Polacy rzucili się wtedy na kredyty i inne produkty finansowe, a na rosnący rynek wchodzili kolejni gracze, starając się wykroić dla siebie kawałek tortu. Nic dziwnego, że szybko przybywało nowych placówek i rosło zatrudnienie.
Później, po dużych redukcjach pracowników, następowały lata stabilizacji, ale kolejne instytucje co jakiś czas dostosowywały sieci sprzedaży do planowanych przychodów. Placówki, które nie osiągały zaplanowanych obrotów, były zamykane, choć równocześnie otwierano inne, w nowych lokalizacjach, tyle że w mniejszej liczbie.
Na poziom zatrudnienia wpływały też oczywiście zmiany technologiczne. Najpierw internet, a potem bankowość mobilna sprawiły, że wizyta w oddziałach jest konieczna tylko w szczególnych sytuacjach. Do tego dochodziła konsolidacja w sektorze pozwalająca likwidować dublujące się etaty, a także outsourcing części usług.
Obecnie na plany zatrudnienia najmocniej wpływają jednak warunki rynkowe. Z powodu najniższych w historii stóp procentowych banki osiągają niskie marże na kredytach, zmniejszyły się też ich przychody z opłat za transakcje kartami płatniczymi. Dlatego, aby utrzymać zyski na przyzwoitym poziomie, z jednej strony podnoszą opłaty za usługi, a z drugiej – obniżają koszty, redukując liczbę pracowników.
W planach banków dotyczących zatrudnienia i placówek, które przekazały „Rzeczpospolitej", wielkich redukcji pracowników na szczęście nie widać. Nie wszystkie instytucje podzieliły się jednak z nami informacjami. Może to oznaczać, że ich plany zmian jeszcze powstają. Albo już powstały, lecz przewidywane są tak dramatyczne działania, że zarządzający wolą na razie nie dzielić się tymi informacjami ze swoimi pracownikami.