Powiedzieć o jakimś żarcie, że jest nieśmieszny, ma tyle samo sensu co o spodniach, że są w złym rozmiarze. Jednemu leży, drugiemu zwisa. Coś z tej reguły zachowało się na Górnym Śląsku, gdzie o suchym dowcipie powiemy raczej, iż był „ciasny”. Ciasnawy czy rubaszny, za luźny w biodrach czy obcisły w udach – kwestia gustu: sylwetki ukształtowanej przez kulturową dietę. Jak w piosence Rammsteina: „Denn du bist was du isst”. Jesteś tym, co jesz – czy też – tak się zaśmiejesz, jak się najadłeś. Dlatego też nie przyłączę się do ogólnonarodowej debaty pod tytułem „Czy serial »1670« jest zabawny?”. Ciekawsze wydaje mi się natomiast pytanie: na jakiej diecie wychowały się zachwycone nim rzesze subskrybentów Netflixa?
Nie wspomnę niestety, kto jest autorem tego komentarza, ale trafił on moim zdaniem w środek tarczy, nazywając „1670” „Szkłem kontaktowym” dla 30-latków. Fanom jednego i drugiego nie chodzi przecież tylko o to, by się rozerwać. Śmiech rozbrzmiewać tu musi w zasadzie z poczucia obywatelskiego obowiązku, na rozkaz jakichś wyższych sił. Nie tyle więc przepona, ile ludzka godność wypycha mi powietrze z płuc. Śmieje się, a więc walczę. Jeszcze żyję, stawiam opór: PiS-owi, temu krajowi, wszechobecnemu błotu i zacofaniu. Ale też śmieję się, jakbym wrzucał butelkę z listem do oceanu. Ktoś gdzieś musi się teraz śmiać ze mną. Chichoczę więc do niego nieśmiało, jakbym pytał dziewczynę o numer telefonu. Albo sąsiadkę z parteru o szklankę cukru. Przedłużam subskrypcję, pozdrawiam moje ulubione szkiełko.
Czytaj więcej
Nie ma sensu wchodzić w spór z ludźmi, którzy negują sam jego przedmiot. Używają słów jak gwizdków (byle głośno, byle ostro, byle się niosło) i tak naprawdę tylko po to, by „pozostać w obiegu”. Bo kto nie wierzy w istnienie terytorium, podpisze się pod każdą mapą.
Jeśli komuś Netflix zawdzięcza popularność swojej produkcji, to w pierwszej kolejności pomysłodawcom i promotorom krytycznego modelu patriotyzmu. J. J. Lipskiemu et consortes, którzy wzbudzili w Polakach poczucie obowiązku do odczuwania wstydu. Podnieśli to uczucie do rangi podstawowego lepiszcza spajającego wspólnotę. „Jestem Polakiem o ile wstyd wywołują we mnie słabości i grzechy moich rodaków”. Zgiń, przepadnij „wspólnoto pewników”; witaj, „wspólnoto wahań i wątpliwości”. Duma to ksenofobiczny dynamit, my budujemy na pewnych fundamentach, wzniesiemy Wspólnotę Wstydu. A im ten ostatni większy, tym bardziej będzie ona zwarta i gotowa. Demitologizujmy, krytykujmy, obalajmy więc. A na koniec, wszyscy razem, w rytmie poloneza: „Wstydźmy się!”.
Apologeci „1670” na jednym wdechu zarzucają krytykom serialu, że mylą społeczną satyrę z kinem historycznym, oraz przekonują, „że przecież tak właśnie wyglądała I Rzeczpospolita”. Jedno i drugie zlewa się w perspektywie długiego trwania patologii polskości. Cofnąć się aż do tytułowej daty trzeba było po to, by udowodnić, że „tu już tak było zawsze”. Nie chodzi wcale o to – już słyszę, jak ów zarzut podnosi oburzony chór fajnopolactwa – by twierdzić, że polskość nie ma wad, nie może stać się obiektem krytycznej obróbki. Spór toczy się o zupełnie co innego: czy polskość sama w sobie jest jedną, wielką wadą.