Rohrwacher: Kino pozwala poczuć to, co niewidzialne

Idealne dzieła, zaprogramowane przez AI, nigdy nie będą miały prawdziwej wartości. W sztuce liczy się dążenie do prawdy, a w drodze do niej człowiek ma prawo do popełniania błędów – mówi autorka filmu „La Chimera” - mówi Alice Rohrwacher, włoska scenarzystka i reżyserka.

Publikacja: 12.01.2024 17:00

Bohaterowie „La Chimera”, w środku odtwórca głównej roli Josh O'Connor. Film Alice Rohrwacher wkrótc

Bohaterowie „La Chimera”, w środku odtwórca głównej roli Josh O'Connor. Film Alice Rohrwacher wkrótce w polskich kinach

Foto: AURORA FILMS

Plus Minus: Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że każdy pani film jest polityczny.

Moje filmy mają różne wymiary – mówią o uczuciach, ale też o naszym narodowym charakterze i polityce. W „La Chimera” również chciałam powiedzieć coś ważnego o włoskim społeczeństwie. Choćby to, że mężczyźni, zwłaszcza na prowincji, wciąż grają role macho. To poczucie prowadzi ich do żądzy władzy, a w efekcie czasem też do konfliktu z prawem.

Bohaterem „La Chimera” jest Anglik, który w latach 80., w Toskanii, dołącza do miejscowego gangu, szukającego ukrytych w ziemi etruskich skarbów sprzed wieków, by sprzedawać je handlarzom, zresztą po śmiesznych cenach.

To nie jest wymyślona historia. Etruskowie mieszkali w północnych Włoszech od VII wieku przed naszą erą aż do I wieku naszej ery. Tak naprawdę niewiele o nich wiemy. Ale na pewno mieli bardzo rozwiniętą cywilizację. Dziś archeolodzy odnajdują w ziemi prawdziwe skarby. Wiadomo, że do grobów i katakumb pełnych tajemniczych korytarzy wkładali rzeczy dla zmarłych ważne – czasem były to naszyjniki, klejnoty, czasem dzieła sztuki. W latach 80. XX wieku w wioskach i miasteczkach były całe gangi, które tych skarbów szukały. Znalezione przedmioty sprzedawano. Jako dziecko, a później nastolatka obserwowałam taki świat. Stale słyszałam, że ktoś znalazł niesamowitą wazę, którą sprzedał komuś, kto ją potem odsprzedał do Luwru. Albo srebrną misę. Albo złoty naszyjnik. Byłam przerażona.

Bezkarnością złodziei?

Nie. Nie myślałam wówczas o przestępstwie, o zawłaszczaniu rzeczy, które należą do państwa. Sami złodzieje też uważali, że biorą rzeczy „niczyje”, choć zdawali sobie sprawę, że uprawiają działalność nielegalną i kryli się przed policją. Ale ja byłam wstrząśnięta tym, że kradli rzeczy, które należały do zmarłych. Myślałam, że rozmaite przedmioty, często przepiękne, były wkładane do grobów po to, by im służyły wiecznie, by z nimi odeszły. Dzisiaj pieczemy ciasto i robimy zdjęcie, żeby pokazać, jak dobrze nam ono wyszło. Wtedy tych rzeczy nikt nie miał oglądać, były przeznaczone tylko dla zmarłych. Tymczasem w latach 80. wieśniacy bezceremonialnie to prawo łamali. Jakby naruszali prawa zmarłych. Zawsze mnie to bolało.

Czytaj więcej

Nowe oblicze festiwalu w Cannes

Dlaczego zajęła się pani tym tematem teraz?

Bo te wspomnienia wróciły do mnie z dużą siłą w czasie pandemii. To był czas myślenia o odchodzeniu. W wielu rejonach Włoch covid zbierał potworne żniwa. W telewizyjnych wiadomościach oglądaliśmy ciężarówki wywożące ciała z miast, w których nie było już gdzie ludzi grzebać. Śmierć była wszechobecna. Może dlatego wyciągnęłam z pamięci tamte obrazy i refleksję na temat odchodzenia. Refleksję na temat tego, co po zmarłych pozostaje, co może ich połączyć z następnymi pokoleniami. W Toskanii, za czasów mojego dzieciństwa, jakby o tej więzi zapomniano, także dlatego nikt nie potępiał złodziei z katakumb. Liczyły się te drobniaki, które można było uzyskać za wyniesione stamtąd przedmioty. A ten brak szacunku dla przeszłości był przejawem upadku pewnej zbiorowości.

Nie pierwszy raz próbuje pani opowiadać o włoskim społeczeństwie. W „Ciele niebieskim” dotknęła pani innych narodowych świętości – wiary, katolicyzmu, Kościoła.

To był mój debiut. Chciałam powiedzieć coś bardzo od siebie. Opowiedziałam o dojrzewaniu 13-letniej dziewczynki, która przyjeżdża ze Szwajcarii na południe Włoch z matką i starszą siostrą i trafia do kościelnej szkoły. To nie jest film autobiograficzny, nie byłam wychowywana w duchu religijnym, nie chodziłam do zakonnej szkoły, ale problemy wiary zawsze mnie interesowały. Przed napisaniem scenariusza bardzo dużo czasu spędziłam w parafiach, rozmawiałam z wiernymi i z księżmi, obserwowałam zajęcia katechetyczne. Widziałam, niestety, jak bardzo instrumentalnie wielu duchownych traktuje swoją misję. Przestaje być dla ludzi przewodnikami w poszukiwaniu wartości, wiary, nadziei, lecz staje się organizacją, która dba wyłącznie o własne interesy.

Do świata religii wraca pani co jakiś czas. Dwa lata temu krótki film „Uczniaki” przyniósł pani nominację do Oscara. Jego akcja toczyła się w czasie II wojny światowej w prowadzonym przez zakonnice sierocińcu.

Alfonso Cuarón chciał wtedy wyprodukować serię krótkich filmów świątecznych, zaprosił do współpracy reżyserów reprezentujących różne kultury. Miałam szczęście, że pomyślał też o mnie. Z radością weszłam w ten projekt. Zainspirował mnie list mojej ulubionej pisarki Elsy Morante, w którym opisywała bożonarodzeniowy tort, jaki trafił do szkoły z internatem. W „Le pupile” taki różowy tort trafia w 1940 roku do sierocińca. Dla zakonnic to symbol grzechu i wodzenia na pokuszenie. Dla dziewczynek radość życia. Cóż mogę powiedzieć? Życzę wszystkim takich niezwykłych, różowych tortów!

Alfonso Cuarón porównywał pani filmowy styl do stylu Pasoliniego i braci Tavianich… Choć krytycy częściej w kontekście pani twórczości przywołują nazwisko Felliniego i jego barwną hałastrę.

Mam nadzieję, że gdziekolwiek ci mistrzowie teraz są, nie obrażą się na mnie...

Kolejna włoska świętość, o której opowiedziała pani w swojej twórczości, to telewizja. W „Cudach” sportretowała pani rodzinę z czterema córkami, która mieszka na prowincji, w domu ruderze i utrzymuje się ze sprzedaży miodu. Ich życie zmienia się, gdy na odludzie przyjeżdża piękna „bogini” z telewizji i 12-letnia Gelsomina chce wystąpić w reality show.

Dla mnie to film bardzo osobisty, choć – mimo że mój ojciec jest pszczelarzem – nie jest autobiograficzny. Ale znam dobrze taki prowincjonalny świat. I wiem, jaką siłę ma telewizja i jaką siłę mają marzenia o sławie, bogactwie, lepszym życiu. W naszym rodzinnym domu nigdy nie było telewizora, jednak proszę mi wierzyć – nie wszystko trzeba przeżyć samemu. A w „Cudach” jest wiele ze mnie, z tego, co myślę o dzisiejszym świecie zwariowanym na punkcie autopromocji. Wiele osób ma dzisiaj poczucie, że nie zaistnieje, jeśli nie pokaże się publicznie, a inni cynicznie to wykorzystują.

Opowieścią o zderzeniu prowincji i świata wielkomiejskiego jest też „Szczęśliwy Lazzaro”, jak dotąd chyba najgłośniejsza pani fabuła.

Przeczytałam o nieprawdopodobnej wręcz, obrzydliwej sprawie pewnej arystokratki, która w latach 80. XX wieku odcięła wieś w okolicach swojej posiadłości od świata, zmuszając mieszkających tam chłopów do pracy jak w feudalizmie. Innym motywem do zrobienia „Szczęśliwego Lazzaro” były moje własne doświadczenia z wsią. Bohater tego filmu był mi bardzo bliski. Znam wielu ludzi podobnych do niego. To jeszcze jedna tragedia, która dotknęła wielu Włochów. Upadek wiejskiej cywilizacji, przeświadczenie, że na prowincji nie ma życia. Tysiące ludzi opuściło swoje wsie, by w mieście szukać szczęścia i powodzenia. Ale przecież niewiele wiedzieli o nowoczesności. Zostawiali swoją wiejską biedę, żeby w mieście mieć jeszcze mniej. Jak Lazzaro.

Pani filmy są mocno osadzone w rzeczywistości, a jednocześnie mają w sobie jakiś rodzaj magii.

Wielu ludzi myśli, że księżyc jest płaski. A przecież jest druga strona księżyca. Ja to wiedziałam, a raczej czułam od dziecka.

No, właśnie: w swojej twórczości często wraca pani do doświadczeń czasu dzieciństwa.

Bo to jest ważny okres w życiu człowieka, choć czasem go nie doceniamy. We mnie zostawił duży ślad. Moja matka była nauczycielką, Włoszką, ojciec, niemieckiego pochodzenia, hodował pszczoły. Mieszkaliśmy w Toskanii, tak jak bohaterowie „Cudów”, w skromnym domu, na odludziu. Ojciec wieczorami i nocami woził miód na sprzedaż, często mu towarzyszyłam. Kiedy się zatrzymywał, zamykałam oczy i najpierw próbowałam sobie wyobrazić miejsce, w którym się znalazłam. Dzieciństwo to również moja starsza siostra Alba. Osoba w moim życiu wyjątkowa. To ona wprowadziła mnie w świat kina.

Lubią chyba panie razem pracować: Alba Rohrwacher gra w pani filmach.

Jest świetną aktorką, ale przede wszystkim wspaniałym, wrażliwym człowiekiem. Rozumiemy się bez słów, mam do niej całkowite zaufanie. To ona jako pierwsza czyta moje scenariusze i jako pierwsza ogląda nakręcone sceny. Jestem szczęśliwa, że mam ją obok siebie. Mamy podobne priorytety w życiu i tak samo rozumiemy sztukę filmową.

To znaczy?

Wierzymy, że kino daje możliwość pokazania tego, co widzialne, ale też pozwala poczuć to, co jest niewidzialne. I bardzo ważne, by przypominało, czym jest człowieczeństwo, szacunek dla drugiego człowieka. Poza tym obie staramy się tworzyć opowieści, w których widzowie nie są pasywnymi obserwatorami, lecz mogą zaangażować się w historię, identyfikować się z nią, zmieniać swój stosunek do niej, gdy dowiadują się więcej, zaglądać głębiej. Taka twórcza postawa wydaje mi się w sztuce filmowej, zresztą chyba w ogóle w sztuce, bardzo ważna.

Czytaj więcej

Joanna Łapińska. Streaming ma wartość nawet dla festiwali

W historii włoskiego kina zapisało się kilka kobiet reżyserek, m.in., Lina Wertmüller czy autorka „Nocnego portiera” Liliana Cavani, ale wciąż jest ich mało. Dlaczego? To ten włoski maczyzm, o którym pani mówiła?

Cóż mogę powiedzieć? To tak jakby o przyczyny morskiej katastrofy pytać ocalałych rozbitków zamiast konstruktora statku. Włoskie kino przez lata funkcjonuje tak, że kobiety, zwłaszcza piękne i atrakcyjne, pojawiają się na planie głównie jako gwiazdy. Przed kamerą, a nie za nią.

Jak więc wyglądała pani droga za kamerę? Była pani bardzo zdeterminowana, by opowiadać o życiu filmowymi obrazami?

Ależ nie! Odwrotnie. Nigdy o tym specjalnie nie myślałam. To nie był mój świat. Jak już mówiłam, myśmy w domu nie mieli telewizora. Nie biegałam też w dzieciństwie z aparatem fotograficznym. Po szkole studiowałam literaturę i kręciłam się wokół teatru. Fascynował mnie bezpośredni kontakt aktora z widzem. Tu nie da się niczego przekłamać. Choć jak czytam, że byłam w młodości związana z teatrem, to się śmieję. Owszem, pracowałam jako asystentka, dziewczyna od podawania kawy. Tyle że tak wielu się tych kaw nanosiłam, że podpatrzyłam sporo ciekawych rzeczy, m.in. sposób pracy z aktorami.

Mam wrażenie, że jest pani zbyt skromna. Ale skąd wobec tego wzięło się kino?

Myślałam raczej o pisaniu, zaczęłam studiować scenariopisarstwo w Turynie. I kręcić dokumenty. Nie ukrywam, fascynował mnie świat cyrku, chciałam go podpatrywać kamerą i uwiecznić. Pomagał mi wtedy Carlo Cresto Dina. Rok po naszym spotkaniu, założył firmę i zadzwonił do mnie, czy nie chciałabym popracować nad jakimś projektem. Napisałam scenariusz. Przeczytał i oznajmił mi, że nikt poza mną nie może go przenieść na ekran. Byłam zaskoczona, ale zgodziłam się. Tak 13 lat temu powstało „Ciało niebieskie”. Dalej już poszło, choć nie jestem reżyserką, która co rok pokazuje nowy film długometrażowy. Mam ich na razie na koncie cztery. Poza tym wciąż fascynują mnie dokumenty.

Podobno bardzo ważny jest dla pani montaż, ale montażyści na panią narzekają.

Narzekają, bo wciąż zarzucają mi, że daję im za mało materiału. Wiem, że są reżyserzy, którzy powtarzają ujęcia czasem nawet po kilkanaście, a i kilkadziesiąt razy. Próbują różne ustawienia kamery i pracują z aktorami. Ja rzeczywiście kręcę dość szybko. Kiedy wychodzę na plan, mam już przed oczami swój film, jego kolejne sceny. Ale zawsze miałam świetnych montażystów, ostatnio podkradłam współpracowniczkę Leosa Caraxa, wspaniałą Nelly Quettier.

Jak pani widzi przyszłość zawodów filmowych w czasach gwałtownie rozwijającej się sztucznej inteligencji?

Pyta pani o to niewłaściwą osobę. Jestem w tej dziedzinie kompletną ignorantką. Zdaję sobie sprawę, że to jest nasza przyszłość, że komputeryzacji naszego życia nie da się powstrzymać. Ale mnie to przeraża. Fabrykowane sztucznie jedzenie nigdy nie będzie miało smaku naturalnego. Podobnie jest z twórczością. Idealne dzieła, zaprogramowane przez AI, nigdy nie będą miały prawdziwej wartości. W sztuce liczy się dążenie do prawdy, ale w drodze do niej człowiek ma prawo do popełniania błędów. I wie pani, mam wrażenie, że coraz bardziej będziemy te błędy, te wahania i tę niepewność doceniać. Bo one świadczą o tym, że artysta próbuje, szuka, dąży do czegoś. Że sztuka jest żywa.

Więc co dalej?

Myślę o nowym, „beznadziejnym” filmie. Jedną z moich ulubionych scen w historii kina jest ta z „8 i pół” Federico Felliniego. Reżyser śni, że jakiś mężczyzna otwiera drzwi do jego pokoju. Uśmiecha się i mówi: „Co przygotowujesz? Kolejny beznadziejny film?”. No więc tak właśnie jest.

Alice Rohrwacher (ur. 29 grudnia 1982)

Włoska scenarzystka i reżyserka. Ulubienica festiwalu canneńskiego. Tu w sekcji „Piętnastka realizatorów” pokazała swój debiut „Ciało niebieskie” (2011). „Cuda” (2014) trafiły już do konkursu głównego zdobywając Grand Prix Jury. „Szczęśliwy Lazzaro” (2018) dostał w Cannes nagrodę za scenariusz. Potem zdobył też nominacje do Europejskiej Nagrody Filmowej dla najlepszego filmu za scenariusz, reżyserię i rolę aktorki Alby Rohrwacher. Jej krótki film „Uczniaki” miał nominację do Oscara.

Plus Minus: Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że każdy pani film jest polityczny.

Moje filmy mają różne wymiary – mówią o uczuciach, ale też o naszym narodowym charakterze i polityce. W „La Chimera” również chciałam powiedzieć coś ważnego o włoskim społeczeństwie. Choćby to, że mężczyźni, zwłaszcza na prowincji, wciąż grają role macho. To poczucie prowadzi ich do żądzy władzy, a w efekcie czasem też do konfliktu z prawem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku