Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali

Filmowy „Reagan” to do bólu typowa biografia, ledwie ślizgająca się po życiu prezydenta USA, ze świetną rolą Dennisa Quaida. Ale mimo wad scenariusza warto ten film obejrzeć, bo opowiada coś więcej o współczesnej Ameryce.

Publikacja: 20.09.2024 10:00

Dennis Quaid gra Reagana, jakby miało nie być jutra. Jego talent i pasja zasługiwały na lepszego reż

Dennis Quaid gra Reagana, jakby miało nie być jutra. Jego talent i pasja zasługiwały na lepszego reżysera i scenarzystę. Film wchodzi do polskich kin w piątek 27 września

Foto: mat. pras.

Dutch rzucił się do wody i zanurkował w ciemności. Tylko gwiazdy oświetlały mu drogę, mógł więc polegać wyłącznie na swoim instynkcie, który wskazywał mu kierunek lepiej niż ktokolwiek. (...) Ratownik jedną ręką obejmował ramiona ofiary, drugą młócił wodę, a równocześnie z całych sił machał nogami, odpychając się od prądu. Kilka chwil później, gdy Raider leżał już na trawie przy brzegu, rozpoczęto sztuczne oddychanie. Młodzi stracili dobry humor: przerażenie zgasiło świąteczny nastrój. Patrzyli z nadzieją i zapewne się modlili.

W końcu Raider poruszył się, co przyjęli głośnym westchnieniem ulgi. Wyczerpanego chłopaka, który otrzymał od losu nową szansę, odwieziono do domu. Ronald Reagan także wrócił do siebie. Gdy rodzice, Jack i Nelle, spytali, jak minął dzień, zapewne wzruszył ramionami, uznając, ze nic szczególnego się nie stało” – pisze patetycznie Paul Kengor w książce „Krzyżowiec. Ronald Reagan i obalenie komunizmu”. I dodaje: „W piątek trzeciego sierpnia 1928 roku »Dixon Evening Telegraph« zamieścił na czołowym miejscu artykuł o wydarzeniach poprzedniego wieczoru, zatytułowany »James Raider wyrwany z rąk śmierci«. Jego bohaterem był ratownik Ronald „Dutch” Reagan, który w dramatycznych okolicznościach zaliczył swoją 25. skuteczną akcję ratunkową. Wtedy to Reagan pierwszy raz trafił na stronę tytułową gazety”.

Czytaj więcej

Gwiezdne Wojny: Udany blef Reagana

Na podstawie właśnie tej książki powstał „Reagan” w reżyserii Seana McNamary.

Krytycy zmiażdżyli „Reagana”, ale Ameryka potrzebowała takiej opowieści

„Reagan” w reżyserii Seana McNamary to hagiografia mająca na celu podtrzymanie mitu Ronalda Reagana jako pogromcy komunizmu i właśnie krzyżowca. Człowieka, który zawsze kierował się szlachetnością i zasadami mającymi oświetlić całemu światu drogę do demokracji. W ten sposób Reagan zatytułował jedno ze swoich najważniejszych przemówień.

Amerykańscy krytycy są wobec filmu bezlitośni. Również ci z prawej strony wyrażają wątpliwości co do jego artystycznej strony. W konserwatywnym „National Review” pojawiło się kilka tekstów o filmie, w tym jego czołowego publicysty Jacka Butlera, który napisał, że „Reagan” jest nie tylko artystyczną porażką, ale również zmarnowaną szansą. Jego zdaniem odpowiedzią na wieloletnie karykaturalne przedstawianie Reagana przez lewicowe Hollywood nie może być karykatura w wersji prawicowej. Zgadzam się z Butlerem w kwestii oceny scenariusza filmu, ale uważam, że Dennis Quaid swoją rolą wzniósł ten napisany na kolanach film na wyższy poziom.

Czytaj więcej

Prezydentura – zawód najwyższego ryzyka

Jednak publiczność „Reagana” pokochała. W ciągu kilku dni od amerykańskiej premiery (30 sierpnia) produkcja zarobiła ponad 14 mln dol., co zwiastuje szybki zwrot niewysokiego budżetu (25 mln dol.), bowiem obraz dopiero zaczyna wchodzić na światowe rynki. Jego polska premiera odbędzie się 27 września.

Widać tu ogromny rozdźwięk między głosami krytyków filmowych i publicznością. Na popularnym portalu Rotten Tomatoes gromadzącym oceny jednych i drugich tylko 18 proc. krytyków oceniło film dobrze, podczas gdy doceniło go aż 98 proc. widzów. Żaden inny film w historii tego serwisu nie wykazywał aż tak wielkiej przepaści w ocenach. Widać, że amerykańska publika długo czekała na biografię Reagana, natomiast krytycy z liberalnych i lewicowych mediów, które nigdy nie były przychylne Reaganowi, mają kolejny powód, by przypomnieć o swoim krytycznym stanowisku wobec „Dutcha”.

Ronald Reagan został sportretowany jako pomnik bez skazy

Przeczuwałem, czego będzie się można spodziewać po „Reaganie”, mając w pamięci twórczość Seana McNamary, znanego głównie z filmów telewizyjnych dla młodszej widowni oraz takich religijnych tytułów, jak „Surferka z charakterem”, „W samą porę święta” czy „Z bożą pomocą” z 2023 roku. W tym ostatnim po raz pierwszy połączył siły z aktorem Dennisem Quaidem, dwukrotnie nominowanym w karierze do Złotego Globu. Filmy McNamary są kierowane do dzieci i nastolatków (tworzył programy dla MTV, Disneya i Nickelodeona) oraz do chrześcijan, choć tych, którzy szukają kina ambitniejszego niż typowe katechetyczne protestanckie „christian movies” w stylu „Bóg nie umarł” czy „Chata”.

Jego „Reagan” buzuje pozytywną energią z pomnikową postacią w centrum. Bohaterem w zasadzie bez wad i głębszych wątpliwości. Jest to sylwetka jakby wyjęta z kina lat 40. (zanim na scenie nie pojawili się Marlon Brando i James Dean, a po nich kolejni kontestatorzy), czyli czasu, w której Ronald Reagan był jeszcze gwiazdą Hollywood, choć jego blask już powoli gasł. Dodajmy, że Reagan w tym czasie zagrał też bardzo amerykańskie i autentyczne postacie, jak choćby zawodnika futbolu George’a Grippa w „Knute Rockne All American” (1940) czy generała George’a Custera w „Szlaku do Santa Fe” (1940).

Czy sam Reagan chciałby, żeby film o nim został nakręcony w stylu hagiograficznych biografii, czy też może biografii wielkich amerykańskich postaci, które nabierały swojego wyjątkowego wymiaru właśnie przez pokazanie również ich wad i mrocznej strony osobowości? Mam wrażenie, że pełen autoironii i dystansu do siebie Reagan wolałby kino w stylu „Pattona” (1970) Franklina J. Schaffnera. Tamten film, za którego scenariusz został nagrodzony 31-letni Francis Ford Coppola, zmienił oblicze kina biograficznego, o czym chyba wciąż nie wiedzą twórcy „Reagana”.

Film to swoiste „the best of” Reagana, złożone z jego bon motów i umiejętności nabytych w show-biznesie

McNamara i scenarzysta „Reagana” Howard Klausner za mocno wzięli sobie do serca przytoczone wyżej zdanie z książki Kengora o rzucającym się do wody młodziutkim Reaganie, któremu gwiazdy oświetlały drogę. Od ratownika, przez hollywoodzką gwiazdę pracującą dla Jacka Warnera, która walczyła z komunistycznymi i sowieckimi wpływami w powojennym Hollywood, następnie gubernatora Kalifornii, aż po prezydenta, który krzyczy w Berlinie: „Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur!” – w scenariuszu Klausnera Reagan kroczy pewnie z głębokim przekonaniem, że odmienia losy świata.

„Reagan” przypomina kartkowanie biografii 40. prezydenta Stanów Zjednoczonych, gdzie nie ma miejsca na wątpliwości, upadki ani momenty słabości. Nawet kula zamachowca tego radykalnie nie zmienia, a przecież wiemy, że po ataku w 1981 roku Reagan miał problemy zdrowotne. Ten film to swoiste „the best of” Reagana, złożone z jego bon motów i umiejętności nabytych w show-biznesie. Nie tylko aktorskich, ale też ze świata reklamy. Brakuje temu wszystkiemu dramaturgicznego spoiwa oraz inteligentnej klamry. Zamiast tego „scrollujemy” kolejne sceny z życia Reagana, które same w sobie są solidnie zrekonstruowane, ale jako całość nie układają się w dramatyczną opowieść.

Szkoda, bo przecież Ronald Reagan był postacią pełną sprzeczności. Nie chodzi już tylko o to, że mając czar gwiazdy Hollywood ery Cary’ego Granta, Jimmiego Stewarta czy Gregory’ego Pecka, potrafił zaczarować nawet swoich oponentów politycznych, co można zobaczyć w słynnej ripoście podczas debaty prezydenckiej z Walterem Mondale’em z 1984 roku, która bardzo pomogła mu w reelekcji. Mondale, słysząc zabójczą odpowiedź na pytanie dziennikarza o wiek Reagana, sam nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

Zarazem Reagan odpowiadał za przywrócenie wiary w kapitalizm i obok swojej najwierniejszej sojuszniczki Margaret Thatcher jest ikoną walki ze związkami zawodowymi, podczas gdy sam był w przeszłości odnoszącym sukcesy związkowcem. Sześciokrotnie wybierano go na przewodniczącego związku zawodowego aktorów (SAG) i w 1960 roku wywalczył dla siebie i kolegów tantiemy oraz bardzo dobre ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne, z którego do dziś korzystają. Nawoływał do odchudzenia administracji rządowej („Rząd nie jest rozwiązaniem naszych problemów. To rząd jest problemem”) i w pierwszym roku prezydentury dokonał największych cięć podatkowych, by dopiero potem systematycznie podnosić podatki i powiększać zadłużenie USA poprzez wyścig zbrojeń ze Związkiem Sowieckim. Był przeciwnikiem aborcji, ale w Sądzie Najwyższym mianował umiarkowanych sędziów, którzy nie odwrócili przecież kluczowego wyroku Roe vs Wade z 1973 roku, co stało się dopiero kilkadziesiąt lat później po nominacjach administracji Donalda Trumpa.

Był wybitnym politykiem, a jednocześnie bardzo często szedł na kompromisy ze swoimi ideami. Skandal określany mianem Iran-Contras z lat 1986–1987 (nielegalne dostarczanie broni Iranowi w zamian za uwolnienie amerykańskich zakładników porwanych przez Hezbollah) dobitnie o tym pokazał. Takie sprzeczności dawały scenarzyście pole do popisu. Problem w tym, że największym osiągnięciem scenopisarskim Howarda Klausnera jest średnio udany film Clinta Eastwooda „Kosmiczni kowboje” z 2000 roku.

Czy Donald Trump kontynuuje dziedzictwo Ronalda Reagana

Część krytyków nieprzychylnie patrzy na pomysł uczynienia narratorem „Reagana” fikcyjnej postaci byłego agenta KGB Viktora Petrovicha, w którego wciela się Jon Voight. Petrovich opowiada młodemu agentowi rosyjskich służb o Reaganie, nie kryjąc swojej fascynacji dawnym wrogiem. Jestem skłonny bronić tego pomysłu, choć on też niestety pokazuje, że Klausner idzie po linii najmniejszego oporu, budując kręgosłup scenariusza na wywiadzie z osobą opowiadającą w linearny sposób o bohaterze. A przecież nie ma bardziej wyświechtanego pomysłu w kinie biograficznym.

Mam też wrażenie, że Voight został obsadzony głównie z uwagi na swoje polityczne poglądy i pewnie sam zgłosił się do twórców filmu o swoim ulubionym, zaraz po Trumpie, prezydencie USA. Napisano mu więc na siłę epizodyczną, ale kluczową rolę. Voight jest legendą Hollywood i jedną z ikon obyczajowych przemian amerykańskiego kina w latach 60. Niegdyś szokował w kontrkulturowym „Nocnym kowboju” (1969) Johna Schlesingera i grał w „Powrocie do domu” (1978) Hala Ashby’ego, za którego dostał Oscara. Film produkowała wówczas skrajnie lewicowa Jane Fonda, która za fotografowanie się z żołnierzami Vietcongu do dziś jest przez amerykańską prawicę znienawidzona. I pewnie teraz Jon Voight by w jej filmie nie zagrał. Aktor jest bowiem najbardziej oddanym propagatorem trumpizmu w Hollywood, który zachwala w swoich mediach społecznościowych wraz z różnymi szalonymi teoriami spiskowymi.

Czytaj więcej

„Święte przymierze” Reagana i Jana Pawła II

Do zwolenników Trumpa należą też inni członkowie obsady filmu „Reagan”, m.in. Kevin Sorbo (niegdyś gwiazda serialu „Herkules”) czy aktor i piosenkarz Robert Davi, no i oczywiście sam Dennis Quaid, jeden z tych celebrytów, którym poparcie Trumpa specjalnie w karierze nie przeszkadza. Dennis Quaid, Kelsey Grammer (z serialu „Frasier”), rockman Kid Rock, raperzy 50 Cent oraz Lil Wayne, Dana White (szef UFC, amerykańskiej federacji MMA) czy modelka Amber Rose należą do grupy artystów zbyt popularnych, by ich scancellować. Nie wspominam wrestlera Hulka Hogana, bo on może popierać samego diabła i będzie nadal kochany przez publiczność.

Quaid w licznych wywiadach promujących film mówi wprost, że Trump i Reagan mają ze sobą wiele wspólnego. Chris Wallace z CNN w wywiadzie z aktorem powiedział, że w Partii Republikańskiej Trumpa mogłoby zabraknąć miejsca dla Ronalda Reagana, i dodał, że Reagan nazwał Rosję „imperium zła”, podczas gdy Trump nie krytykuje tak zdecydowanie Putina. Na dodatek Reagan był za wolnym handlem, a Trump chce nakładać kolejne cła. Dennis Quaid jednak zwrócił uwagę, że problemy dzisiejszej Ameryki przypominają te z lat 70., i przypomniał, że zarówno Reagan, jak i Trump idą pod hasłem „America First”.

Dennis  Quaid stał się Ronaldem Reaganem

Za sprawą takich wywiadów widać, jak wiele dla tego aktora znaczyło wcielenie się w postać prezydenta. Opowiadał, że długo nie chciał się podjąć tej roli, obawiając się ekranowej konfrontacji z tak wyrazistą i ikoniczną postacią. W końcu zrozumiał Reagana także przez swoje własne doświadczenia osobiste i wręcz się w niego przeobraził.

Dennis Quaid był jednym z najpopularniejszych aktorów lat 80., czyli właśnie w Reaganowskiej Ameryce. Przez jakiś czas żył w cieniu swojej bardziej popularnej żony Meg Ryan. Reagan także był w związku małżeńskim z większą od siebie gwiazdą Jane Wyman, z którą rozwiódł się w 1949 roku. Obydwaj także doświadczyli przemiany duchowej (Quaid na początku lat 90.), a politycznie przeszli od demokratów do republikanów.

Czytaj więcej

Narkodyktator Noriega i inwazja USA na Panamę

Na ekranie Quaid robi, co może, by wyciągnąć z płytkiego scenariusza każdy element wart pogłębienia. Podejrzewam, że rola „Reagana” w filmie reżysera od dziecięcego i chrześcijańskiego kina jest dla niego rodzajem eksperymentu, których przecież nie unika. Grał w autorskim kinie Stevena Soderbergha („Traffic” i serial „Pełne koło”) czy prowokacyjnych i szokujących filmach, jak „Substancja” Coralie Fargeat, która wchodzi do polskich kin tydzień przed premierą „Reagana”.

Swoją kreację prezydenta Quaid buduje wokół jego koncyliacyjnych umiejętności. Jest twardzielem potrafiącym powiedzieć wbrew swoim doradcom głośnie „niet” podczas negocjacji z Michaiłem Gorbaczowem (w tej roli urodzony w Polsce Olek Krupa), ale zaraz potem buduje osobiste relacje z sowieckim przywódcą.

Penelope Ann Miller grająca Nancy Reagan podkreślała w wywiadzie dla „The Hollywood Reporter”, że na premierze filmu pojawiło się wielu polityków Partii Demokratycznej. Film ma bowiem łączyć, a nie dzielić.

Czytaj więcej

Calvin Coolidge - Cichy chłopiec z Vermont

Mimo tego, że kartkowana biografia frustrująco pędzi przez całą karierę Ronalda Reagana, to sam ostatni akt w poruszający sposób uwypukla niezwykłą więź i romantyczną miłość Ronalda i Nancy. Widać to szczególnie w ostatnich scenach, gdy widzimy dowiadującego się o chorobie Alzheimera Reagana, któremu choroba ta odbiera nawet ukochaną jazdę konną na farmie. Quaid z wielką klasą wchodzi w buty prezydenta USA, co zresztą robił już we „Władcach świata” (2010), gdzie zagrał… Billa Clintona.

Dzięki „Reaganowi” Ameryka dostała to, czego najbardziej potrzebują – nadzieję

Z historii kina warto wspomnieć rolę Richarda Crenny, który wcielił się w Reagana w telewizyjnym filmie „Zamach na Reagana” z 2001 roku. Film skupiał się na zamachowcu Johnie Hinckleyu Jr. i – co ciekawe – był produkowany przez znanego z niechęci do prawicy Olivera Stone’a, który wyreżyserował przecież dwie biografie republikańskich prezydentów: świetnego „Nixona” (1995) i gniewną satyrę „W.” (2008). W tym drugim George’a W. Busha grał Josh Brolin, którego ojciec James Brolin wcielił się z kolei w Reagana w „The Reagans” (2003) opowiadającym o związku Reagana z Nancy. Do tego należy wspomnieć o krótkim, ale aktorsko ciekawym epizodzie Alana Rickmana, który prezydenta-aktora zagrał w „Kamerdynerze” (2013).

Każdy z tych filmów pokazywał Reagana fragmentarycznie i najważniejsze cechy charakteru polityka nie mogły w nich wybrzmieć. W „Reaganie” McNamary nie jest lepiej, skoro kluczowy dla jego politycznej drogi wątek piastowania funkcji gubernatora Kalifornii to ledwie kilka banalnych scen. Niemniej dzięki ofiarnej roli Quaida widz dostaje coś innego. Ronald Reagan ożywa na ekranie jako symbol innej Partii Republikańskiej. Partii, której członkowie są patriotami, szanują swoich oponentów z drugiej strony, a gniew kierują wyłącznie w stronę wrogów Ameryki. Jedną z dewiz Reagana było przecież nieatakowanie publicznie kolegów ze swojego ugrupowania oraz prowadzenie debat z oponentami, które charakteryzowały się dowcipem, ironią, ale też szacunkiem. Brutalny Donald Trump, depczący konserwatywną dbałość o ciągłość instytucji, jest zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentował Reagan. Również w optyce show-biznesowej. Trump to rozpustny libertyn i gwiazda telewizyjnego reality show. Reagan to uznany w swoim czasie aktor i wierny przez ponad 50 lat mąż, za którego hasłem „Make America Great Again” stał konserwatywny fundament, a nie narcystyczna skłonność do siania chaosu.

I może „Reagan” artystycznie się nie sprawdza, ani jako polityczny dramat, to działa właśnie jako hagiografia Amerykanina, który przywrócił swej ojczyźnie najważniejszą część jej mitycznego ducha. Nie jest tajemnicą, że nawet Barack Obama był zafascynowany tym, jak Ronald Reagan obudził w Amerykanach optymizm i nadzieję. Hasło, z którym Obama wszedł do Białego Domu, brzmiało przecież „Hope” i było bardzo reaganowskie. Dziś Ameryka też potrzebuje optymizmu i nadziei. Ktoś przecież musi ponownie oświetlić głębinę i wyłowić z ciemnej matni tonącego. Może właśnie to dostrzegli widzowie?

Dutch rzucił się do wody i zanurkował w ciemności. Tylko gwiazdy oświetlały mu drogę, mógł więc polegać wyłącznie na swoim instynkcie, który wskazywał mu kierunek lepiej niż ktokolwiek. (...) Ratownik jedną ręką obejmował ramiona ofiary, drugą młócił wodę, a równocześnie z całych sił machał nogami, odpychając się od prądu. Kilka chwil później, gdy Raider leżał już na trawie przy brzegu, rozpoczęto sztuczne oddychanie. Młodzi stracili dobry humor: przerażenie zgasiło świąteczny nastrój. Patrzyli z nadzieją i zapewne się modlili.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach