Jerzy Kapuściński: Słabo wspieramy młodych artystów

Gdyby jeden budżet patriotyczno-narodowej produkcji przeznaczyć na debiuty, sytuacja młodych filmowców zmieniłaby się diametralnie - mówi Jerzy Kapuściński, producent filmowy.

Publikacja: 14.06.2024 17:00

Jerzy Kapuściński: Słabo wspieramy młodych artystów

Foto: borys skrzyński

Plus Minus: W Koszalinie trwa festiwal Młodzi i Film. Wierzy pan w siłę debiutów?

Tak, bo dzisiejsi młodzi twórcy poważnie myślą o kinie i mam nadzieję, że ich filmy przebiją się przez dziesiątki bezmyślnych produkcji, jakie ostatnio powstają. Najzdolniejszym trzeba dać zielone światło: środki na produkcję i promocję. Wtedy będziemy mieli współczesne, ważne kino. Historia też nie będzie straszyć jak w mało ciekawych ostatnich rekonstrukcjach kręconych za wielkie pieniądze, lecz pojawi się w wydaniu mądrym i ciekawym jak w „Kosie” Pawła Maślony – opowieści o polskości i o naszych społecznych podziałach. Trzeba stawiać na ambitne projekty i na młodych.

Panu zawsze młode kino było bliskie. Towarzyszy pan debiutantom od trzech dekad.

Gdy na początku lat 90. zacząłem pracować w TVP, to, co tam zastałem, wydawało mi się kompletnie strupieszałe. Chciałem znaleźć twórców, którzy ożywią program, wprowadzą nowy język, świeże tematy: w reportażu, dokumencie, teatrze telewizji, fabule.

Pojawiło się wówczas pokolenie, które miało głód opowiadania o zmieniającej się Polsce.

I było bardzo ciekawe. Jan Holoubek przypomniał niedawno w serialu „Wielka woda” powódź we Wrocławiu w 1997 roku. Dziś pewnie nikt nie pamięta, ale fascynujące reportaże o tej powodzi robił wtedy dla nas Piotr Łazarkiewicz. Jacek Bławut i Wojciech Maciejewski zrealizowali dokumentalną telenowelę „Kawaleria powietrzna”, gdzie pokazali codzienną przemoc w armii. Seria odbiła się szerokim echem, w Sejmie były interpelacje poselskie z pytaniami, dlaczego Telewizja Polska pokazuje drastyczne sceny. W tamtym czasie debiutował też Wojtek Smarzowski. Nie było pieniędzy na filmy fabularne, więc w Teatrze Telewizji metodą filmową zrobił „Małżowinę”, która potem trafiła do konkursu w Gdyni.

Rozwój utalentowanych debiutantów z generacji, która pojawiła się w latach 90., został zahamowany, bo brakowało środków na kulturę.

To rzeczywiście było pokolenie niespełnione. Bardzo mi żal, że zapomniane zostały obrazy kręcone w tamtym czasie przez Łukasza Wylężałka, twórcę niedocenionego, a ważnego. Lindsay Anderson, który w 1993 roku był członkiem jury na festiwalu w Gdyni, zobaczył jego prowokacyjny i krytyczny wobec rzeczywistości film „Balanga” i zapowiedział, że jeśli Wylężałek nie dostanie nagrody za debiut, to zgłasza votum separatum. Cztery lata później Łukasz dostał wiele nagród na Festiwalu w Gdyni za „Darmozjada polskiego”, a potem, praktycznie od ćwierć wieku, nie zrobił żadnej fabuły. Wielka szkoda. Rozczarował Łukasz Barczyk, który z kolei w następnych produkcjach nie mógł się odnaleźć. A przecież w 1999 roku zadebiutował świetnym, niskobudżetowym filmem „Patrzę na ciebie, Marysiu”, rozpoczynając serię debiutów filmowych w TVP 2.

Czytaj więcej

Zalewa nas fala filmowych biografii

Na przełomie wieków stworzył pan cykl „Pokolenie 2000”, debiutowali w nim Artur Urbański „Bellissimą”, Marek Lechki „Moim miastem”, Iwona Siekierzyńska „Moimi pieczonymi kurczakami”, Maciej Pieprzyca „Infernem”.

To były interesujące filmy. Ich autorzy mieli krytyczne, czasem nawet ironiczne spojrzenie na rzeczywistość. Obserwowali zmiany, jakie następowały w społeczeństwie po transformacji. Na ekranie pojawiały się nowe zjawiska, ciekawe obrazy prowincji. Ale też trochę poezji. Co ważne, te produkcje miały premiery w Dwójce, w programie Grażyny Torbickiej „Kocham kino”. To była świetna promocja. Filmy młodych twórców trafiały do milionów widzów.

Ale oni też na długo zniknęli. Nie było jeszcze ustawy o kinematografii, nie mogli pójść za ciosem.

To prawda. Marek Lechki przez następne 22 lata zrobił zaledwie dwa filmy. Iwona Siekierzyńska kolejną fabułę wyreżyserowała 18 lat później, w 2020 roku. Artur Urbański wyjechał za granicę, a po powrocie zaszył się w telewizyjnych serialach. Bardzo długo czekał, by doskonale powrócić na duży ekran Maciej Pieprzyca. Zrealizowane po przerwie „Chce się żyć” czy „Jestem mordercą” okazały się znakomitymi, oryginalnymi filmami.

Z kolejnymi zetknął się pan w Studiu Filmowym Kadr już na początku XX wieku. To tam pod pana kierownictwem zrobili pierwsze filmy Jan Komasa czy Borys Lankosz. Jak pan rozpoznawał talenty? Co sprawiało, że myślał pan: „Warto w niego zainwestować”?

Punktem wyjścia zawsze był scenariusz. Potem oglądałem etiudy. A wreszcie ważna stawała się rozmowa, bezpośredni kontakt. I intuicja. Każdy przypadek był inny. Janek Komasa przyszedł do Kadru z projektem remake’u inscenizowanego dokumentu „Jak żyć” Marcela Łozińskiego, którego akcja rozgrywała się na obozie ZMS. Powiedziałem mu: „Słuchaj, ten film już powstał. Opowiedz o czymś, co jest ważne dla ciebie”. Po pewnym czasie przyniósł mi pierwsze 28 stron tekstu „Sali samobójców”. Natychmiast ten pomysł kupiłem. Z Borysem Lankoszem znaliśmy się jeszcze z telewizji. Zrobił w mojej redakcji kilka ciekawych dokumentów. Potem zjawił się w Kadrze z „Rewersem”, który napisał dla niego Andrzej Bart. To był strzał w dziesiątkę. Z kolei Leszek Dawid przyszedł do Kadru z Maciejem Pisukiem i tekstem „Jesteś bogiem” o hip-hopowcach z grupy Paktofonika. Tak więc każda współpraca zaczynała się inaczej. Choć nie ukrywam: z osobą, z którą pracuję, muszę czuć jakiś rodzaj porozumienia.

Debiutantom ze Studia Filmowego Kadr poszło lepiej niż twórcom „Pokolenia 2000”. Janek Komasa ma nominację do Oscara i robi dziś światową karierę. Leszek Dawid nakręcił kolejne filmy i jest dziekanem wydziału reżyserii.

Janek rzeczywiście poszedł za ciosem, ale też miał zbyt długą przerwę. Po „Bożym Ciele” i „Hejterze” powinien był znów szybko stanąć za kamerą, a mijają cztery lata od premiery jego ostatniego filmu. Twórca „Rewersu” Borys Lankosz więcej czasu poświęca telewizyjnym serialom niż kinu. Innym ciekawym debiutantom z tamtego okresu również szło jak po grudzie. Grzegorz Zariczny z ogromnym trudem przebija się do kolejnych produkcji. Kuba Czekaj wcale nie poszedł tak, jak się można było spodziewać.

Od 2016 roku prowadzi pan nastawione na debiutantów Studio Munka. I znów jest to samo?

Niestety, dalej niewiele się zmienia. Wciąż niedostatecznie wspieramy świetnych artystów. Niezwykle utalentowany Bartosz Kruhlik zachwycił „Supernovą” i od pięciu lat nie zrobił kolejnego filmu.

Dlaczego tak się dzieje?

Jak zawsze decyduje brak pieniędzy. Telewizje prywatne nastawione są na komercję, nie kino artystyczne. W trudnych latach naprawdę robiła to, co należy do jej misji, czyli wspierała sztukę filmową i młodych artystów, Telewizja Polska. Potem jednak zalana showami o tym, jak oni tańczą, śpiewają, gotują, zapomniała o swojej roli kulturotwórczej. W ostatnich ośmiu latach ta jej funkcja niemal całkowicie zanikła. A warto sobie przypomnieć, jak dobrze to kiedyś funkcjonowało.

Myśli pan, że można system wspierania kina przez telewizję odbudować?

Tak, ale minęło sporo czasu i wiele się zmieniło. A obawiam się, że to, co dzieje się teraz w już nie-PIS-owskiej telewizji, jest „powrotem do przeszłości”. Tymczasem trzeba myśleć o przyszłości. Z tego, co było, warto wziąć tylko to, co najlepsze, i na nowo stworzyć miejsce, do którego będą ciągnęli młodzi filmowcy.

Mamy dzisiaj prężnych producentów prywatnych.

Ale Polski Instytut Sztuki Filmowej nie wypracował systemu wsparcia drugiego filmu. Nie ma warunków, żeby zdolny człowiek po debiucie rozwijał się dalej. Nawet w „Munku” robimy tylko pierwsze filmy, a już przy drugiej produkcji nie możemy naszym debiutantom pomóc.

Wciąż rozmawiamy o artystach zbliżających się do czterdziestki. Tymczasem do studia Munka przychodzą już dzisiaj przedstawiciele pokolenia Z. Jakie ono jest?

Tak naprawdę tego pokolenia jeszcze nie ma. Wszyscy są w nim oddzielnymi atomami. Czasem odnajdują pewien rodzaj wspólnoty na koszalińskim festiwalu „Młodzi i film”. Terenem spotkań stało się też dla nich Studio Munka. Ale na co dzień nie mają platformy porozumienia.

Bo uczą się w różnych szkołach filmowych?

Trochę tak jest, że te szkoły są odrębnymi światami. Przez długi czas liczyły się tylko łódzka PWSFTiT i Wydział Radia i Telewizji w Katowicach. Kiedy zaczynałem pracę w Munku, najwięcej ciekawych projektów przynosili absolwenci Katowic. Łódź stała się w pewnym momencie enklawą kina artystowskiego, studenci z Katowic często musieli sami szukać pieniędzy na swoje etiudy. Może i to sprawiło, że byli znacznie bliżej rzeczywistości. Piotr Domalewski, który zrobił 30-minutowy film „60 kilo niczego” o czarnej, niewolniczej pracy Ukraińców w Polsce, był absolwentem Katowic. Potem w Studiu Munka zadebiutował „Cichą nocą”. Ważną historią, bo mnóstwo rodzin ze wschodniej Polski ma rozbite rodziny, gdy mężowie, żony, dzieci wyjeżdżają na Zachód z powodów zarobkowych. To zjawisko było jeszcze wówczas nieopisane w kinie. I na tym polegała siła „Domala”, ale i katowickiej szkoły. Teraz zmienia się również uczelnia łódzka, jej absolwenci składają u nas bardzo ciekawe projekty. Pracujemy także w Munku z absolwentami uczelni filmowych z Warszawy i Gdyni.

Czytaj więcej

Rohrwacher: Kino pozwala poczuć to, co niewidzialne

Nie mamy nadprodukcji młodych twórców?

Wchłaniają ich telewizje, reklama. Tylko najwytrwalsi pozostają przy kinie.

Rozmawiamy, jak zmieniały się warunki debiutu, a jak to było w tym czasie z zainteresowaniami kolejnych pokoleń debiutantów?

Twórcy „Pokolenia 2000” opisywali codzienność transformacji: zjawiska, których jeszcze często nie dostrzegaliśmy. Na przykład Pieprzyca antycypował plagę przemocy w szkole. Były uwagi, że to historia zupełnie nieprawdopodobna. Dziś w Studiu Munka Jakub Radej zrobił trzydziestkę „Followers. Odpalaj lajwa” o dwóch chłopakach, którzy w liceum strzelają do swoich rówieśników. I to już nikogo nie dziwi.

Przed kilkoma laty szef Szkoły Wajdy Wojciech Marczewski mówił, że młodzi opowiadali głównie o sobie, swoich rodzinach, swoim życiu, własnych niepokojach. Odczuliście to w Munku?

W latach 2016–2020 rzeczywiście trafiała do nas duża liczba projektów o rodzinie. Wtedy powstał m.in. „Synek” Pawła Chorzępy. Zresztą takie projekty zawsze będą powstawać. W ubiegłym roku zrobiliśmy dokument Mariusza Rusińskiego „Moja siostra”, który do dziś zdobywa nagrody na festiwalach. Powstało też sporo bardzo osobistych animacji. Nawet kilka lat temu napisaliśmy rodzaj apelu do młodych twórców, by zwrócili uwagę na zjawiska społeczne. Przed kampanią prezydencką 2020 roku trwały strajki, marsze kobiet i środowisk LGBT. Policja biła demonstrantki i demonstrantów. I rzeczywiście dziś mamy więcej filmów, w których pokazana jest przemoc, homofobia, nietolerancja, agresja. Bardzo chcieliśmy odnowić nurt kina społecznego, zaangażowanego. Między innymi dlatego uruchomiliśmy program „60 minut”. Tak, powstały takie filmy, jak „Supernova” Bartosza Kruhlika o Polsce, polityce, moralności, uczuciach, „Chleb i sól” Damiana Kocura o nietolerancji dla inności czy świetna historia o współczesnej wsi „Tyle co nic” Grzegorza Dębowskiego. Ciekawie zadebiutowały za kamerą aktorki, jak Karolina Porcari, która razem z Katarzyną Figurą stworzyła w „Victorii” portret kobiety szukającej pełni życia po sześćdziesiątce. Wcześniej Olga Bołądź w „Alicji i Żabce” opowiedziała o 14-letniej dziewczynce, która zaszła w ciążę z kolegą rówieśnikiem. Matka jeździła z nią po całej Polsce, szukając miejsca, gdzie zgodzono by się dokonać aborcji. A walczyły o jej duszę organizacje katolickie i pro-life. Rzeczywistość zaczęła więc mocno wchodzić do kina debiutantów.

A jacy są ci najmłodsi, którzy teraz przychodzą?

Interesujący. Chętnie sięgają po kino gatunkowe. Emi Buchwald zaczyna właśnie zdjęcia do „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”. Ma fantastyczny scenariusz, który rozwijała przez ostatnie pół roku. Czwórka bohaterów próbuje dopasować świat do swojej nadwrażliwości, pokonać własne traumy.

Mamy projekty dystopijne. Już „Eastern” Piotra Adamskiego był metaforą współczesnej, podzielonej Polski, a na premierę czeka „Królestwo” Michała Cichomskiego, 28-letniego absolwenta szkoły katowickiej. To z kolei opowieść o inwazji barbarzyńców na Polskę, gdzie w pustym już mieście grupa skrajnie nacjonalistycznych chłopaków broni ostatniego szańca, zdecydowana, by walczyć do śmierci.

A więc wpisujecie się w światowy trend.

Coś może wisi w powietrzu, trwają wojny w Ukrainie, w Strefie Gazy. Odbija się to nie tylko w dokumencie, ale i w fabule, gdzie pojawia się nastrój niepewności, obawy, strachu.

Badania socjologiczne wykazują, że pokolenie Z ma inne wartości niż wcześniejsze roczniki. Młodzi nie stawiają na pierwszym miejscu zawodu. Chcą pracować tylko po to, żeby zarabiać i dobrze żyć.

Nie bardzo wierzę w takie uogólnienia. Uważam, że 25–30-latków nie da się łatwo sklasyfikować. Jest cała grupa, dla których praca nie jest tak ważna, jak była dla naszej generacji. Oni potrafią żyć inaczej, minimalistycznie. Ale rzeczywistość im dokucza, więc ich poglądy też zaczynają się radykalizować.

Odnoszę wrażenie, że młodzi artyści chcą dziś opowiadać własne historie i w przeciwieństwie do poprzedników nie współpracują z pisarzami.

To prawda. Ale po olbrzymiej symbiozie ludzi kina i literatury w czasach szkoły polskiej potem też przez długi czas królowało kino autorskie, w którym reżyserzy sami pisali sobie projekty. Współpraca wybuchła z nową siłą na początku naszego wieku. Prozaicy znakomicie diagnozowali rzeczywistość. Młodzi reżyserzy sięgali więc po powieści Andrzeja Stasiuka, Stefana Chwina, Pawła Huelle, Jerzego Pilcha. Potem jednak współpraca filmowców z literatami się urwała. A szkoda, bo moim zdaniem to jest niewykorzystana szansa na ciekawe debiuty.

Jakie scenariusze przynoszą więc najmłodsi filmowcy? Co ich łączy?

Każdy jest inny. Na przykład Elżbieta Benkowska zaproponowała dramatyczny film „Siła oporu”, którego akcja toczy się w stanie wojennym. Ale bohaterka – mimo że ślady prowadzą do młodej Jandy – jest bardzo współczesna. Mamy też debiut Agnieszki Elbanowskiej „Chcesz pokoju, szykuj się do wojny” opisujący nieznany świat „terytorialsów”. Przygotowujemy fabularny debiut Filipa Bojarskiego „Czarna godzina”– historię dwóch młodych nauczycielek wspólnie wynajmujących mieszkania, z których muszą się ciągle wyprowadzać. Bojarski diagnozuje problemy swoich rówieśników: pauperyzację inteligencji, użeranie się z rzeczywistością, próby zachowania swojej tożsamości i wartości. Jest w tym filmie coś groteskowego, bardzo autoironicznego, ale też świeżego. Najmłodsi reżyserzy nie boją się obrazów odważnych stylistycznie, szukają nowego języka. Trochę na przekór naszemu kinu, które jest dość zachowawcze i mało w nim miejsca na eksperymenty.

Coraz więcej kobiet realizuje filmy. Głośno było niedawno o tym, że w łódzkiej szkole na pierwszy rok reżyserii dostały się same dziewczyny.

One już nawet składają u nas projekty „trzydziestek”. Za chwilę będę czytał scenariusze studentek z tego słynnego rocznika. Mam wrażenie, że wkrótce pojawi się fala reżyserek o mocnych osobowościach. Emi Buchwald, Ela Benkowska, Kasia Warzecha, Marysia Wider, Karolina Porcari – to bardzo ciekawe artystki. Ich filmy nie są feministyczne, ale ślady feminizmu w nich są. Bohaterkami są głównie kobiety, i to w różnym wieku. Młode reżyserki nie gubią z pola widzenia osób starszych. Nie ma mowy o kulcie młodości, jak w kinie komercyjnym. Przykłady? „Victoria” Porcari, ale też np. świetny dokument Marii Wider „Starsza pani szuka”, gdzie bohaterka chce prowadzić życie, jakie w potocznej świadomości zarezerwowane jest tylko dla młodych.

Czytaj więcej

Justine Triet: Mało kto wierzył w sukces „Anatomii upadku”

Tylko że sporo dziewczyn robi filmy krótkie, a ich pełnometrażowych debiutów jest jak na lekarstwo.

Reżyserki, o których mówimy, właśnie przygotowują filmy długometrażowe. Są gotowe do debiutu, a kinematografia powinna stworzyć dla nich zieloną linię. Dla chłopaków zresztą też. Studio Munka może wyprodukować tylko dwie, trzy niskobudżetowe fabuły rocznie, bo na kolejne produkcje już nie mamy pieniędzy.

Wprowadzone przez PISF mikrobudżety nie są szansą dla debiutantów?

W żadnym wypadku! Za 800 tys. nie da się dzisiaj zrobić profesjonalnego filmu. Tłumaczono to dyrektorowi PISF-u, którego na szczęście już nie ma. Powstało tam kilka ciekawych tytułów, ale producenci dokładali do nich ze swoich środków. My, robiąc „sześćdziesiątki”, wypracowaliśmy model minimalny: około 20 dni zdjęciowych, ale zawsze szukamy dodatkowych pieniędzy czy aportów. Dzięki temu, że Studio Munka działa przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, koszty własne nie wchodzą w budżet filmu. Prywatny producent musi to wszystko doliczyć do budżetu.

Skąd ma jednak kinematografia brać pieniądze na wszystkie projekty? I jak mają się do tych pieniędzy dobić młodzi?

A skąd brała dotąd? Między innymi na politykę historyczną, która poniosła totalne fiasko? Nie powstał dzięki niej ani jeden naprawdę ważny film, olbrzymie pieniądze zostały zmarnowane. Mam nadzieję, że nowa ministra kultury i nowe władze PISF takich błędów nie popełnią. Gdyby jeden budżet takiej patriotyczno--narodowej produkcji przeznaczyć na debiuty, sytuacja młodych filmowców zmieniłaby się diametralnie. Za 35 mln zł, które poszły na „Raport Pileckiego”, można wyprodukować 10 debiutów i zaproponować autorskie, ważne projekty, które staną się wizytówką polskiego kina. Punktem wyjścia do rozmowy o otaczającej nas rzeczywistości.

Jerzy Kapuściński

Producent filmowy. Absolwent Wydziału Polonistyki UW. Wieloletni pracownik (od 1991 roku) TVP, m.in. zastępca dyrektora ds. programowych TVP Kultura (2005–2008), dyrektor Programu II TVP (2011–2015). W latach 2008–2011 dyrektor Studia Filmowego Kadr. Od 2016 roku dyrektor artystyczny Studia Munka. Współwłaściciel i członek zarządu firmy producenckiej Naima Film. Członek Polskiej Akademii Filmowej i Europejskiej Akademii Filmowej.

Plus Minus: W Koszalinie trwa festiwal Młodzi i Film. Wierzy pan w siłę debiutów?

Tak, bo dzisiejsi młodzi twórcy poważnie myślą o kinie i mam nadzieję, że ich filmy przebiją się przez dziesiątki bezmyślnych produkcji, jakie ostatnio powstają. Najzdolniejszym trzeba dać zielone światło: środki na produkcję i promocję. Wtedy będziemy mieli współczesne, ważne kino. Historia też nie będzie straszyć jak w mało ciekawych ostatnich rekonstrukcjach kręconych za wielkie pieniądze, lecz pojawi się w wydaniu mądrym i ciekawym jak w „Kosie” Pawła Maślony – opowieści o polskości i o naszych społecznych podziałach. Trzeba stawiać na ambitne projekty i na młodych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku