Być władcą, ale nie rządzić. Mieć szacunek należny monarsze, ale nie angażować się w politykę, najlepiej w nic, co może mieć wpływ na rzeczywistość. Prawie jak lekarskie motto: przede wszystkim nie szkodzić. Prawie, bo towarzyszy temu dystyngowane milczenie, wzmacniające przyzwolenie, by świat toczył się własnym torem. Władca wycofuje się ze świata. Reprezentuje, ale tak naprawdę nie uczestniczy. Jest. Taki styl brytyjskiej monarchii zdaje się wyłaniać z serialu „The Crown".
Milczenie jest jednak tajemnicą. A tajemnice we współczesnym świecie nie mogą przetrwać. Musi je wyjaśniać jakaś opowieść. Nawet jeśli nie jest do końca prawdziwa. Stąd pewnie trwająca od dekad fascynacja medialna brytyjską rodziną królewską. Ciekawość musi być zaspokojona, środki do tego zaspokojenia są sprawą drugorzędną. Kto, z kim, kiedy, jak – Windsorowie stali się telenowelą już dawno temu. Możliwe, że nawet pierwszym, niereżyserowanym reality show.
Fikcja i historia
Dla dobrej opowieści najważniejsze jest często, żeby spoiwo łączące fakty było na tyle atrakcyjne, aby historia przyciągała jak magnes. I to potrafi Peter Morgan, twórca i scenarzysta „The Crown", nawet jeśli publicznie wyznaje zasadę: „Czasami musisz porzucić dokładność, ale nie możesz nigdy porzucić prawdy". Morgan i producenci serialu wznieśli się ponad tabloidy i stworzyli fascynującą opowieść. Tylko nie wiadomo, ile w niej fikcji, a ile prawdy. W ostatnim z nakręconych sezonów, czwartym, może nawet bardziej niż w poprzednich. Dobrnęliśmy bowiem do małżeństwa księcia Walii Karola z Dianą Spencer. Jako widzowie spotykamy się z legendą popkultury, a legenda rządzi się swoimi prawami, z których najważniejsze to chyba wyobrażenie.
Król, a dokładniej królowa, w serialu Netflixa nie jest naga. Wręcz przeciwnie: ubrana w piękną suknię skrzącą się emocjami i dramatami, problemami i dylematami monarszej rodziny. A jak to z suknią bywa, ktoś ją uszył. Z pewnością królowa nie wybrała jej sama. Świadczy o tym choćby apel brytyjskiego ministra ds. kultury Olivera Dowdena, który zapowiedział, że napisze do producenta i dystrybutora, aby ten umieścił informację, iż serial jest fikcją. Jeszcze zanim oficjalna prośba została wysłana, Netflix odmówił. Oczywiste zdaniem koncernu jest, że to serial fabularny, a nie dokument. Ale ta oczywistość nie oznacza wcale, że nie wpływa on na historię.
Literatura zna wiele takich przypadków. Mało co budziło tyle emocji jak fabularyzowane opowieści z wyższych sfer. I tak kardynała Richelieu znamy bardziej z opowieści Dumasa niż z lekcji historii. Wojna 1812 roku oczami Tołstoja to najprawdopodobniej zupełnie inna historia niż ta, która miała miejsce. O Homerze nie wspominając. Ale nie musimy szukać tak daleko – przecież pokolenia czerpią wiedzę o XVII wieku z „Trylogii" Henryka Sienkiewicza. Pal licho Petroniusza, ale czy Neron faktycznie był najbardziej szalonym z cesarzy? Mamy więc swoich Kraszewskich, później Bunschów, współcześnie Cherezińską. Świat zaczytuje się w „Królach przeklętych" Maurice'a Druona, powieściach Hillary Mantel, obsypywanej Bookerami i nagrodą Costa. Mantel to zresztą ciekawy przypadek – historyczne fabuły dały jej Order Komandora Imperium Brytyjskiego oraz doktoraty honoris causa w Cambridge i na Oxfordzie.