Joanna Łapińska. Streaming ma wartość nawet dla festiwali

Jak pokazały badania przeprowadzone kilka lat temu, festiwal w Gdyni znacząco wpływa na wyniki polskich filmów w kinach. Równie silne oddziaływanie na widzów mają tylko kampanie oscarowe - mówi Joanna Łapińska, dyrektorka artystyczna Festiwalu w Gdyni.

Publikacja: 23.06.2023 17:00

Laureaci ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W środku Agnieszka Smoczyńsk

Laureaci ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W środku Agnieszka Smoczyńska, zdobywczyni głównej nagrody – Złotych Lwów – za film „Silent Twins”, oraz Filip Bajon uhonorowany Platynowymi Lwami za całokształt twórczości

Foto: Wojciech Stróżyk/REPORTER

Plus Minus: Została pani pierwszą dyrektorką artystyczną w 50-letniej historii Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Kobieta na takim stanowisku to również rzadkość na świecie. Berlin, Wenecja, Cannes, Karlowe Wary, San Sebastian, Toronto i setki innych mniejszych filmowych imprez są tworzone przez mężczyzn. I to mimo nieustannego przypominania o parytetach. Ale pierwsze jaskółki już się pojawiają, choćby w amerykańskim Sundance. Coś się powoli zmienia?

To prawda, w zespołach tworzących programy festiwali jest sporo selekcjonerek, ale ostateczny głos na ogół należy do mężczyzn. Kiedy dostałam oficjalną nominację, przyjaciółka napisała do mnie: „Tworzymy historię”. Coś w tym pewnie jest. Świat się powoli zmienia.

Jakie to ma, pani zdaniem, znaczenie?

Myślę, że ta nominacja dla kobiety ma przede wszystkim znaczenie symboliczne. Chociaż spotykam się z różnymi komentarzami i oczekiwaniami. Zaczynając od takich, że wniosę na festiwal „miękką naturę”, co mnie lekko śmieszy… .

Zapewne wiele osób ma nadzieję, że „kobieca delikatność” trochę wyciszy spory między Gildią Reżyserów i Stowarzyszeniem Filmowców, między młodymi i starszymi pokoleniami. Kobieta złagodzi obyczaje?

Generalnie jestem daleka od tego typu stereotypów. Będę wykonywała moją pracę najlepiej jak potrafię. Chciałabym, żeby wszyscy czuli się w Gdyni dobrze, żeby to była impreza prawdziwie integrująca.

Po akcjach #MeToo i przede wszystkim parytetu 50:50, na wielkich festiwalach, nawet w bardzo opornym pod tym względem Cannes, coraz więcej jest kobiet. Polska kinematografia idzie podobną drogą?

U nas rewolucja najpierw wydarzyła w drugim, nieco mniej widocznym rzędzie. Mamy dziś znakomite producentki, które zdominowały rynek. Niedawno głośno było o tym, że na pierwszy rok reżyserii w łódzkiej szkole filmowej dostały się same dziewczyny. Na ostatnim festiwalu gdyńskim Złote Lwy zdobyła Agnieszka Smoczyńska. Z kolei w świecie filmowych imprez, choć, jak mówiłyśmy, najważniejsze stanowiska nie były zajmowane przez kobiety, to jednak sekcje branżowe często mają właśnie szefowe, a nie szefów. Wymienię choćby Weronikę Czołnowską z wrocławskich Nowych Horyzontów, Inke van Locke z Rotterdamu. Ja sama przez ostatnie dwa lata byłam odpowiedzialna za wydarzenia branżowe w Gdyni.

Czytaj więcej

John Malkovich nie zawsze jest demonem

W majowym konkursie wzięło udział zaledwie dwoje kandydatów. Może zadecydowały doświadczenia i konflikty ostatniego czasu. Na festiwalu w Gdyni mieszają się sprzeczne interesy, zdarzają się tu również naciski polityczne. Dyrektor artystyczny nie decyduje na przykład o składzie jury. W ubiegłym roku powstało w ten sposób grono, które popełniło kardynalne błędy, na przykład pomijając całkowicie „IO” Skolimowskiego czy „Chleb i sól” Damiana Kocura. Myślała pani o tym?

Oczywiście, jeszcze na etapie podejmowania decyzji. Jednak propozycja kandydowania przyszła do mnie z zewnątrz, poprosili mnie o to filmowcy. Dostałam też oficjalne rekomendacje od Gildii Reżyserów Polskich i Sekcji Młodych Producentów Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych. Poczułam więc wsparcie środowiska. Pomyślałam, że warto zawalczyć. A konflikty, o jakich pani mówi, są wpisane w tę pracę. W ciągu ostatnich dwudziestu lat nauczyłam się dawać sobie z nimi radę.

Dziś trwa już selekcja filmów do tegorocznego konkursu. W ubiegłym roku producenci zgłosili 40 tytułów i zgodnie z regulaminem mieli 16 miejsc w konkursie. W końcu, gdy się okazało, że nie zakwalifikowały się m.in. „Cicha ziemia” Agnieszki Woszczczyńskiej, „Johnny” Daniela Jaroszka czy „Brigitte Bardot cudowna” Lecha Majewskiego, zestaw ten powiększono do 20 filmów. W tym roku zgłoszonych zostało aż 60 tytułów. 44 z nich do głównego konkursu się nie dostanie.

Zdaję sobie z tego sprawę. Jako dyrektorka artystyczna mogę zaprosić 12 filmów i już teraz mam świadomość, że na 13., 14. miejscu znajdą się tytuły, których będę ogromnie żałowała. Chyba że zyskają uznanie Komitetu Organizacyjnego, który ma prawo dodać cztery pozycje.

Za wcześnie jeszcze, by mówić o programie, jesteście na samym początku okresu selekcyjnego. Ale co można wyjawić już dzisiaj?

Jestem dopiero po pierwszych seansach i trudno o bardziej konkretne wnioski. Zgłoszono sporo filmów gatunkowych. Ta tendencja jest widoczna od kilku lat. Tak jak duża liczba debiutów. Od pewnego czasu młode kino w Polsce ma się naprawdę świetnie, a debiutanci – choćby Jan P. Matuszyński czy Piotr Domalewski – dostawali w Gdyni Złote Lwy. Młodzi artyści szukają swojego stylu, eksperymentują, często w swojej wypowiedzi pozwalają sobie na więcej niż dojrzali twórcy. Mają wyrazisty, ostry styl, a my przecież dzisiaj szukamy mocnych diagnoz. Bardzo ciekawe filmy powstają też w ramach tzw. mikrobudżetów – realizowanych za minimalne pieniądze, poniżej miliona złotych. Dzisiaj prezentowane są one w Gdyni w osobnej sekcji, ale w przyszłości optowałabym za tym, żeby były traktowane na równi z innymi tytułami i mogły brać udział w konkursie głównym. Pod względem poziomu część tych tytułów w pełni na to zasługuje.

Jakie filmy, pani zdaniem, powinny się znaleźć w głównej szesnastce? Pani poprzednik chciał, żeby to był przegląd możliwości kina. Kwalifikował do konkursu film komercyjny, dziecięcy, popularny. Druga koncepcja jest inna: o Złote Lwy powinny walczyć obrazy artystyczne, najlepsze, najbardziej oryginalne i wartościowe.

Chciałabym znaleźć się gdzieś pośrodku i unikać dookreślania zasad. Niech raczej kino nas prowadzi, trzeba za nim podążać. Ale widzę tu ważną rolę innych sekcji, które mogą stać się miejscem dla różnych gatunków.

Taki urodzaj filmów może się teraz zdarzać co rok. Polska produkcja filmowa rośnie, mamy sporo interesujących debiutów, coraz więcej filmów produkują platformy streamingowe.

Tym silniej będzie wracał temat kolejnej sekcji. W 2014 roku wprowadził ją na festiwalu w Gdyni Michał Chaciński. W programie tamtego „Innego spojrzenia” jury oceniało filmy arthouse’owe, poszukujące, nowatorskie pod względem języka i stylu. Ja widzę gdyńskie „Inne spojrzenie” jako konkurs dopełniający obraz polskiego kina. Jak w przypadku canneńskiego Un Certain Regard, gdzie często trafiają filmy wybitnych reżyserów.

Co jeszcze się pani marzy pani poza drugim konkursem?

Bliska współpraca z filmowcami. Dużo ostatnio czytałam o festiwalu, studiowałam jego historię. We wspomnieniach i relacjach z różnych lat powtarza się ta sama potrzeba: spotkania wokół filmu, ważnej rozmowy, bycia razem, wspólnego doświadczenia. Gdynia zawsze była tym doświadczeniem dla ludzi kina. Dlatego uznałam, że to oni powinni być współtwórcami tej imprezy. Moją koncepcję programową złożyłam w konkursie pod hasłem „Gdynia filmowców”.

Ostatnio bywało różnie. Cztery lata temu do Gdyni przyjechali m.in. Paweł Pawlikowski, Agnieszka Holland, Andrzej Jakimowski, by powiedzieć, że prestiż festiwalu spada, praca zespołu selekcyjnego staje się fikcją, brakuje poważnej dyskusji o kinie, a filmowcy przestają się tu dobrze czuć. „Festiwal stracił twarz” – mówił wręcz Pawlikowski. „Festiwal to nie ścianki – wtórowała mu Holland. – Gdynia powinna być miejscem, gdzie spotykają się idee, gdzie zadajemy sobie pytania, skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy”.

Bardzo bym chciała, żeby filmowcy czuli się w Gdyni u siebie. Od tego roku zapraszamy ich do współtworzenia programu festiwalu. Wybiorą i zaprezentują filmy szczególnie dla siebie ważne. Poprowadzą też część spotkań. Przy tej okazji widzowie będą mogli ich poznać w innych rolach niż zwykle. Ta linia jest właściwie kontynuacją tego, jak w ostatnich dwóch latach pracowaliśmy nad programem sekcji „Gdynia Industry”. Tematy debat, zapraszani eksperci – to wszystko było przygotowywane wspólnie z branżą. Festiwal jest miejscem branżowych spotkań i ta jego rola jest naprawdę nie do przecenienia. Pamiętam, jak na Nowych Horyzontach powstały „Studio Nowe Horyzonty” czy „Polish Days”. Młodzi reżyserzy mówili: „Nikt o nas tak wcześniej nie dbał. Pokazujecie, że festiwal to coś więcej niż pokazy filmowe. On pozwala się osadzić w branży, iść do przodu”. I ja zawsze będę o tym pamiętała. Myślę, że to właśnie jest moje główne zadanie jako dyrektorki artystycznej festiwalu: słuchać filmowców, być uważną na ich potrzeby.

A gdzie tu jest miejsce na promocję polskiego kina?

Jak pokazały badania przeprowadzone kilka lat temu, festiwal w Gdyni znacząco wpływa na wyniki polskich filmów w kinach. Równie silne oddziaływanie na widzów mają tylko kampanie oscarowe. To jest realne przełożenie i musimy czuć naszą odpowiedzialność. Gdynia jest miejscem, gdzie często odbywają się premierowe pokazy filmów i rozmowy z twórcami. To stąd często trafiają do mediów pierwsze informacje o nowych produkcjach. Dla mnie inne ważne pytanie brzmi: co zrobić, by Gdynia włączyła się także w promocję naszego kina za granicą. Myślę o zapraszaniu wybranych krytyków filmowych, selekcjonerów, przedstawicieli branży. Bardzo bym chciała, aby filmy w Gdyni oceniało również jury Fipresci.

Wrzesień to trudny czas dla takiej promocji. Polski festiwal odbywa się pomiędzy ważnymi imprezami filmowymi w Wenecji, Toronto i San Sebastian.

Był kiedyś pomysł, żeby zmienić datę festiwalu, co jednak nie przyniosło spodziewanego efektu. Nie oszukujmy się, że do Gdyni będą masowo przyjeżdżać najciekawsi przedstawiciele przemysłu filmowego czy najsłynniejsi krytycy. I też nie o to chodzi. Zamiast tego warto skupić się na precyzyjnym wyborze osób, do których skierujemy zaproszenie na festiwal. Celować w niewielu, za to kluczowych, stopniowo docierać do kolejnych środowisk. A potem na festiwalu trzeba tym ludziom ułatwić pracę. Zapewnić opiekę, umawiać spotkania, łączyć z konkretnymi osobami. Pamiętam taki gdyński festiwal, jeszcze sprzed powstania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, na który przyjechał mój znajomy z Francji. Przygotowywał duże międzynarodowe wydarzenie i szukał producentów zainteresowanych koprodukcjami z Francją. Na pytanie, jak mógłby spotkać się z polskimi twórcami, od organizatorów usłyszał: „Niech pan wejdzie na pierwsze piętro Teatru Muzycznego, oni wszyscy tam siedzą”. Oczywiście, dzisiaj jesteśmy już daleko od tamtych realiów, ale wciąż jest sporo do zrobienia.

Czytaj więcej

„Blisko”: Niepokoje dojrzewania

Coraz częściej słyszy się opinie, że kino artystyczne żyje dziś głównie na festiwalach. Trudny film może mieć w kinach tysiąc widzów, a na festiwalach 5–10 tysięcy.

I to są realni widzowie, którzy film oglądają. Fakt nie do przecenienia.

Teraz są tysiące festiwali. Trudno nawet policzyć festiwale polskie. Jedni twierdzą, że to deprecjonuje filmowe imprezy, inni – przyznaję, że do nich należę – uważają, że jeśli można gdzieś pokazać filmy widzom, warto to robić.

Ja też myślę, że każdy z tych festiwali jest ważny. To jest edukacja filmowa. Przekonywały mnie o tym kolejne imprezy, przy których pracowałam, jak i te, w których uczestniczyłam. Cennym doświadczeniem był Transatlantyk w Łodzi, gdzie spora część widzów nie miała nawyku regularnego chodzenia do kina. Uczyli się tego z nami. Ten festiwal pokazał mi, jak ogromny sens ma praca z publicznością. Cieszy każdy widz, który po projekcji mówi, że przeżył coś niezwykłego. Że to były ważne dwie godziny. Zdarzały się też na Transatlantyku trudniejsze spotkania z kinem, bardziej wymagające seanse. Widziałam, że część widzów była wtedy zdezorientowana, ale chciałam im powiedzieć: „Zobaczcie, takie też jest kino”. A oni czasem odkrywali dla siebie coś nowego

A jak pani zdaniem oddziałuje na widzów i ich gusty streaming?

Streaming już jest dzisiaj nieodłączną częścią filmowego krajobrazu. I to jest wartość. Przypominam sobie, jak w latach 90. nagrywaliśmy filmy na kasety VHS, tworząc własne kolekcje – po to, żeby mieć ważne tytuły zawsze blisko, na wyciągnięcie ręki. Wtedy zwykle nie dało się tego osiągnąć w inny sposób. W Iluzjonie zdarzało mi się czekać pod kasą z niepokojem, czy ktoś jeszcze przyjdzie na seans, bo kinooperatorzy uruchamiali projekcję, gdy było minimum pięciu widzów. Albo wyszukiwało się specjalne pokazy i polowało na przeglądy: na przykład filmy Bergmana oglądałam w Mazowieckim Instytucie Kultury. Trzeba więc się cieszyć, że teraz niemal wszystko jest dostępne w internecie. Że legalnie można obejrzeć perełki, które kiedyś były poza zasięgiem.

Z drugiej strony jest coraz więcej filmów robionych dla sieci przez wybitnych twórców. I te obrazy w ogóle nie trafiają do kin albo są tam pokazywane tylko przez siedem dni, żeby można je było zgłosić do konkurencji oscarowej.

To prawda, jednak jestem daleka od myślenia, że kina upadną i będziemy skazani wyłącznie na prezentacje online. Myślę, że te ścieżki będą ze sobą współgrać. A poza tym rozmawiamy z pozycji Warszawy, gdzie głośne tytuły można złapać, nawet jeśli wchodzą do kin tylko na dwa tygodnie. A pomyślmy o małych miejscowościach, gdzie te filmy docierają po kilku lub kilkunastu tygodniach po premierze albo wcale.

A co z festiwalami? W czasie pandemii większość z nich była zawieszona lub odbywała się online. Dziś te imprezy znów są stacjonarne, jednak niektóre z nich zachowały też projekcje w internecie.

Czas pandemii wiele nas nauczył. Patrzmy na streaming nie jak na wroga, ale szansę poszerzenia naszych możliwości. Od lat pracuję też przy festiwalu filmów koreańskich. W pierwszym roku pandemii przygotowywaliśmy go online, w następnym hybrydowo. W ostatnim roku wróciliśmy wyłącznie do kina i doszło do nas sporo krytycznych głosów. Ludzie z różnych stron Polski pisali: „Pokazaliście nam to kino, chcemy je oglądać, a teraz nie mamy do niego dostępu”. Jestem zdania, że również w Gdyni nadal część pokazów powinna odbywać się także online. Wiem, że często nie zgadzają się na to producenci i dystrybutorzy, co wynika z podpisanych przez nich umów.

Czytaj więcej

Lea Seydoux. Leniwy tytan pracy

A na razie czego pani życzyć?

Dobrego kina, otwartości i zaufania. Dania szansy Gdyni i mnie.

Joanna Łapińska jest członkiem Europejskiej Akademii Filmowej. Od 2002 do 2016 r. była członkiem Zarządu Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, głównego organizatora Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „Nowe Horyzonty” i pełniła funkcję dyrektora artystycznego festiwalu. W 2016 r. została dyrektorką programową Festiwalu Transatlantyk. Była również ekspertką Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, Mazowieckiego i Warszawskiego Funduszu Filmowego oraz Łódzkiej Komisji Filmowej. Współpracowała z licznymi festiwalami filmowymi jako jurorka, a także prowadząc warsztaty i uczestnicząc w panelach.

SŁAWOMIR PULTYN

Plus Minus: Została pani pierwszą dyrektorką artystyczną w 50-letniej historii Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Kobieta na takim stanowisku to również rzadkość na świecie. Berlin, Wenecja, Cannes, Karlowe Wary, San Sebastian, Toronto i setki innych mniejszych filmowych imprez są tworzone przez mężczyzn. I to mimo nieustannego przypominania o parytetach. Ale pierwsze jaskółki już się pojawiają, choćby w amerykańskim Sundance. Coś się powoli zmienia?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi