„The Crown”. Niecała prawda o brytyjskiej monarchii

Świat roi się od wyznawców teorii, że prawda nie może przesłonić dobrej historii. Serial „The Crown" może ich urzec. Monarchistów nie zostawi obojętnymi – rodzina królewska oferuje moc emocji. Choć nie wiadomo, czy prawdziwych.

Publikacja: 18.12.2020 18:00

Co dwa sezony zmieniają się odtwórcy ról królowej Elżbiety II i jej męża księcia Filipa. W trzeciej

Co dwa sezony zmieniają się odtwórcy ról królowej Elżbiety II i jej męża księcia Filipa. W trzeciej i czwartej odsłonie serialu grają ich Olivia Colman i Tobias Menzies (oboje na zdjęciu). W kolejnych ich role przejmą Imelda Staunton i Jonathan Pryce

Foto: Netflix, liam Daniel

Być władcą, ale nie rządzić. Mieć szacunek należny monarsze, ale nie angażować się w politykę, najlepiej w nic, co może mieć wpływ na rzeczywistość. Prawie jak lekarskie motto: przede wszystkim nie szkodzić. Prawie, bo towarzyszy temu dystyngowane milczenie, wzmacniające przyzwolenie, by świat toczył się własnym torem. Władca wycofuje się ze świata. Reprezentuje, ale tak naprawdę nie uczestniczy. Jest. Taki styl brytyjskiej monarchii zdaje się wyłaniać z serialu „The Crown".

Milczenie jest jednak tajemnicą. A tajemnice we współczesnym świecie nie mogą przetrwać. Musi je wyjaśniać jakaś opowieść. Nawet jeśli nie jest do końca prawdziwa. Stąd pewnie trwająca od dekad fascynacja medialna brytyjską rodziną królewską. Ciekawość musi być zaspokojona, środki do tego zaspokojenia są sprawą drugorzędną. Kto, z kim, kiedy, jak – Windsorowie stali się telenowelą już dawno temu. Możliwe, że nawet pierwszym, niereżyserowanym reality show.

Fikcja i historia

Dla dobrej opowieści najważniejsze jest często, żeby spoiwo łączące fakty było na tyle atrakcyjne, aby historia przyciągała jak magnes. I to potrafi Peter Morgan, twórca i scenarzysta „The Crown", nawet jeśli publicznie wyznaje zasadę: „Czasami musisz porzucić dokładność, ale nie możesz nigdy porzucić prawdy". Morgan i producenci serialu wznieśli się ponad tabloidy i stworzyli fascynującą opowieść. Tylko nie wiadomo, ile w niej fikcji, a ile prawdy. W ostatnim z nakręconych sezonów, czwartym, może nawet bardziej niż w poprzednich. Dobrnęliśmy bowiem do małżeństwa księcia Walii Karola z Dianą Spencer. Jako widzowie spotykamy się z legendą popkultury, a legenda rządzi się swoimi prawami, z których najważniejsze to chyba wyobrażenie.

Król, a dokładniej królowa, w serialu Netflixa nie jest naga. Wręcz przeciwnie: ubrana w piękną suknię skrzącą się emocjami i dramatami, problemami i dylematami monarszej rodziny. A jak to z suknią bywa, ktoś ją uszył. Z pewnością królowa nie wybrała jej sama. Świadczy o tym choćby apel brytyjskiego ministra ds. kultury Olivera Dowdena, który zapowiedział, że napisze do producenta i dystrybutora, aby ten umieścił informację, iż serial jest fikcją. Jeszcze zanim oficjalna prośba została wysłana, Netflix odmówił. Oczywiste zdaniem koncernu jest, że to serial fabularny, a nie dokument. Ale ta oczywistość nie oznacza wcale, że nie wpływa on na historię.

Literatura zna wiele takich przypadków. Mało co budziło tyle emocji jak fabularyzowane opowieści z wyższych sfer. I tak kardynała Richelieu znamy bardziej z opowieści Dumasa niż z lekcji historii. Wojna 1812 roku oczami Tołstoja to najprawdopodobniej zupełnie inna historia niż ta, która miała miejsce. O Homerze nie wspominając. Ale nie musimy szukać tak daleko – przecież pokolenia czerpią wiedzę o XVII wieku z „Trylogii" Henryka Sienkiewicza. Pal licho Petroniusza, ale czy Neron faktycznie był najbardziej szalonym z cesarzy? Mamy więc swoich Kraszewskich, później Bunschów, współcześnie Cherezińską. Świat zaczytuje się w „Królach przeklętych" Maurice'a Druona, powieściach Hillary Mantel, obsypywanej Bookerami i nagrodą Costa. Mantel to zresztą ciekawy przypadek – historyczne fabuły dały jej Order Komandora Imperium Brytyjskiego oraz doktoraty honoris causa w Cambridge i na Oxfordzie.

Przepis na sukces

Czemu więc zdziwienie, że „The Crown", skutecznie i z wdziękiem, wchodzi w nurt uprawiany przez wieki? Bo przekracza granicę, wydawałoby się, nieprzekraczalną, może wręcz niestosowną. Opowiada historię ludzi, z których większość żyje, nie będąc ani biografią, ani dokumentem. Dialogi, emocje, które widzimy na ekranie, to bardziej wymysł scenarzysty niż odwzorowanie zdarzeń. Nawet jeśli przyjąć, że materiału jest wiele – rządy Elżbiety II nie tylko przypadły na epokę rozkwitu mediów, ale też wzbudziły ich niespotykane zainteresowanie. Problem w tym, że widz nie wie, gdzie fikcja miesza się z prawdą, nie zna skali ani proporcji tego przepisu na sukces.

Bo o sukcesie tu mowa. O ile w pierwszych trzech sezonach, też przecież niezłych, zdarzały się odcinki nudnawe, o tyle teraz suknia królowej bezsprzecznie mieni się od dramatów i emocji. Koszty tego blichtru już wymieniłem. Peter Morgan porzucił coś więcej niż dokładność. Są więc odcinki, w których bohaterowie budzą nasze współczucie, i takie, gdy wywołują oburzenie swoim oderwaniem od świata, arystokratyczną pogardą dla nienazwanego wprost plebsu. Historia o ukrytych przed światem kuzynkach – oficjalnie uśmierconych, a w rzeczywistości schowanych w szpitalu psychiatrycznym, bo chorych na zespół Downa – każe potępić wyniosłą, wiecznie milczącą monarchię.

Ale cały czwarty sezon spaja historia najbardziej medialna z medialnych – małżeństwo Karola i Diany. Na pozór „The Crown" nie sięga poziomu tabloidu. Ale czy dystyngowana atmosfera wyższych sfer, pozory autentyczności to nie wspaniała scenografia, by wszystkie plotki, półprawdy i fakty zebrać w całość na swój własny sposób, by cieszyły widza, zaspokoiły tę niezaspokojoną ciekawość, która kazała sięgać w latach 80. po „The Sun" czy „Daily Star"?

Brytyjscy krytycy, również ci dalecy od sprzyjania monarchii, jak Simon Jenkins z „The Guardian", zarzucają serialowi, że z Diany czyni ofiarę, a z rodziny królewskiej oprawcę. W ogóle wizerunek oderwanych od rzeczywistości arystokratów, nieparających się pracą, testujących poziom gości zapraszanych do zamku Balmoral, jest intuicyjnie spójny. Ale to przecież nie wystarczy, by uznać, że jest prawdziwy! To linia najmniejszego oporu.

Bulimia Diany staje się więc widowiskiem, tak niezbędnym, by wzbudzić współczucie widza. Zresztą wszyscy wiemy, co będzie dalej. Niekochana, z poczuciem zdrady, rzuca się w objęcia ekscentrycznego kochanka Dodiego Al-Fayeda, by ostatecznie tragicznie zginąć. Tego w sezonie czwartym jeszcze nie ma. A tego jako widz najbardziej się obawiam. Bo mało co przebijało tandetę „Candle in the Wind" Eltona Johna, który z funeralnego nastroju stworzył pomnik nie tylko Dianie, ale też, a może zwłaszcza, sobie. I wzniósł podniosłość tragicznej atmosfery w przestrzeń kiczu.

W dworskiej restauracji

„The Crown" kiczem nie jest. To rzemiosło najwyższej próby. I to kosztowne – to jeden z najdroższych seriali w historii Netflixa. Nie da się tu nie wspomnieć o kreacjach aktorskich – John Lithgow jakkolwiek by grał, po prostu był Winstonem Churchillem. Margaret Thatcher też w zasadzie gra samą siebie. Tylko jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w napisach figuruje jako Gillian Anderson. Lista wybitnych ról jest długa.

Czwarty sezon „The Crown" przypomina wizytę w dobrej restauracji. Jedzenie jest wyśmienite, wino przednie, lecz wraz z biegiem kolacji nabiera się uciążliwego podejrzenia, że consomme przypomina nieco przepis widziany gdzieś w kolorowym magazynie, wino zaś wyśmienite, ale etykietę skądś już znamy, widzieliśmy ją chyba, kupując pomidory w supermarkecie. Ale przecież w całym rytuale nie chodzi o to, żeby drobne skojarzenia, nieuzasadnione podejrzenia przeszkodziły nam w rozkoszowaniu się posiłkiem. Ma być smacznie i jest. Nie każdy snobizm musi być wyszukany. Ważne, żeby takie sprawiał pozory.

Być władcą, ale nie rządzić. Mieć szacunek należny monarsze, ale nie angażować się w politykę, najlepiej w nic, co może mieć wpływ na rzeczywistość. Prawie jak lekarskie motto: przede wszystkim nie szkodzić. Prawie, bo towarzyszy temu dystyngowane milczenie, wzmacniające przyzwolenie, by świat toczył się własnym torem. Władca wycofuje się ze świata. Reprezentuje, ale tak naprawdę nie uczestniczy. Jest. Taki styl brytyjskiej monarchii zdaje się wyłaniać z serialu „The Crown".

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena