Jak to zrobić?
Odpowiedź nie jest prosta, powinniśmy zacząć od zwiększenia tak zwanej retencji krajobrazowej. Stan gospodarki leśnej w obszarze górskim pozostawia wiele do życzenia. W tej chwili w żaden sposób nie pomaga nam w ochronie przeciwpowodziowej. Pamiętajmy, że potrzebujemy lasów w górach. I to przede wszystkim liściastych. Bo one wraz ze ściółką mają właściwości podobne do gąbki, która nie tylko zatrzymuje, ale i przechowuje wodę. To pomoże zarówno w okresach suchych, jak i podczas ulew. Ale lasy górskie zostały przetrzebione. Zagrożenie stwarzają szlaki zrywkowe, ślady, które pozostawił po sobie używany podczas wycinki i transportu drewna ciężki sprzęt: powstały w ten sposób szerokie koryta, którymi woda pędzi w dół. Jeśli już, szlaki takie powinny być prowadzone w poprzek stoku.
Co jeszcze moglibyśmy poprawić?
Musimy dbać o tereny zalewowe. Powinny wreszcie stać się obiektem naszej szczególnej troski. Przy tak dużych opadach, jak w ostatnim tygodniu, woda nie ma żadnych szans utrzymać się w korycie ograniczonym przez wały. Trzeba pozwolić jej wypływać na łąki i tereny upraw, z dala od obszarów zabudowanych. Zwrócenie rolnikom przez państwo ewentualnie straconych w ten sposób pieniędzy jest wciąż dużo tańsze niż odbudowa miast i wsi. Tymczasem prawo w Polsce wciąż pozwala – i to bez zadawania sobie większego trudu – przekształcać tereny uprawne w nieuprawne, czyli w faktycznie zabudowane. Postępująca urbanizacja oznacza brak możliwości wylania się wody na boki.
To może chociaż zainwestujmy w małe zbiorniki i tamy?
Rzeczywiście, budujemy małe zbiorniki. Ale one działają do czasu. Sprawdzają się, kiedy opady są małe i duże, ale nie tak intensywne, jak w ostatnich dniach. Podobnie rzecz ma się z tamą: jeśli tylko puści, a takie ryzyko rośnie wraz z intensywnością opadów, wyłącznie przyspieszy spływ wody, co poważnie zagraża miejscowościom położonym za nią. Proszę sobie wyobrazić: w takiej sytuacji jest to po prostu olbrzymi napór wody. Małe tamy są wręcz niebezpieczne dla środowiska i ludzi. Kiedy pękają, nie ma czasu na ewakuację. Wyraźnie widzimy to na przykładzie Nysy, której mieszkańcy walczyli o to, aby woda nie dostała się do centrum miasta, ale żywioł był wyjątkowo trudny do opanowania. Dlatego tam, gdzie tamy zostały zbudowane, musimy bardzo dbać o ich stan.
Co więc zrobić z tymi, które już są?
W niektórych miejscach, tam, gdzie zabudowa jest gęsta, są niezbędne. Jednak tam, gdzie to jeszcze możliwe, powinny zostać zastąpione lub uzupełnione polderami: to obszary, o czym mówiłam wcześniej, a więc niezamieszkane tereny, najlepiej łąki, na które woda może swobodnie się rozlać. Lepszego momentu na wprowadzenie zmian niż teraz długo nie będzie: za chwilę musi ruszyć przecież odbudowa zniszczonych domów, to więc jest czas na to, żeby tam, gdzie to potrzebne i możliwe, przesiedlić mieszkańców.
Jednak raptem kilka dni wcześniej byliśmy informowani o suszy, stan Wisły był rekordowo niski. A teraz nagle okazało się, że zagraża nam powódź.
Ale susza się nie skończyła. W północno-wschodniej Polsce trwa nadal, stanowiąc poważny problem. Skutkiem ocieplenia jest zmiana tzw. reżimu opadów, więcej dni suchych i jednocześnie częstsze opady o dużej intensywności. Wynika to z faktu, że w cieplejszym powietrzu może zmieścić się więcej pary wodnej, dlatego jeśli opad występuje, może być bardziej intensywny. Jednocześnie jednak, żeby zapoczątkować opad w powietrzu, musi być więcej pary wodnej, dlatego pada rzadziej.