Stan umysłów w obozie rządowym jednoznacznie wskazuje, że gdyby w najbliższym czasie doszło do większych zmian w systemie i tak już bardzo rozregulowanego sądownictwa, doprowadziłoby to w efekcie do całkowitej jego zapaści. Nie ma, po pierwsze, jednego ośrodka przygotowującego zmiany, co rodzi dostrzegalne już wewnętrzne napięcia i sprzeczności. Po drugie, nie wiadomo, czy proponuje się jakieś rozwiązanie po to, by rzeczywiście zrealizować jakąś wizję (której zresztą nie widać), czy raczej aby osiągnąć jakieś bliżej niezdefiniowane cele w ramach wewnętrznych rozgrywek politycznych pomiędzy poszczególnymi ośrodkami władzy. Nawet w spokojniejszych czasach politycy nie mogli nigdy przestać się zastanawiać, kogo może realizowana reforma wzmocnić, a kogo osłabić, choć nie zawsze było to zewnętrznie czytelne, dziś natomiast z zewnątrz gołym okiem widać, że czego innego chce Ministerstwo Sprawiedliwości, a właściwie minister Ziobro, o co innego chodzi prezydentowi, tylko mniej więcej wiadomo, co myśli wicepremier Kaczyński, nie wiadomo, czego chce premier, który w tym zgiełku powtarza za prezesem tylko mantrę o konieczności likwidacji Izby Dyscyplinarnej SN, która się nie sprawdziła. Nie przebija się w tym harmiderze żadna spójna koncepcja zmian.
Zawracanie Wisły kijem
Wniesiony został niedawno do Sejmu projekt ustawy o sędziach pokoju, ale na dobrą sprawę też nie wiadomo, czy przygotowano go z myślą o wprowadzeniu tej instytucji do systemu na serio, czy raczej jest to – na co wiele wskazuje – jedynie pewna gra mająca na celu zatrzymanie Kukiz'15 w szeroko rozumianym obozie władzy do czasu osiągnięcia jakiejś spójniejszej większości. Mowa dalej o konieczności odchudzenia Sądu Najwyższego, także o tzw. spłaszczeniu struktury sądów powszechnych, ale to wszystko nie układa się w jakąś całość. Jednym słowem, od Sasa do lasa... Po prostu tragifarsa. Nie oczekuję od tej władzy niczego poza wykonaniem wyroków TSUE i ETPCz. Nota bene po orzeczeniu Strasburga leży w gruzach cała argumentacja powołująca się w przypadku orzeczeń TSUE na brak w traktatach europejskich podstawy do kwestionowania zmian w strukturze sądownictwa. Prawo do sądu jest absolutnie centralną kwestią europejskiej konwencji, która operuje własnymi normami bez jakiegokolwiek odwołania się do traktatów europejskich. Swoją drogą, ani w orzeczeniach Luksemburga, ani Strasburga nie ma mowy o strukturze wymiaru sprawiedliwości, natomiast w jednym i drugim przypadku chodzi o niezależność sądownictwa i niezawisłość sędziów. Można łudzić się – tak jak minister Ziobro – że Trybunał kierowany przez Julię Przyłębską „uchyli" jakąś normę europejskiej konwencji, tak jak „uchylił" niedawno fragment traktatów europejskich, ale wszyscy dobrze wiedzą, że wydany już w tej sprawie wyrok TK nie ma żadnego znaczenia prawnego w obrocie europejskim, a jego wewnętrzna skuteczność może być mierzona wyłącznie skalą odwagi bądź tchórzostwa polskich sędziów – w tym ostatnim przypadku szczęśliwie nadal niewielką. Nie sadzę też, by kogokolwiek przekonał argument o nadrzędności polskiej konstytucji, wynikający dopiero teraz rzekomo z wyroku TK. Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że nasza konstytucja ma pierwszeństwo wobec traktatów europejskich, nie może być w UE 27 porządków prawa europejskiego, do czego niewątpliwie by doszło, gdyby w każdym państwie członkowskim te same normy interpretowano różnie. Dobrze też wiadomo, że sprzeczności pomiędzy tymi traktatami europejskimi a polską konstytucją nie ma. Obóz rządzący chciał dowieść poprzez swoje wnioski do TK, że o treści prawa europejskiego ma prawo wypowiadać się ostatecznie konstytucyjny sąd narodowy, a nie TSUE, czyli chciał w hierarchii sądów umieścić sąd krajowy powyżej TSUE i nadal wierzy, że ten podskok (wybryk?) mu się udał.
Czytaj więcej
Po raz drugi TK odroczył rozprawę, w której bada czy Europejski Trybunał Praw Człowieka może ingerować w status nowych sędziów w Polsce. Trzecia już rozprawa odbędzie się 23 lutego br.
Czas anomii
Wyeliminowanie sądu konstytucyjnego z prawdziwego zdarzenia z polskiego porządku konstytucyjnego doprowadziło w istocie do tego, że konstytucja przestała pełnić ważną rolę gwarancyjną – mamy natomiast obecnie do czynienia ze zjawiskiem wręcz anomii konstytucyjnej i prawnej, czyli sytuacji, w której dotychczas jednoznaczne pojęcia i terminy prawne zostają wypełniane treściami rożnymi, zależnymi całkowicie ad hoc od tego, kto je wypowiada. Zmiany, które zapowiadane są przez różne ośrodki władzy, zjawisko tej anomii mogą tylko pogłębić i tak się stanie, jeśli ta radosna twórczość na polu sądownictwa będzie uprawiana. Jakże inaczej np. można patrzeć na pomysł wprowadzenia sądów pokoju i sędziów pokoju, jeśli nie będzie to się odbywało w kontekście i w ramach całościowej koncepcji organizacji sądownictwa. To nie może być przecież instytucja całkowicie wypreparowana z dotychczasowego ustroju i z nowymi kompetencjami, z odrębnym personelem biurowo-administracyjnym itd. Sam mam pewien sentyment do instytucji sędziego pokoju, bo jeden z moich pradziadków takim sędzią właśnie był, ale miejmy jednak na uwadze, że coś się jednak w ostatnich 100 latach zmieniło. Sędziowie pokoju pojawili się w zaborze rosyjskim w ramach cesarskich reform sądownictwa z lat 70. XIX wieku i byli pewnym logicznym komponentem budowanej po 1864 r. samorządności wiejskiej (w miastach samorząd akurat wtedy zlikwidowano). Jeszcze w późnym średniowieczu samorządy wiejskie i miejskie miały odrębne, własne sądownictwo, ograniczone do spraw mniejszej wagi, z wójtem i ławą, ale i stan ówczesnego prawa, a raczej stopień jego komplikacji był niejako do ogarnięcia przez zwykłych sędziów-sąsiadów. Jeszcze nawet w XVIII wieku nie wymagano w ogóle od sędziów wykształcenia prawniczego, ale dziś to nie jest możliwe w wyniku skomplikowania i rozbudowania całego systemu prawnego i nawet projekt prezydencki zakłada, że sędzią pokoju ma być prawnik i to z doświadczeniem co najmniej trzyletnim. Jeśli się zważy, że asesorem sądowym można w zwykłym sądzie zostać po trzyletniej aplikacji, to doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego asesorem można zostać bez jakiejkolwiek samodzielnej wcześniejszej praktyki, skoro w sądach rejonowych sprawy z natury rzeczy muszą być poważniejsze, a jednocześnie dłuższa praktyka jest wymagana w przypadku spraw mniejszej wagi. Sędzią pokoju powinien być niejako z natury rzeczy właśnie niekoniecznie prawnik, a ktoś z życiowym doświadczeniem, mający swoisty, ale czytelny dla wszystkich instynkt sprawiedliwości. Ale tak w świetle naszej konstytucji i utrwalonego porządku prawnego stać się nie może, więc ów dziś wymyślony sędzia pokoju jest na siłę wciskany w swego rodzaju konstytucyjne prokrustowe łoże, byle tylko w nim się jakoś zmieścił. To droga donikąd.
O sędziach pokoju jest też mowa w planach ministra sprawiedliwości, co tylko wzmacnia tezę o konkurencyjności ośrodków dążących do zmian. Nie wiemy natomiast, co tenże minister zamyśla w stosunku do Sądu Najwyższego i czy w ogóle ma tu jakieś pomysły, bo to przestrzeń politycznie zastrzeżona zdaje się już wyłącznie dla prezydenta. Sąd Najwyższy zostawmy na chwilę, nie wiemy też na razie, jaki będzie ostateczny projekt rządowy po uzgodnieniach międzyresortowych, chyba że pomysł przybierze postać projektu poselskiego właśnie po to, żeby uniknąć dyskusji specjalistów. Nie bardzo chce się wierzyć w wybór takiej drogi, bo wtedy minister sprawiedliwości mógłby całkowicie utracić nad reformą kontrolę, ale kto wie, co w tym przypadku jest gorsze: użeranie się ze służbami premiera, czy zdanie się na łaskę prezesa, a trzeciej możliwości przecież nie ma. W normalnych czasach projekty dotyczące sądownictwa wszelkiego rodzaju wychodziły zwykle od prezydenta, po przygotowaniu ich w gremiach sędziowskich, ale o takich czasach kazano nam dawno zapomnieć, więc projekt reformy sądownictwa powszechnego z pewnością nie stanie się projektem prezydenckim. Wygląda na to, że projekty zasadnicze zostaną z góry i z dołu obłożone projektami prezydenckimi (sędziowie pokoju i SN).