Tak się składa, że wszystkie one należą do wielkich międzynarodowych korporacji finansowych.
Brytyjski HSB to globalna potęga. Także brytyjski jest RBS, mający za sobą lata największej ekspansji, bo mocno oberwał w kryzysie finansowym i rząd w Londynie musiał go ratować pieniędzmi podatników. Z kolei DNB ma siedzibę w Norwegii, ale działa w 19 krajach na trzech kontynentach i ma przedstawicielstwa w najważniejszych centrach finansowych świata.
Dlaczego aż trzy działające globalnie banki wycofują się w tym samym czasie z Polski? Czy to znak, że nasza gospodarka nie jest atrakcyjna dla międzynarodowych graczy? A może to początek „wielkiej ucieczki" z naszego rynku?
Tym, co łączy wszystkie trzy wspomniane instytucje, jest to, że nie udało im się przejąć żadnego z dużych banków w Polsce, a co za tym idzie, szybko zdobyć odpowiednio dużego udziału w rynku. Próbowały – ze zmiennym szczęściem – rozwijać u nas działalność od podstaw, często zmieniając strategie. Jedne tworzyły sieci oddziałów detalicznych, inne próbowały rozwinąć skrzydła w czasie boomu na rynku kredytów hipotecznych. Ostatecznie po kryzysie finansowym, który zweryfikował plany instytucji finansowych na całym świecie, postanowiły skupić się na bankowości korporacyjnej, czyli obsłudze wielkich przedsiębiorstw.
Ich największy atut, czyli globalna skala działalności, międzynarodowe doświadczenie i sieć placówek prawie na całym świecie, okazał się jednak niewystarczający. Najwyraźniej nie pomogło to zdobyć odpowiedniej liczby klientów. Bo właścicielami wielkich polskich banków są inni globalni gracze, jak np. Santander (BZ WBK), Citibank (Citi Handlowy), Commerzbank (mBank) czy Deutsche Bank, którzy mają podobną ofertę dla wielkich przedsiębiorstw. A dodatkowo ich zaletą jest to, że nie skupiają się tylko na obsłudze największych firm, ale mają też małych i średnich klientów, którym dają coraz szerszy wybór produktów. Dlatego klasycznym bankom korporacyjnych coraz trudniej jest u nas zarabiać.