Jaka jest kondycja konserwatyzmu w Polsce? Czas na pesymizm

Są spory, w których zachodni konserwatyści już przegrali, a oblicze prawicowości stało się na dokładkę mocno „postmodernistyczne”. Jednak są i takie sfery, w których argumenty tzw. prawicy wciąż mają przyszłość.

Publikacja: 20.09.2024 17:00

Wszystkie matactwa i manipulacje PiS rozgrywały się w realiach względnej społecznej równowagi. Dziś

Wszystkie matactwa i manipulacje PiS rozgrywały się w realiach względnej społecznej równowagi. Dziś zwycięzca jest jeden. Na zdjęciu: awaria słynnych poznańskich koziołków, które zostały zastąpione wizerunkami Donalda Tuska (z lewej) i Jarosława Kaczyńskiego, 5 lipca 2024 r.

Foto: ADAM JASTRZĘBOWSKI/POLSKA PRESS/east news

Zostałem zaproszony do dyskusji na temat kondycji „konserwatyzmu” i „prawicowości” w Polsce. Wolę odwołać się do opinii ludzi mądrzejszych ode mnie, bardziej zaprawionych w aksjologicznych debatach. Przy czym, żeby powiedzieć cokolwiek o współczesnym konserwatyzmie, muszę wyjść od wymiany zdań na temat współczesnego ładu wciąż nazywanego „liberalnym”. To on przesądza o realiach w europejskiej czy amerykańskiej polityce. I wciąż wyznacza szerokość pola konserwatystom.

Niedawno w „Plusie Minusie” ukazał się artykuł Konrada Szymańskiego, byłego ministra ds. europejskich w ekipie Mateusza Morawieckiego. Jego tytuł „Odrzucenie liberalizmu nie zapewni nam szczęścia” jest skrótem głównej myśli autora. Przy czym „liberalizmem” nazywa on zbiór poglądów i postaw wciąż dominującej grupy europejskich elit, ale również system prawny i polityczny będący dziś przedmiotem zaostrzającego się sporu. W takim ujęciu „liberałami” są politycy należący do liberalnej partyjnej grupy w unijnej centrali w Brukseli, ale też „chadecy” czy „socjaldemokraci”.

Pytanie o konsensus

Szymański odnotowuje kryzys „liberalnego ładu”. I choć sam był postrzegany zawsze jako konserwatysta, ubolewa nad tą perspektywą. Przedstawia ten kryzys w tonie katastroficznym. Ale katastrofistami są dziś w opisach globalnej polityki niemal wszyscy.

Czytaj więcej

Manifest postępowego konserwatyzmu

Szymański przestrzega: „Coraz bardziej apokaliptyczne diagnozy obu stron politycznego sporu o populizm bezwiednie wzmacniają przerażenie, które ogarnia już całe społeczeństwa. Najróżniejsze partie buntu straszą nas skutkami polityki klimatycznej czy migracji, a partie establishmentu – populizmem, autorytaryzmem i faszyzmem. To objaw bezsilności i utraty własnej narracji. Mamy wybierać te lub inne partie przede wszystkim ze strachu przed ich przerażającymi oponentami.

Rację mają niestety… wszyscy. Mamy w Europie i USA poważne, przez lata nierozwiązywane problemy nierówności społecznych, w tym mieszkalnictwa, które na Starym Kontynencie są potęgowane przez niesprawiedliwą dystrybucję kosztów polityki klimatycznej (...). Nie potrafimy zapanować nad niekontrolowaną i często nielegalną migracją oraz jej społecznymi skutkami. (...) Za sprawą tych realnych problemów i uzasadnionych lęków polityczny tlen dostają także lunatycy i cynicy.

Z kolei lewica w imię swych partykularnych celów chętnie wrzuci do worka z ekstremistami każdego, kto postuluje jakąkolwiek zmianę (przypadek włoskiej premier Giorgii Meloni). To z kolei rodzi wątpliwą, a czasem wprost brudną solidarność tradycyjnej prawicy ze skrajnościami. Na końcu mamy polityczną stagnację, »więcej tego samego« i jeszcze więcej powodów do buntu (…)”.

Czytaj więcej

Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS

Ton jest więc symetrystyczny. Były minister używa pojęcia „liberalny konsensus”. Po to, aby wezwać do jego przywrócenia. Przy czym próbuje stawiać „liberałom” warunki. Dostajemy pakiet cytatów z esejów i artykułów autorów uważanych za „liberalnych”, którzy nawołują swój obóz do autoreformy. Szymański wygrzebał nawet polemikę naszego Bartłomieja Sienkiewicza z niemieckim intelektualistą. Narzekał w niej, podkreślmy jednak – kilka lat temu, że agenda liberałów jest za łatwo kolonizowana przez lewicę.

Za syntezę tej autorefleksji Szymański uznaje tekst w „The Economist” z września 2018 roku o symbolicznym tytule „Manifest na rzecz naprawy liberalizmu”. „To czas na powtórne zdefiniowanie liberalizmu. Liberałowie muszą mniej czasu poświęcać na opędzanie się od swoich krytyków jako głupców i bigotów, a więcej czasu poświęcać na naprawianie tego, co jest złe” – czytamy tam we wstępie. I dalej: „Liberalni myśliciele przykładają zbyt małą wagę do spraw, które cenią ludzie poza samostanowieniem i dostatkiem ekonomicznym, jak ich religijna czy etniczna tożsamość. (…) Liberałowie muszą ograniczyć najdalej idące oczekiwania związane z imigracją, szukając sposobów na zwiększenie poparcia społecznego dla bardziej umiarkowanego napływu. Muszą uznać, że inni przywiązują większą wagę do etnicznej homogeniczności niż oni, oraz że jest to źródło napięć, którego nie da się zbyć”.

Jako realistyczny obserwator Szymański zauważa, że autokorekta nie nastąpiła, a często mamy do czynienia z postawą zachodnich elit pod tytułem: „Jeszcze więcej tego samego”. Równocześnie można zadać pytanie, po co dawnemu politykowi Zjednoczonej Prawicy „liberalny konsensus”.

Jest i odpowiedź, mocno ogólna. „Chaotyczna, niekontrolowana implozja zachodniego ładu politycznego nie przyniesie żadnych korzyści Europie czy Zachodowi. Nerwowe odrzucenie liberalnego doświadczenia nie zapewni automatycznie szczęścia naszym społeczeństwom. Przynosi za to już dziś satysfakcję naszym oponentom i wrogom – Chinom i Rosji”.

Czytaj więcej

Konrad Szymański: Odrzucenie liberalizmu nie zapewni nam szczęścia

Rozumiem tę argumentację, także konserwatyści czy prawicowcy innych nurtów nadal są w wielu sferach częścią zachodniego świata, którego osiągnięć gospodarczych, prawnych czy cywilizacyjnych należałoby bronić. A jednak ton, w jakim Szymański oferuje liberałom legitymizację za cenę autopoprawek, wydaje mi się zbyt optymistyczny. Tak samo ocenia go, zauważmy, startujący przed wielu laty z pozycji lekko konserwatywnego, ale jednak liberała, Jan Rokita w tekście na stronie Teologii Politycznej.

Ruiny kryształowego pałacu

Zacytujmy: „Niejako w imieniu konserwatystów Szymański prosi zatem liberałów, aby się trochę posunęli, bo jak twierdzi – »system polityczny Zachodu przestaje działać«. Szymański to pragmatyczny polityk gabinetowy starej daty, nic więc dziwnego, że takie też są dezyderaty, jakie kieruje on do liberałów: zacznijcie chronić granice, uznajcie ryzyko nadmiernej imigracji, doceńcie znaczenie armii i spójrzcie pragmatycznie na kwestię klimatu i ekologii. Można odnieść wrażenie, że konserwatysta zachęca przyjaciół liberałów, aby szybciej posuwali się w tę stronę, w którą i tak się już od jakiegoś czasu posuwają, bo tak im każą ich spin doktorzy, z niepokojem obserwujący słupki popularności. A jeśli tak postąpią, to nie trzeba będzie wydzierać duszy dzikusom, bo dzikusy same powrócą do obediencji względem »liberalnego konsensusu«, tyle że teraz trochę zreformowanego. I tak powstrzymana zostanie groźba, którą autor nazywa »chaotyczną implozją zachodniego ładu politycznego«. W domyśle ma się rozumieć, że owa »implozja« nastąpiłaby, jeśliby to prawica stała się pewnego dnia dominującą siłą demokratycznego Zachodu”.

Rokita w konsensus wierzy niespecjalnie. „Oczywiście nie mam nic przeciw temu, aby dominujący na Zachodzie liberałowie (…) ewoluowali w stronę politycznego rozsądku, rozstając się choć z niektórymi spośród własnych uprzedzeń oraz ideologicznych przesądów. Rzecz tylko w tym, iż cała tak sformułowana diagnoza wielkiego ideowego sporu, jaki przewala się przez Zachód, jest fałszywa. Już dawno bowiem nie istnieje »kryształowy pałac«, który swego czasu faktycznie promieniował na cały Zachód liberalnym światłem rozumu i wolności (…). Ale na gruzach tamtego pałacu współcześni liberałowie wznieśli swoją nową siedzibę – ponurą, górującą nad całym Zachodem cytadelę, roztaczającą ponadnarodową kontrolę nad używaniem przez ludzi rozumu i wolności oraz gotową na użycie przemocy w razie buntu”. I dalej: „Ideał człowieka, jako istoty rozumnej i moralnej, tak mocno zakorzeniony w liberalnej tradycji, popadł w zapomnienie. Liberałowie dopilnowali, aby zachodnie uniwersytety same wyrzekły się akademickiej swobody szukania prawdy, biorąc na siebie nową rolę strażników ideologicznej poprawności myśli (…). W kolejnych krajach unijnych liberałowie przeprowadzają ustawy o cenzurze w mediach, a w ramach Unii tworzą specjalny urząd cenzorski, nazywając go oczywiście urzędem wolności mediów. Mieszkańców Zachodu liberałowie chcą zmusić do przyjęcia stworzonej przez nich nowomowy, której celem jest radykalne zafałszowanie natury, i to pod rygorami coraz ostrzejszych sankcji karnych. Liberałowie uderzyli w tolerancję religijną, a w ojczyźnie liberalizmu – Anglii – ludzie siedzą ponad rok w więzieniach za uporczywą cichą modlitwę w miejscach publicznych. A teraz właśnie możemy obserwować, jak liberałowie rozpoczynają w końcu wielkie porządki na scenie politycznej, z której zniknąć ma – w zgodzie albo w niezgodzie z porządkiem konstytucyjnym – prawica, ciągle jeszcze wierząca w to, że za pomocą demokratycznych narzędzi można jednak dokonać zmiany władzy. Niestety Polska znalazła się w czołówce tych nowych porządków”.

Liberałom dzisiejszym Rokita stawia więc najcięższy zarzut: stali się w istocie wrogami wolności. W tej wizji wszystkie wersje prawicy to byty trwale skazane na walkę o przetrwanie, co trochę zwalnia je z zajmowania się własną racjonalnością, a tym bardziej z szukania z kimś kompromisu.

Od jakiegoś czasu nabieram podejrzeń, że pesymistyczna diagnoza Rokity jest bliższa prawdzie. Zdeformowanie wolności słowa przez poprawność polityczną egzekwowaną już nie tylko przez środowiskową presję, ale przez policyjną siłę państwa wydaje mi się kluczem do diagnoz dotyczących żywotności konserwatyzmu czy prawicowych sympatii. Szukanie nowego liberalnego konsensusu wydaje mi się w takiej atmosferze czymś podobnym do przygrywania skocznego walczyka na polu bitwy. Można to robić, ale jak uzbrojone armie (z których jedna jest na dokładkę widowiskowo słabsza) mają nagle ruszyć do tańca?

Są spory, w których zachodni konserwatyści już przegrali, a oblicze prawicowości stało się na dokładkę mocno „postmodernistyczne”, skoro partia Marine Le Pen poparła we Francji poprawkę konstytucyjną gwarantującą prawo do aborcji. Prymat indywidualnego prawa do szczęścia, często będącego apoteozą egoizmu, przemieszany skądinąd ze słusznymi rewindykacjami dotyczącymi swobód obyczajowych, wydaje się przesądzony na całą epokę. Są i takie sfery, w których argumenty tzw. prawicy wciąż mają przyszłość. Dotyczy to zwłaszcza przestróg dotyczących nadmiernej imigracji czy zbyt rygorystycznej, niszczącej konkurencyjność Europy polityki klimatycznej.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Po stronie ruin

Rzecz jednak w tym, że masowej imigracji nie daje się powstrzymać nie tylko z powodu infantylnych złudzeń liberałów. Demokracje bywają bezradne wobec niej również dlatego, że są demokracjami, co rodzi trudności techniczne, prawne i aksjologiczne. Nie znamy też tak naprawdę granic, do jakich mogą się posunąć mieszkańcy cywilizowanej części świata w tolerowaniu zmian klimatu. Co ważniejsze, kontestacja obu polityk wciąż nie staje się większościowa. Kiedy tak się stanie, może być już za późno.

Konserwatyzm i walcząca demokracja

Rokita kończy nawiązaniem do polskich realiów. Myślę podobnie. Postawienie przez Donalda Tuska na politykę szykan wobec prawicowych przeciwników i na bezceremonialne obchodzenie prawa jest jego indywidualną twórczością. Czy gdyby na jego miejscu był przykładowo Rafał Trzaskowski, wyglądałoby to podobnie? Pewnie niekoniecznie aż tak brutalnie. Ale zarazem jest to część nie tylko polskiej strategii.

Frazes „demokracji walczącej”, nawiązuje do przedwojennej idei, że należy stosować politykę delegalizacji wobec „ekstremistów”. To wspólny koncept elit obecnej Europy. Kiedyś był odpowiedzią na nazizm. Według współczesnego mainstreamu formacje na prawo od chadeckiej EPP są bliskie faszyzmowi. Jeśli podobnych metod jak te Tuska i Bodnara nie stosuje się w takiej skali we Francji, w Niemczech czy w Hiszpanii, to wynika owszem z różnych kultur politycznych, ale głównie dlatego, że w żadnym z tych państw „politycznie niepoprawna prawica” nie rządziła przez osiem lat. Przypomnę niedawną sytuację, kiedy burmistrz jednej z dzielnic Brukseli usiłował przerwać zebranie „eurorealistów”, wśród których było kilku aktualnych i byłych premierów różnych krajów. Naszedł ich z policją przekonany, że debata o przyszłości ustroju Unii to przestępstwo. Potępił go aktualny premier Belgii. Ale kto wie, czy za kilka lat takie postępowanie się nie upowszechni.

Byłem krytyczny wobec Prawa i Sprawiedliwości, kiedy rządziło. Myślę, że samo mocno zapracowało na porażkę, a majstrowaniem przy instytucjach i normach otworzyło Tuskowi drogę do obecnych działań „na pograniczu prawa”. Można wymieniać przykłady partyjniackiej arogancji tego obozu. Choć można też wyliczać przykłady jego sprawczości oferującej Polakom konkretne społeczne zmiany.

Permanentna kampania przeciw rządom tej formacji zakładała od początku, a dziś zakłada coraz mocniej, istnienie dwóch różnych standardów.

Szkoła pod rządami PiS była „zideologizowana” i „upolityczniona”. Szkoła Barbary Nowackiej dokonująca rozlicznych zmian w duchu lewicowym, czasem radykalnie indoktrynacyjnym, i to zmian nie tylko w stosunku do ostatnich ośmiu lat, jest „neutralna”. Media publiczne w latach 2016–2023 uprawiały pisowską propagandę. Obecne są neutralne, nawet kiedy dziennikarka TVP wyprasza ze studia jedynego posła opozycji. PiS tłumił podobno wolność słowa, ale to obecny premier łamie prawo, nie wpuszczając na swoje konferencje prasowe telewizji Republika itd., itp. Wszystkie matactwa i manipulacje PiS rozgrywały się w realiach względnej społecznej równowagi. Dziś zwycięzca jest jeden.

Dlatego mniej mnie dziś interesuje roztrząsanie, na ile PiS jest formacją naprawdę konserwatywną, a na ile prawicą „rewolucyjną”, na ile jest zbyt anachroniczny w nawiązywaniu do przestarzałych prądów myślowych, a w jakim stopniu upodabnia się do zachodniej alt-prawicy. W świecie permanentnego starcia w mediach nowego typu rewolucyjni są tak naprawdę wszyscy (ciekawie pisze skądinąd o fenomenie tożsamościowych baniek Konrad Szymański).

Wobec wezbrania opisanej przez Rokitę fali obecność w polityce silnych środowisk, które mówią innym językiem niż ten obowiązkowy, wydaje mi się szczególnie pożądana. Nawet optymistyczny Szymański cytuje skądinąd apologetów liberalizmu: „Iwan Krastew i Stephen Holmes piszą: »Populiści buntują się nie tyle przeciwko konkretnemu (liberalnemu) typowi polityki, ile przeciwko zastępowaniu ortodoksji komunistycznej ortodoksją liberalną«”. Ano właśnie.

Mam też poczucie, że szczególnie ciężko jest być zręcznym, zalecać się do publiczności, stosować techniki najnowocześniejszego marketingu, w warunkach permanentnego, także prokuratorskiego oblężenia. Gdy traci się elementarne narzędzia polityki, łącznie ze sporą częścią budżetowych pieniędzy. Oczywiście bez kilku archaicznych bądź skompromitowanych twarzy tej polskiej prawicy byłoby łatwiej. Oczywiście praca nad językiem też by się przydała. Tyle że dziś o modyfikacje trudniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Jaka prawica, jaka skuteczność?

Tym bardziej mam kłopot z odpowiedzią na pytanie, czy można być atrakcyjnym dla młodych wyborców, broniąc religii i tradycji uznawanych w wielu kręgach za przebrzmiałe, niemodne. Ten dylemat rodzi zabawne konsekwencje. Oto bloger Zbigniew Szczęsny próbuje łączyć ateistyczne wyznanie wiary z radykalną krytyką woke'izmu, politycznej poprawności i przebudowy Unii w kierunku superpaństwa. Zarazem domaga się od polskiej prawicy, aby przestała być katolicka. Prawice zachodnie już to przechodziły. Ale Szczęsny ciekawie to uzasadnia.

Z jednej strony tym, że religijne nauki są coraz mniej strawne dla młodych. A z drugiej, że sam katolicyzm coraz mocniej rozchodzi się z agendą prawicy, bo stawia na czułostkowy humanitaryzm w miejsce obrony twardych tożsamości. Gdy spojrzeć na język papieża Franciszka, ale i wielu polskich duchownych, kiedy przychodzi rozmawiać o imigrantach, feminizmie czy klimatycznych rygorach, można dostrzec w tych twierdzeniach sporo sensu.

Co nie znaczy, że ja temu gładko przytaknę. Dla mnie konserwatyzm oddzielany od dekalogu (co wcale nie musi oznaczać klerykalizmu) byłby pusty. Tym bardziej stratą czasu jest rozważanie, czy PiS to w ogóle prawica. Miała ona zawsze najróżniejsze postaci, a solidaryzm, poczucie wspólnoty popychały wielu konserwatystów do społecznego współczucia.

Nie wyklucza to sukcesów innej prawicy, dziś spod znaku Konfederacji, stawiającej na uwolnienie przedsiębiorczości i ograniczenie funkcji państwa. Tyle że na miejscu konfederatów zadałbym sobie pytanie, czy wszechwładza koalicji liberalno-lewicowej, a w przyszłości podporządkowanie państwa polskiego brukselskiej biurokracji, nie oznacza wyroku także i na nich. Kluczem jest przywoływana przez Rokitę wolność lub spętanie debaty regułami politycznej poprawności. Ustawa „o mowie nienawiści” to bat uniwersalny.

To samo pytanie zadałbym nielicznym już konserwatystom wspierającym obecny rząd. To krzepiące, że profesor Andrzej Zoll odważa się narzekać na legalizację nieograniczonej aborcji rządowymi rozporządzeniami, a profesor Marcin Matczak przypomina liberalnej elicie o zaletach chrześcijańskiej etyki. Piszę to bez ironii. Niemniej przez ostatnie lata pracowali na rzecz zwycięstwa lidera, który nie ukrywa celu kompletnie sprzecznego z ich wrażliwością.

To piękne, że prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz ma odwagę na Campusie Polska Przyszłości bronić swojego poglądu na ochronę życia. Konserwatyści z drugiej strony barykady mogą się na to nawet powoływać. Jednak dziś ci wszyscy ludzie nie mają większego wpływu na korektę linii rządzących, skoro można uchylić prawo bez jego formalnej zmiany. Ani tym bardziej nikt ich nie będzie słuchał, kiedy nastąpi definitywne zwycięstwo polskiego „zapateryzmu”. U nas takim rozstrzygnięciem będą wybory prezydenckie.

Jeśli obecnie Tusk nie finalizuje różnych zmian i na przykład pozostawia w szkole okaleczoną, ale wciąż obecną katechezę, to dlatego, że podtrzymywanie ideologicznych wojenek jest dla niego samoistną wartością. Tak uprawia politykę.

Jego celem jeszcze bardziej definitywnym może zaś być scentralizowanie Unii, niewykluczone, że nawet po uzyskaniu jakichś koncesji dla Polski. Ale poza pytaniem, czy łatwiej będzie nam w takiej strukturze bronić własnych interesów społeczno-ekonomicznych, trudno się powstrzymać od innej uwagi. Ta nowa Unia będzie miała bardzo wyraźną tożsamość ideologiczną. O ile naturalnie nie dojdzie do wiecznie wyczekiwanej politycznej rewolucji. Ale praca dla Tuska oznacza budowanie systemu, który taką rewolucję wyklucza.

Zostałem zaproszony do dyskusji na temat kondycji „konserwatyzmu” i „prawicowości” w Polsce. Wolę odwołać się do opinii ludzi mądrzejszych ode mnie, bardziej zaprawionych w aksjologicznych debatach. Przy czym, żeby powiedzieć cokolwiek o współczesnym konserwatyzmie, muszę wyjść od wymiany zdań na temat współczesnego ładu wciąż nazywanego „liberalnym”. To on przesądza o realiach w europejskiej czy amerykańskiej polityce. I wciąż wyznacza szerokość pola konserwatystom.

Niedawno w „Plusie Minusie” ukazał się artykuł Konrada Szymańskiego, byłego ministra ds. europejskich w ekipie Mateusza Morawieckiego. Jego tytuł „Odrzucenie liberalizmu nie zapewni nam szczęścia” jest skrótem głównej myśli autora. Przy czym „liberalizmem” nazywa on zbiór poglądów i postaw wciąż dominującej grupy europejskich elit, ale również system prawny i polityczny będący dziś przedmiotem zaostrzającego się sporu. W takim ujęciu „liberałami” są politycy należący do liberalnej partyjnej grupy w unijnej centrali w Brukseli, ale też „chadecy” czy „socjaldemokraci”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach