencjalne zabezpieczenie, wyczerpuje. Czasem już nie mamy siły, by realizować własne projekty.

Jak się bronić?

Jako środowisko bardzo potrzebujemy debaty: Po co robimy filmy? O czym one mają być? Czy jest dziś przestrzeń dla kina artystycznego? Te pytania zadawali filmowcy podczas forów, jakie odbywały się na festiwalu gdyńskim w czasach PRL. Chciałbym, żeby dzisiaj podobną rozmowę z młodymi podjęli mistrzowie.

Widownia ostatnio odwraca się od polskich filmów.

Nie wiem, czy ona się naprawdę odwraca, czy po prostu zmienia nawyki. Frekwencja na naszych filmach w kinach rzeczywiście bywa słaba. Ale kiedy ten sam tytuł wchodzi na platformę to nagle staje się przebojem. „Filip” Michała Kwiecińskiego w ciągu tygodnia miał blisko milion odtworzeń. Świat się zmienia. Mój syn kilka lat temu obejrzał „Ojca chrzestnego” Coppoli. Na telefonie komórkowym. Może nam się to podobać lub nie, ale trudno kłócić z faktami. Natomiast uważam, że dla naszego środowiska dzisiaj najważniejsza jest dyskusja o tym, czy w ogóle chcemy robić filmy. Chciałbym, żeby ta rozmowa zaczęła się jak najszybciej. Żeby miała charakter otwarty. I żeby była szczera.

Jest też pytanie na ile środowisko zdołało zachować swoją niezależność? Także pod względem politycznym. Przez 8 lat była mu narzucana „polityka historyczna” - bałwochwalcza, niezgodna ze trendami światowymi, gdzie artyści szukają w historii nie heroizmu, lecz lekcji, często bardzo gorzkiej i paraleli do czasów współczesnych.

Ta polityka przez słabą jakość filmów sama się wyautowała. Zmarnowano olbrzymią kasę, ale dzisiaj zagrożenia są zupełnie gdzie indziej. Choćby w tym, o czym rozmawialiśmy czyli komercji.

Jako prezes SFP nie uniknie pan polityki. Jak w tej chwili wyglądają relacje między kulturą a polityką?

Poprzedni rząd traktował kulturę w instrumentalny sposób, zgodnie z leninowską zasadą, że kino to jest ważny oręż. I może ta zasada bywa słuszna, ale zabrakło Eisensteinów. Obecny z pewnością nie ma takiego przeświadczenia. Chciałbym jednak, żeby pokazał, że lubi, ceni i rozumie kino. Czas pokaże, jak ułoży nam się współpraca.

Można usłyszeć opinie, że SFP było w ostatnich latach za bardzo związanie z PIS-em.

W odniesieniu do środowiska są to opinie przesadne, choć relacje prezesa Bromskiego z dyrektorem Śmigulskim były jakoś szczególne, może nawet bliskie. Dzięki temu załatwiano pewne rzeczy, ale płaciliśmy za to, choćby milczeniem, nie zwracaniem uwagi na skandaliczne traktowanie wielu koleżanek i kolegów. Ostatecznie myślę, że na tym wiele straciliśmy, zbyt wiele.

Co jest dzisiaj, pana zdaniem, ważne dla kultury?

My oczywiście mamy jako środowisko masę własnych problemów, ale jeśli nie załatwimy sprawy kultury w gminie, to nie ruszymy dalej. Trzeba dofinansować domy kultury, a jeśli ich nie ma to może biblioteki, która przejmują ich zadania. Tam jest nasza widownia, tam są nasi czytelnicy. Jeśli ich utracimy, to będzie nam w przyszłości bardzo trudno. A, niestety, nie widzę tu ze strony władz żadnego ruchu. Ponad rok temu, na spotkaniu Platformy, przygotowującej swój program na wybory, padła propozycja przeznaczania 1% z CIT-u w gminie na rzecz kultury. To by zupełnie zmieniło sytuację. Bo prowincja jest spauperyzowana. Ludzie, którzy tam pracują, także dla nas, twórców, jeśli w ogóle są opłacani, to zarabiają poniżej średnich krajowych. To już nie jest uwiąd. To powolne umieranie.

Sam pan przecież przyznał, że uczestnictwo w kulturze coraz częściej odbywa się poprzez portal, komputer, komórkę.

Ale świat się przed tym broni. Dużo podróżowałem po Europie i widziałem, jak to działa w Niemczech, Austrii, Francji. Dlaczego nie może tak być u nas? Myślę o dostępie do kultury, edukacji przez kulturę. Dlaczego uzdolnione muzycznie dziecko musi dojeżdżać 40 czy 50 kilometrów do jakiejś szkoły na popołudniowe zajęcia z instrumentu. Zamiast iść za talentem, zrezygnuje, bo będzie zbyt zmęczone, albo rodzice nie będą mieli na paliwo. My się do takiej sytuacji przyzwyczailiśmy, tylko, że kiedyś za to zapłacimy. Społeczeństwo o ograniczonych możliwościach poznawczych jest znacznie bardziej podatne na manipulacje. A kultura jest istotnym, jeśli nie najistotniejszym elementem wychowywania obywatelskiego. Jakiej więc chcemy Polski? Wiem, że wybiegamy poza sprawy Stowarzyszeniowe, ale takie kwestie też są w tle naszych obecnych dylematów. Zadamy je po swojemu: jakie my chcemy robić filmy? Po co?

I dla kogo?

Tak! Brakuje nam takiego namysłu. Pędzimy gdzieś, bo świat pędzi. Ale dokąd mamy dotrzeć nie wiemy. I myślę, że zagubiliśmy po drodze marzenie o Polsce. Pokolenie moich dziadków, które było przy powstawaniu spółdzielczego Żoliborza tęskniło za szklanymi domami, miało do czego biec.

Myśli pan o karierze politycznej?

Nie mam takich aspiracji. Chciałbym po prostu najbliższy czas oddać stowarzyszeniu. Sprawić, żebyśmy za rok, dwa, trzy byli w zdecydowanie lepszej kondycji niż dzisiaj. Bardziej zintegrowani i świadomi.

Zaczęliśmy rozmowę od pana filmu, więc na koniec zapytam: ma pan teraz czas na własną twórczość?

No nie mam. Kilka lat temu, ograniczyłem wszystkie zajętości, nawet zajęcia ze studentami, żeby domknąć kilka historii. Jestem bardzo mocno związany z moimi bohaterami. Z niektórymi rozmawiam całe lata. I ostatnio mam poczucie, że ich zostawiłem, jakoś oszukałem. Teraz, po „Minghunie”, chciałem wrócić do historii z dzieciństwa a prezesowanie, już to wiem, zaburzyło na razie te plany. Mam nadzieję, że jednak już jesienią znajdę czas, żeby gdzieś wyjechać na chwilę i znaleźć czas na pisanie. Niezmiennie jestem optymistą.

Rozmawiała Barbara Hollender

Film Jana Matuszyńskiego „Minghun”, który powstał według pana scenariusza, będzie niedługo walczył o gdyńskie Złote Lwy. Ale zebrał już dobre recenzje krytyków i widzów na wrocławskim festiwalu Nowe Horyzonty.

Przed pierwszymi spotkaniami z publicznością w twórcach zawsze kołacze się niepokój czy trafią ze swoją propozycją do widza. To dobre przyjęcie „Minghuna” było dla nas szczególnie ważne. W czasach, w których panuje kult młodości, opowieść o rozpaczy i żałobie po śmierci dziecka to propozycja trudna marketingowo.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena