John Malkovich nie zawsze jest demonem

Na krakowskim festiwalu Mastercard Off Camera dostał nagrodę „Pod prąd” przyznawaną artystom idącym własną drogą, uciekającym od sztampy. Sam o sobie mówi jednak, że nie ma w nim niczego specjalnego.

Publikacja: 05.05.2023 10:00

John Malkovich na gali otwarcia Festiwalu Mastercard Off Camera 2023 w Krakowie, gdzie odbyła się eu

John Malkovich na gali otwarcia Festiwalu Mastercard Off Camera 2023 w Krakowie, gdzie odbyła się europejska premiera filmu „Dominion” z jego udziałem

Foto: Artur Barbarowski/East News

Do Krakowa przyjechał na premierę filmu „Dominion” Stevena Bernsteina. To właśnie jedna z produkcji, w których role Johna Malkovicha warte są nagrody „Pod prąd”. Interesujący, niełatwy obraz z trudem przedzierał się na ekran. W 2017 roku trafił na festiwal w Tallinie, potem kłopoty finansowe zatrzymały jego drogę. A szkoda, bo „Dominion” zachwyca i intryguje. Jego bohaterem jest wybitny walijski poeta Dylan Thomas. Wrażliwiec, intelektualista, który pisał: „Nie wchodź łagodnie w tę pogodną noc. Niech płonie starość tuż przed kresem dni. Walcz, walcz, gdy światło traci swoją moc...”. A jednocześnie był nałogowym alkoholikiem, nieodpowiedzialnym mężem i ojcem.

Reżyser Steven Bernstein opowiada o jego drodze do śmierci. Rejestruje jeden dzień, który podczas wyprawy do Ameryki Dylan Thomas zamiast na zaplanowanych wykładach w Vassar College, spędził w nowojorskiej knajpie, gdzie – jak mówił – „cuchnęło moczem, zwietrzałym winem i utajoną śmiercią zwierząt”. Czas znaczony barowymi rozmowami i kolejnymi, osiemnastoma szklankami whisky. Tamtej nocy, 3 listopada 1953 roku, 39-letni poeta wrócił do hotelu, jeszcze pochwalił się, że pobił rekord picia, a wkrótce potem dostał zapaści i w śpiączce trafił do szpitala. Zmarł sześć dni później.

„Dominion” to studium pijaństwa i degrengolady geniusza. Tragedii tych, którzy mu w życiu zaufali. Kobiety, która urodziła troje jego dzieci. W filmie poetę genialnie wykreował Rhys Ifans, John Malkovich zagrał jego lekarza, doktora Feltona, który mówił: „Nie będę nalegał na rzucenie picia. Chcę tylko spytać, czy chce pan umrzeć?”. W rzeczywistości popełnił podobno w leczeniu Thomasa kilka zasadniczych błędów. W filmie jest świadomy równi pochyłej, po której poeta zjeżdża do grobu. A jednocześnie, gdy jego pacjent rzyga w toalecie, wysyła tam kogoś innego, bo nie chce pobrudzić wyjściowego ubrania.

Czytaj więcej

„Sundown”: Bez happy endu

Sympatia dla Krakowa

By zapowiedzieć ten film na Mastercard Off Camera, John Malkovich przyjechał z Wilna, gdzie występował w sztuce „W samotności pól bawełnianych” Bernardo-Marie Keltesa. W Krakowie towarzyszył mu Jacek Szumlas, współproducent „Dominion”. Malkovich zresztą lubi Kraków. Tym razem miał niewiele czasu, ale udało mu się odwiedzić Cricotekę. – Tadeusz Kantor jest mi bardzo bliski, choć nigdy nie byłem na jego przedstawieniu – mówi. – Kiedy przyjeżdżał ze swoim zespołem do Nowego Jorku, zawsze byłem zajęty, grałem swoje spektakle. Kocha podróżować, bardzo lubi Polskę. Trzydzieści lat temu sporo czasu spędził w Malborku i Szymbarku, gdzie Volker Schlöndorff kręcił „Króla Olch”. W tej ekranizacji powieści Tourniera Malkovich wcielił się w postać głównego bohatera, który uwierzył, że dryl Hitlerjugend jest szansą dla płowowłosych malców z mazurskich chałup. To w czasie zdjęć do tego filmu poznał Jacka Szumlasa. Potem spotkali się na festiwalu w Cannes. – Szedłem po Croisette i nagle usłyszałem: „Jacek!” – opowiada mi Szumlas. – Wypiliśmy kawę, gadaliśmy i tak się zaczęła nasza przyjaźń. Takim właśnie szalenie otwartym człowiekiem jest John Malkovich. Dziś jest nawet ojcem chrzestnym jednej z córek Szumlasa, niejednokrotnie przyjeżdżał do Warszawy prywatnie. Przed dziesięcioma laty tabloidy zamieszczały jego zdjęcia wspartego na kulach: aktor w warszawskim szpitalu przeszedł operację kolana. Zagrał również w filmie Lecha Majewskiego „Dolina Bogów”, wcielił się w najbogatszego człowieka świata, który przeżył tragedię, gdy stracił żonę i dziecko, i teraz próbuje znaleźć kopię ukochanej kobiety.

Zawsze też podkreśla swoje bliskie związki z Europą. Jest Amerykaninem zaledwie drugiego pokolenia. Jego rodzina ze strony matki pochodziła ze Szkocji, ze strony ojca – z Francji i Chorwacji. Sam prawie dziesięć lat mieszkał w Prowansji. Wciąż ma tam dom i winnicę, ale dziś znów żyje w Stanach, w Bostonie. I podróżuje: zawód rzuca go w różne strony świata.

Często grał dziwaków, psychopatów, szaleńców. Przeciwieństwo Malkovicha, jakiego znamy. Ale przyznaje, że w młodości łatwo wpadał w furię. Nie zawsze panował nad sobą nawet wtedy, kiedy już stawał się gwiazdą. Podobno na planie „Niebezpiecznych związków” spoliczkował Glenn Close, potrafił nagle wybuchnąć. Coś w tym musiało być, bo przez kilka lat pracował z psychoterapeutą. Dziś trudno wyprowadzić go z równowagi. Jest otwarty, spokojny, nie wypowiada kategorycznych sądów. Sprawia wrażenie człowieka opanowanego i łagodnego.

Chętnie rozmawia z publicznością, nie lubi tylko mówić o sobie. – Najmniej na świecie interesuję się samym sobą – przyznał teraz w Krakowie. – W ciągu ostatnich tygodni, kiedy objeżdżałem Europę ze swoim spektaklem, pojawiały się pytania o moją spuściznę. Jaka znów spuścizna? Nie jestem Josephem Conradem. Jestem aktorem, reżyserem, producentem, robię jeszcze kilka innych rzeczy, ale światła nie powinny być skierowane na mnie.

Śmieje się, że dziennikarze przypinają mi różne etykietki, a widzowie patrzą na niego przez pryzmat jego ról: – Wszyscy wiedzą, jaki jestem, tylko ja sam mam wątpliwości. Myślę zresztą, że nie ma we mnie niczego specjalnego. Nie różnię się od tysięcy facetów z małych miasteczek środkowego zachodu Ameryki.

Teatr z miłości do dziewczyny

Urodził się w 1953 roku w Christopher w stanie Illinois, dorastał w małej miejscowości Benton. Niechętnie wraca do wspomnień z dzieciństwa. Matka prowadziła miejscową gazetę, ojciec był dziennikarzem, specjalistą od ochrony środowiska. Za wybuchowość i nieprzystosowanie, z jakimi walczył przez lata, obwinia właśnie jego – człowieka autorytarnego, narzucającego rodzinie własne zdanie, a jednocześnie zamkniętego w sobie, niepotrafiącego dzieciom okazać uczucia. John regularnie był przez niego bity. Znęcał się też nad nim starszy brat, nieustannie okazując mu pogardę.

Przez domową traumę zamknął się w sobie. I zajadał stres. Jako szesnastolatek ważył 102 kg, koledzy przezywali go „Piggy” (Świnka). Przez cztery miesiące jadł tylko kisiel, grał w baseball. Chciał zostać przy sporcie, jednak po maturze zdał na wydział inżynierii środowiska na uniwersytecie w Illinois. Pod wpływem ojca, bo mieli potem razem pracować. Ale nie został inżynierem. Dziewczyna, w której się kochał, wciągnęła go na zajęcia teatralne. Potem uczucie wygasło, a teatr został. Malkovich zaczął uczyć się na wydziale aktorskim, ale w połowie lat 70. rzucił studia i przyłączył się do „młodych gniewnych” – Gary’ego Sinisa, Terry’ego Kinneya i Jeffa Perry’ego, którzy w piwnicy chicagowskiego kościoła stworzyli Steppenwolf Theatre Company.

– Myślałem, że popracujemy razem kilka tygodni, najwyżej miesięcy. Zostałem na 13 lat, a oni do dzisiaj są moimi przyjaciółmi. Połączyło nas rozumienie teatru jako sztuki żywej. Chcieliśmy w ludziach budzić emocje, wyrywać ze spokoju. Zarabialiśmy tygodniowo po sto dolarów, ale to był najpiękniejszy okres mojego życia – powiedział mi kiedyś.

Dorabiał jako kierowca, kelner, sprzedawca w księgarni. Przez jakiś czas chodził po wybiegach, prezentując stroje, bo lata 70. nie były łatwe. – Dojrzewałem jednak w kompanii, gdzie codziennie musieliśmy chodzić do teatru i dyrektor żądał, byśmy mu oddawali nasze notatki poczynione w czasie spektaklu. To fantastyczne doświadczenie. Dzięki temu aktorstwo stwarzało poczucie świeżości – opowiadał w Krakowie.

W 1982 roku zespół zebrał znakomite recenzje w Nowym Jorku za sztukę Sama Sheparda „True West”. Malkovich zdobył wówczas liczącą się nagrodę. – Na nasz spektakl przyszli Susan Sarandon i Robert Duvall. To oni namówili potem różnych reżyserów – od Martina Scorsese do Michelangelo Antonioniego, żeby nas obejrzeli – wspominał niedawno.

Trzy lata później podobnym powodzeniem cieszyła się „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera. Tu Malkovich występował obok Dustina Hoffmana. A w Steppenwolf nie tylko grał, także reżyserował. Przez kilkanaście lat przygotował około 50 premier. Wystawiali głównie dramaty współczesne. – Wiele razy oferowano mi role Hamleta i Makbeta, w Stanach czy w Wielkiej Brytanii – mówi dzisiaj. – Zawsze odmawiałem. Robiło to przede mną setki aktorów, uważałem, że niczego już do ich interpretacji nie dodam.

Po latach Malkovich opuścił Steppenwolf, ale z teatrem nie zerwał. – Kultura amerykańska jest bardzo młoda – mówi. – W Krakowie teatry grały sto lat wcześniej, nim myśmy zaczęliśmy zabijać Indian. Ale w XX wieku, zwłaszcza w czasach wielkiej depresji i II wojny światowej, także w Stanach narodziła się silna tradycja dramatyczna. Ja ją bardzo szanuję. Nie dziwię się tym, którzy uważają, że teatr to dla aktora dom.

Czytaj więcej

„Till”: Krzyk bólu, krzyk rozpaczy

Własny styl na ekranie

Jednak sławę i pozycję gwiazdy przyniósł Malkovichowi ekran. Występował w telewizji, potem, w 1984 roku, zadebiutował w filmie „Miejsca w sercu” Roberta Bentona. Wcielił się w niewidomego, pomagającego pewnej wdowie w utrzymaniu farmy. Dostał nominację do Oscara i posypały się propozycje. Stworzył wiele znakomitych kreacji. Ale było w nim coś takiego, że reżyserzy często proponowali mu role szaleńców, morderców, wykolejeńców.

W 1987 roku, w „Imperium słońca” Stevena Spielberga, w japońskim obozie dla internowanych cudzoziemców – jako eksmarynarz, szabrownik i cynik – zaprzyjaźniał się z chłopcem rozdzielonym z rodzicami. W „Niebezpiecznych związkach” Stephena Frearsa teatralną sztucznością podkreślał nienaturalność stylu bycia Valmonta, bawiącego się kosztem kolejnych kobiet. Finezyjnie pokazał przemianę zblazowanego cynika w człowieka przerażonego własną egzystencją. W „Na linii ognia” Wolfganga Petersena (1993) zagrał maniakalnego mordercę, który chce zabić prezydenta, zagłębia się w obłęd, a jednocześnie jest piekielnie inteligentny i prowadzi hazardową grę z prezydenckim ochroniarzem. To była jego druga nominacja do Oscara. Psychopatę porywającego samolot zagrał w „Con Air – locie skazańców”. U Jane Campion znęcał się nad żoną graną przez Nicole Kidman w „Portrecie damy”.

Gdy dziennikarz „Guardiana” spytał go niedawno, czy jest równie zimny jak jego bohaterowie, poczuł się urażony. – Czasem najwyżej bywam nieśmiały – odpowiedział. – Myślę, że nikt, kto mnie zna, nie powie, że jestem zimnym uwodzicielem-intelektualistą. Najbliżej mi do klasowego klauna.

Nie zawsze zresztą jest na ekranie demonem. Wzruszająco zagrał osiłka z umysłem dziecka w ekranizacji powieści Johna Steinbecka „Myszy i ludzie”. W „Pod osłoną nieba” Bernardo Bertolucciego był wypalonym artystą, który podróżuje z żoną przez Afrykę, by odszukać zagubioną miłość i sens życia. Grał w komediach i wcielał się w prawdziwe postacie. W „Cieniu wampira” Eliasa Merhige’a zagrał reżysera Friedricha W. Murnaua.

– Przeczytałem mnóstwo jego biografii – mówi. – Ale myślę, że wierne przenoszenie na ekran każdego gestu bohatera, jest zwyczajną stratą czasu. Najważniejsza okazała się dla mnie lektura powieści „Zakochany Nosferatu”. To fikcja oparta jedynie na pewnych faktach z życia Murnaua i właśnie dzięki niej zrozumiałem wiele z tamtej epoki i z tamtego człowieka. Bo przecież o to chodzi, a nie o pokazanie, że w czasie rozmów miał zwyczaj zginać mały palec u lewej ręki.

W Krakowie zapytany o inne role, w których musiał zmierzyć się z autentycznymi postaciami – jak Karol VII w „Joannie d’Arc”, Talleyrand w serialu „Napoleon”, Herman Mankiewicz w „Obywatelu Wellesie”, a ostatnio tytułowego „Seneka” w filmie Roberta Schwentke, odpowiedział: – Grałem ludzi, których znaliśmy jedynie z portretów. Takie postacie zostawiają pole dla wyobraźni. Ale gdy Oliver Stone zaproponował mi rolę Nixona, odpowiedziałem, że obejrzę zapisy z jego przemówieniami, materiały z różnych spotkań. Koszmar. W końcu zagrał go Anthony Hopkins. Nie jestem stworzony do tego typu zadań.

– Obce jest mi granie polegające na imitowaniu postaci – dodaje. – Zrobiłem to kiedyś, wcielając się w aktorkę znaną z telewizyjnego show. Byłem okropny. Imitacja okazała się też ważna w filmie „Być jak Stanley Kubrick”. Starałem się grać różne akcenty: z Korei, północnego Teksasu, łączyłem duński z hiszpańskim i angielskim. Inspiracją był program telewizyjny, w którym pewien Brytyjczyk przechwalał się, że ma doskonały akcent amerykański. A brzmiało to tak, jakby facet urodzony w Korei nauczył się angielskiego w Uzbekistanie i jeszcze w czasie wypowiedzi ktoś go lekko podduszał kablem telefonicznym. Aktorstwo nie jest imitowaniem.

Nie przygotowuje się do ról jak Robert De Niro czy Dustin Hoffman. Woli własną intuicję. Swoich bohaterów szuka we własnej wyobraźni. Mówi: – Można rysować jak Leonardo da Vinci, Dali czy Picasso, ale można tworzyć po swojemu. Pytanie brzmi: czy potrafisz mieć własny styl?

On go ma. Każdą postać gra inaczej. I jest zawsze równie przekonujący. Jako Karol II w dramacie historycznym „Libertine”. Jako zwolniony z pracy za „problemy alkoholowe” analityk CIA w „Tajne przez poufne” braci Coen. Jako pastor Gustav Briegleb, który występuje przeciwko niekompetencji policji w „Oszukanej” Clinta Eastwooda. Jako papież Jan Paweł III z miniserialu HBO „Nowy papież” czy niedawno jako Lucien Lelong, który w serialu „The New Look” w czasie II wojny zatrudnia w swoim domu mody niemal wszystkich wybitnych kreatorów.

Sam zawsze lubił modę. Uchodził za jednego z najlepiej ubranych mężczyzn show-iznesu. Pracował jako model dla wielu projektantów, a w 2002 roku założył firmę odzieżową Mrs Mudd, siostrę swojej firmy produkcji filmów Mr Mudd. Projektował ubrania, pierwszą własną kolekcję, która powstała w 2005 roku, nazwał Uncle Kimono, bo zainspirowana była tradycyjnymi motywami japońskimi. W 2012 roku jedną z kolekcji zaprezentował na festiwalu w Karlowych Warach. Potem jednak firmę zamknął.

No i wreszcie ma na koncie bardzo specjalny film – w 1999 roku w „Być jak John Malkovich” Spike’a Jonze zagrał siebie. Tę rolę mógł wymyślić tylko zwariowany scenarzysta Charlie Kaufman. Aktor jest tam gwiazdą, w której świat poprzez portal internetowy wchodzi inny człowiek. Malkovich z dystansem i humorem parodiuje swój publiczny wizerunek, a szczególnie zabawny jest w scenie, gdy przechodzi przez portal i ląduje w restauracji zapełnionej dziesiątkami Malkovichów.

Najważniejsza jest wnuczka

Dystans do siebie samego zapewnia mu dziś również rodzina. Po rozwodzie z pierwszą żoną Glenne Headly związał się na krótko z Michelle Pfeiffer. Potem romansował na potęgę, aż do chwili, gdy na planie „Pod osłoną nieba” spotkał Nicolettę Peyran. W 1992 roku została jego drugą żoną. I stał się wiernym mężem i ojcem.

– Rodzina jest dla mnie najważniejsza – mówi i dodaje, że na niczym tak mu w życiu nie zależy jak na dzieciach. Ma córkę Amandine i syna Lowry’ego. Nie poszli jego śladem. I jest jeszcze największa radość jego życia: maleńka wnuczka, przy której czuje się najszczęśliwszy.

Czytaj więcej

Waldemar Krzystek: Część ludzi wierzyła, że Niemiec zawsze jest wrogiem

Rodzina jest podporą w każdej sytuacji. W 2008 roku Malkovich stracił całe swoje oszczędności. – Mój ówczesny doradca finansowy niemal wszystko zainwestował w biznesy Berniego Madoffa, który zdefraudował 65 miliardów dolarów powierzonych mu przez ludzi – mówi. Gdy afera wybuchła, Malkovich wrócił właśnie do Nowego Jorku z Meksyku i w telewizji zobaczył zdjęcia Madoffa zakutego w kajdanki. Przez kilka dni żył w szoku. – Potem pomyślałem: żyjesz, masz robotę. Jest OK. Na jakiś czas musieliśmy zmienić styl życia – wspomina. Razem z żoną dali radę.

Ponad dekadę temu Johna Malkovicha uhonorował Złotym Globusem festiwal w Karlowych Warach. Z tej okazji Czesi nakręcili zabawny filmik, w którym Malkovich jedzie taksówką ze swoim trofeum, a hinduski kierowca pyta: „Wraca pan z Cannes?”. „Nie, z Karlowych Warów” – odpowiada Malkovich. „Dostał pan nagrodę aktorską?” – dopytuje kierowca. „Nie”. „To za rolę drugoplanową?” „Nie”. „Pewnie za debiut reżyserski...”. „Nie, to jest nagroda za całokształt twórczości”. „O!” – wyrywa się taksówkarzowi. „Co to cholerne O znaczy?” – denerwuje się aktor. – „O! – niezasłużenie? O! – należy ci się! O! – twoja kariera się kończy?”

Jego kariera ma się jednak świetnie. Reżyseruje i gra w teatrze, a w ostatnim roku wziął udział w 11 projektach filmowych. Ale gdziekolwiek jest, myśli o domu. Bo jeśli prowadzi się tak aktywne życie, to najważniejsze staje się to, by mieć gdzie wracać.

W tym roku kończy 70 lat. Ale Dylan Thomas przecież pisał: „Nie wchodź łagodnie w tę pogodną noc. Niech płonie starość tuż przed kresem dni. Walcz, walcz, gdy światło traci swoją moc...”. John Malkovich walczy.

Do Krakowa przyjechał na premierę filmu „Dominion” Stevena Bernsteina. To właśnie jedna z produkcji, w których role Johna Malkovicha warte są nagrody „Pod prąd”. Interesujący, niełatwy obraz z trudem przedzierał się na ekran. W 2017 roku trafił na festiwal w Tallinie, potem kłopoty finansowe zatrzymały jego drogę. A szkoda, bo „Dominion” zachwyca i intryguje. Jego bohaterem jest wybitny walijski poeta Dylan Thomas. Wrażliwiec, intelektualista, który pisał: „Nie wchodź łagodnie w tę pogodną noc. Niech płonie starość tuż przed kresem dni. Walcz, walcz, gdy światło traci swoją moc...”. A jednocześnie był nałogowym alkoholikiem, nieodpowiedzialnym mężem i ojcem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi