Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać

Następna powódź może być za 10 lat. Ale równie dobrze za kolejne 20. Najważniejsze to pamiętać, że wciąż zależy to od nas – mówi klimatolog prof. dr hab. Joanna Wibig.

Publikacja: 20.09.2024 10:00

Układanie worków z piaskiem w Oławie, 18 września 2024 r.

Układanie worków z piaskiem w Oławie, 18 września 2024 r.

Foto: PAP/Maciej Kulczyński

To powódź podobna do tej z 1997 roku?

Tegoroczną powódź spowodował podobny układ pogodowy. Do Polski znad Morza Śródziemnego dotarł niż genueński, który zawsze przynosi opady. Ale tak intensywne występują raz na kilkanaście lat. Istotną zmianą jest to, że powódź 27 lat temu przyszła w lipcu. Teraz rozmawiamy we wrześniu, a przyczyną tego przesunięcia jest postępujące ocieplenie.

Opady były jeszcze bardziej intensywne niż 27 lat temu?

Były wyższe niż wtedy. Miejscami sumy dobowe przekroczyły 200 mm. Dwa, trzy dni takiego deszczu są równoznaczne z tragedią.

Skąd różnica w sumie opadów?

Przyczyną jest globalne ocieplenie. Morze Śródziemne jest w tym roku wyjątkowo gorące. A to oznacza dużo więcej pary wodnej w atmosferze. Powietrze było tak wilgotne, że niż genueński niósł ze sobą opady na całej drodze, którą pokonał znad Morza Śródziemnego do Europy Wschodniej. Prognozy były wyjątkowo trafne: około czterech dni wcześniej meteorolodzy przewidzieli sytuację.

Czytaj więcej

Powódź pokazała, że w zetknięciu z naturą nadal bywamy bezradni

Czy Polska mogła się więc przygotować na to, co nadejdzie?

W podstawowym zakresie. Przygotowania radykalnie ogranicza nasza infrastruktura. Tak olbrzymia ilość wody musi przecież gdzieś się zmieścić. Próbujemy znaleźć dla niej miejsce pomiędzy wałami rzecznymi, ale i tam w końcu zaczyna go brakować. Pierwszą potrzebą jest spowolnienie biegu wody.

Jak to zrobić?

Odpowiedź nie jest prosta, powinniśmy zacząć od zwiększenia tak zwanej retencji krajobrazowej. Stan gospodarki leśnej w obszarze górskim pozostawia wiele do życzenia. W tej chwili w żaden sposób nie pomaga nam w ochronie przeciwpowodziowej. Pamiętajmy, że potrzebujemy lasów w górach. I to przede wszystkim liściastych. Bo one wraz ze ściółką mają właściwości podobne do gąbki, która nie tylko zatrzymuje, ale i przechowuje wodę. To pomoże zarówno w okresach suchych, jak i podczas ulew. Ale lasy górskie zostały przetrzebione. Zagrożenie stwarzają szlaki zrywkowe, ślady, które pozostawił po sobie używany podczas wycinki i transportu drewna ciężki sprzęt: powstały w ten sposób szerokie koryta, którymi woda pędzi w dół. Jeśli już, szlaki takie powinny być prowadzone w poprzek stoku.

Co jeszcze moglibyśmy poprawić?

Musimy dbać o tereny zalewowe. Powinny wreszcie stać się obiektem naszej szczególnej troski. Przy tak dużych opadach, jak w ostatnim tygodniu, woda nie ma żadnych szans utrzymać się w korycie ograniczonym przez wały. Trzeba pozwolić jej wypływać na łąki i tereny upraw, z dala od obszarów zabudowanych. Zwrócenie rolnikom przez państwo ewentualnie straconych w ten sposób pieniędzy jest wciąż dużo tańsze niż odbudowa miast i wsi. Tymczasem prawo w Polsce wciąż pozwala – i to bez zadawania sobie większego trudu – przekształcać tereny uprawne w nieuprawne, czyli w faktycznie zabudowane. Postępująca urbanizacja oznacza brak możliwości wylania się wody na boki.

To może chociaż zainwestujmy w małe zbiorniki i tamy?

Rzeczywiście, budujemy małe zbiorniki. Ale one działają do czasu. Sprawdzają się, kiedy opady są małe i duże, ale nie tak intensywne, jak w ostatnich dniach. Podobnie rzecz ma się z tamą: jeśli tylko puści, a takie ryzyko rośnie wraz z intensywnością opadów, wyłącznie przyspieszy spływ wody, co poważnie zagraża miejscowościom położonym za nią. Proszę sobie wyobrazić: w takiej sytuacji jest to po prostu olbrzymi napór wody. Małe tamy są wręcz niebezpieczne dla środowiska i ludzi. Kiedy pękają, nie ma czasu na ewakuację. Wyraźnie widzimy to na przykładzie Nysy, której mieszkańcy walczyli o to, aby woda nie dostała się do centrum miasta, ale żywioł był wyjątkowo trudny do opanowania. Dlatego tam, gdzie tamy zostały zbudowane, musimy bardzo dbać o ich stan.

Co więc zrobić z tymi, które już są?

W niektórych miejscach, tam, gdzie zabudowa jest gęsta, są niezbędne. Jednak tam, gdzie to jeszcze możliwe, powinny zostać zastąpione lub uzupełnione polderami: to obszary, o czym mówiłam wcześniej, a więc niezamieszkane tereny, najlepiej łąki, na które woda może swobodnie się rozlać. Lepszego momentu na wprowadzenie zmian niż teraz długo nie będzie: za chwilę musi ruszyć przecież odbudowa zniszczonych domów, to więc jest czas na to, żeby tam, gdzie to potrzebne i możliwe, przesiedlić mieszkańców.

Jednak raptem kilka dni wcześniej byliśmy informowani o suszy, stan Wisły był rekordowo niski. A teraz nagle okazało się, że zagraża nam powódź.

Ale susza się nie skończyła. W północno-wschodniej Polsce trwa nadal, stanowiąc poważny problem. Skutkiem ocieplenia jest zmiana tzw. reżimu opadów, więcej dni suchych i jednocześnie częstsze opady o dużej intensywności. Wynika to z faktu, że w cieplejszym powietrzu może zmieścić się więcej pary wodnej, dlatego jeśli opad występuje, może być bardziej intensywny. Jednocześnie jednak, żeby zapoczątkować opad w powietrzu, musi być więcej pary wodnej, dlatego pada rzadziej.

Są dwa rodzaje suszy. Meteorologiczna jest wtedy, gdy występuje deficyt opadów i powietrze oraz wierzchnia warstwa gleby są suche. Gdy się przedłuża, prowadzi do suszy hydrologicznej, a jej skutkiem jest niski stan rzek i obniżony poziom wód gruntowych. Kilka lat temu obserwowaliśmy pożar na torfowiskach, kiedy wody było tak mało, że zapaliły się trawy na obszarach zwykle zajętych przez mokradła.

Może nie musimy się tym wszystkim martwić, bo będą rosły tu pomarańcze i Polska zostanie poważnym eksporterem wina?

To prawda, że na terenie Polski rozwinęły się uprawy, których wcześniej tu nie było. Dobrym przykładem jest kukurydza: kiedy pojawiła się w Polsce 20–30 lat temu, przeznaczano ją na paszę, bo kolby nie dojrzewały w zastanych warunkach klimatycznych. Od kilku lat jest inaczej i gotujemy już polską kukurydzę.

Czytaj więcej

W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi

Ale to wcale nie oznacza, że będziemy jeść polskie pomarańcze i rozwinie się przemysł winiarski. Ten wręcz napotykać będzie coraz większe trudności. W tym roku na przykład problemem polskich winnic okazały się wyjątkowo ciepły luty i marzec. W tych miesiącach roślinność wystrzeliła. I kiedy przyszły typowe dla kwietnia i maja przymrozki, zastały rośliny w takiej fazie rozwoju, gdy ich wrażliwość na niskie temperatury jest największa. Oglądaliśmy wówczas w mediach zdjęcia rozpalanych w winnicach ognisk. Choć producenci win liczą na drugi plon, to szacują, że będzie on na poziomie 20–30 proc. w porównaniu z poprzednimi sezonami. Dla sadów i winnic globalne ocieplenie nie zawsze jest więc błogosławieństwem. Zresztą wydłużony okres wegetacyjny jest tożsamy z większym zapotrzebowaniem na wodę, której mamy niewiele albo ją marnujemy. I koło się zamyka. Jeśli kogoś nie przekonuje nauka, być może zrobią to rosnące ceny owoców: to skutek postępującego kryzysu klimatycznego, a to odczuje każdy z nas.

Znalazła się pani wśród tych polskich naukowców, którzy podpisali się pod apelem do władz o to, aby podjęły zdecydowane działania w kwestii zmian klimatycznych. Piszą państwo o tym, że naszym celem powinno być „wyjście z kryzysu klimatycznego”. Czy to jeszcze w ogóle możliwe?

Wyjść z kryzysu to zahamować jego rozwój i kupić sobie czas na adaptację do nowych warunków. Chodzi o to, aby nie pogłębiał się on w dotychczasowym tempie. To dobry moment na poważną debatę oraz konkretne i szybkie działania: jesteśmy dziś dużo wrażliwsi na skutki globalnego ocieplenia, dawno nie udzieliłam tylu wywiadów, a zatem istnieje wyraźna potrzeba rozmowy. Jestem głęboko przekonana o tym, że możemy wdrożyć zmiany, których koszt będzie dużo niższy niż odbudowa zniszczonych kolejnymi powodziami domostw. Mówiłam już o lasach i polderach, ale pozwólmy również działać bobrom: ich działalność jest korzystna, robią dobrą robotę i często radzą sobie z tym lepiej od nas.

Kiedy następna powódź?

Takie zjawiska jak niż genueński są rzadkie. Trudno więc odpowiedzieć na to pytanie. Bo to może być 10 lat. Ale równie dobrze kolejne 20. Najważniejsze to pamiętać, że wciąż zależy to od nas.

Czego oczekują naukowcy?

Oczekujemy lepszej polityki w obszarze gospodarki przestrzennej. Należy czym prędzej zatrzymać dziką urbanizację. Ponadto rozważyć możliwość renaturyzacji rzek. To zadanie na już. Odra jest bardzo dobrym przykładem: jeszcze niedawno były plany, aby kontynuować jej betonowanie, tymczasem trzeba zrobić odwrotnie, tak aby spowolnić spływ wody. I znów, podobnie jak w przypadku górskich lasów, to rozwiązanie, które ma swoje zalety zarówno w okresie susz, jak i powodzi. Wolniejszy spływ w okresie dużych opadów powoduje zmniejszenie wysokości fali kulminacyjnej, w okresach suchych oznacza więcej wody w rzece. Proszę zwrócić uwagę na to, że niski stan wód, przy wysokiej temperaturze powietrza, powoduje, że temperatura wody nadmiernie wzrasta. Jest to niekorzystne z wielu powodów zarówno dla gospodarki, bo ciepła woda nie nadaje się do chłodzenia w elektrowniach, jak i dla środowiska: ta sama ilość zanieczyszczeń musi się rozpuścić w mniejszej ilości wody. Nadmiar soli w wodzie spowodował zakwity złotej algi, co skończyło się śmiercią ryb i innych organizmów wodnych.

Podstawową przyczyną ocieplenia jest stale przyspieszający wzrost ilości dwutlenku węgla w atmosferze. Oczekujemy wreszcie uznania szybko postępującej zmiany klimatu jako czynnika zagrażającego społeczeństwu i gospodarce oraz podjęcia działań w kierunku rzeczywistej dekarbonizacji polskiej gospodarki i faktycznego wspierania międzynarodowych wysiłków w tym zakresie. Nie uważam, żebyśmy do tej pory jako naukowcy byli traktowani poważnie. A nie mamy już wiele czasu.

O rozmówcy

Prof. dr hab. Joanna Wibig

Kierownik Zakładu Meteorologii i Klimatologii w Instytucie Klimatologii i Hydrologii na Wydziale Nauk Geograficznych Uniwersytetu Łódzkiego.


To powódź podobna do tej z 1997 roku?

Tegoroczną powódź spowodował podobny układ pogodowy. Do Polski znad Morza Śródziemnego dotarł niż genueński, który zawsze przynosi opady. Ale tak intensywne występują raz na kilkanaście lat. Istotną zmianą jest to, że powódź 27 lat temu przyszła w lipcu. Teraz rozmawiamy we wrześniu, a przyczyną tego przesunięcia jest postępujące ocieplenie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Powódź pokazała, że w zetknięciu z naturą nadal bywamy bezradni