Nowe oblicze festiwalu w Cannes

Kino na festiwalu pokazało swoje nowe, popandemiczne oblicze: jest bardziej osobiste. Reżyserzy zaglądają za zamknięte drzwi domów, przyglądając się relacjom w rodzinach.

Publikacja: 02.06.2023 17:00

Nowe oblicze festiwalu w Cannes

Foto: mat.pras.

Z dumą trzeba zaznaczyć, że Grand Prix jury, drugą w kolejności nagrodę canneńską, dostał Jonathan Glazer za „Strefę interesów”, film został zrobiony w koprodukcji z kinematografią polską, przy udziale Ewy Puszczyńskiej, współpracowniczki m.in. Pawła Pawlikowskiego, Mariusza Wilczyńskiego czy Jasminy Zbanić. W ekipie byli Polacy, m.in. znakomite zdjęcia zrobił Łukasz Żal.

W świecie, w którym narastają ruchy neonazistowskie i nasila się przemoc, Glazer wrócił do II wojny światowej, Holokaustu, Auschwitz. Zaczęło się od książki Martina Amisa z 2014 r. pod tym samym tytułem. Zmarły niedawno pisarz pojechał do Oświęcimia i obok muru otaczającego obóz zobaczył dom Hoessa. Komendant obozu Auschwitz do Polski przyjechał z rodziną. I zamieszkał właśnie w tym domu z pięknym ogrodem. Nieopodal rzeki, nad którą relaksował się z piątką dzieci. To miejsce spełniło marzenia Hedwig Hoess. Jedynym dysonansem był mur z czerwonej cegły, zza którego dochodziły czasem jakieś krzyki.

Rudolf zza tego muru przynosi różne rzeczy. Piękne, długie futro. Sukienki, czasem złote zęby, którymi mały synek bawił się jak pchełkami.

Komendant Hoess był zbrodniarzem-pracoholikiem. W gabinecie omawiał szczegóły dotyczące pieców krematoryjnych, ich wydajności, łatwości sprzątania, a w pokoju obok chwilę potem bawił się ze swoimi dziećmi. – Wojenni zbrodniarze nie byli potworami, tylko zwyczajnymi ludźmi. I to jest właśnie najbardziej przerażające – mówił reżyser w Cannes, wpisując się w słynne motto Zofii Nałkowskiej: „Ludzie ludziom zgotowali ten los” Zapisał na ekranie poczucie wyższości wyrobione w ludziach przez ideologię, zgodę na niewyobrażalną zbrodnię i cierpienie innych, zanik moralności i empatii.

– Chciałem przestrzec, że w każdym z nas może obudzić się skłonność do przemocy. Wydaje nam się, że nigdy nie moglibyśmy się tak zachować. A myślę, że nie powinniśmy być tego tak bardzo pewni – mówił Glazer, a producent filmu James Wilson dodał: – Mamy zwyczaj stosować wygodną „demonizację” tak strasznych zbrodni jak Holokaust. To pozwala zachować dystans. A jednocześnie nastroje, które pozwalają na powstanie skrajnie prawicowych ruchów, nie pochodzą tylko od „ekstremistów i neonazistów”, biorą się często z „idei suwerenności, tożsamości narodowej i potrzeby, aby nasze granice były bezpieczne.

Czytaj więcej

Jerzy Skolimowski: Trzy młodości starego mistrza

Kobiety przebiły sufit

W konkursie canneńskim zawsze pokazują swoje filmy mistrzowie, stali bywalcy festiwalu. W tym roku było ich naprawdę wielu. O Złotą Palmę walczyła tylko jedna debiutantka. I aż siedem kobiet. To był kolejny powód do dumy dyrektora Thierry'ego Fremaux. W końcu w Cannes zdarzały się konkursy, w których był jeden film nakręcony przez kobietę. Nie mówiąc już o tym, że tegoroczna laureatka Złotej Palmy Justine Triet jest zaledwie trzecią reżyserką, która dostąpiła tego zaszczytu w 75-letniej historii festiwalu. Przed nią szklany canneński sufit przebiły tylko autorka „Fortepianu” Jane Campion w 1993 roku oraz dwa lata temu autorka „Tytanu” Julie Ducournau.

Justine Triet pokazała film, któremu można dać etykietkę dramatu sądowego. Ale w istocie „Anatomia upadku” jest czymś więcej: to wiwisekcja współczesnej rodziny. Opowieść o dzisiejszej moralności i wielkie pytanie, czym jest prawda i czy jesteśmy w stanie do niej dojść.

Sandra, bohaterka filmu, jest pisarką. Jej mąż Samuel też chciał pisać, ale od lat nie może skończyć zaczętej powieści. Przeżyli tragedię, gdy ich syn, po wypadku w drodze ze szkoły, stracił wzrok. Teraz to właśnie mały Daniel, wracając z psem ze spaceru, znajduje ciało ojca przed domem. Samuel wypadł z okna na poddaszu, ma strzaskaną głowę. Tylko że nic się nie zgadza. Miejsce upadku, ślady krwi na ganku. Rany. Ktoś go uderzył? Wypchnął? Tylko że wtedy byli sami z Sandrą. I to ona zostaje oskarżona o zbrodnię.

Triet rejestruje proces sądowy. Obrońcą Sandry jest jej dawny znajomy. Adwokat, który mówi: „Proces nie jest po to, żeby dojść do prawdy”. On ma po prostu wybronić klientkę.

W „Anatomii upadku” proces jest czasem odkrywania tego, o czym głośno nigdy się nie mówiło. Wychodzą na jaw zdrady Sandry, jej biseksualizm, ale też rodzi się pytanie, czy nie ukradła ona kiedyś całych fragmentów nigdy niedokończonej powieści męża. Jakie były relacje między małżonkami? Dużo tu zależy od zeznań Daniela. „Musisz wybrać” – mówi mu wspaniała opiekunka przydzielona przez sąd. A prawda?

Ogromną trudność ustalenia obiektywnej prawdy pokazał również Hirokazu Kore-eda. Akcja jego filmu „Monster” zaczyna się od obrazów pożaru. Płonie spelunka o nie najlepszej renomie, a pożarowi towarzyszy plotka, że wśród gości tego miejsca był nauczyciel Hori. W tym samym czasie dziwnie zaczyna zachowywać się wychowywany przez samotną matkę Minato. Twierdzi, że właśnie pan Hori upokarzał go, a nawet uderzył. Matka żąda ostrego ukarania nauczyciela. Ale Kore-eda nie opowiada o szkolnym skandalu. Podobnie jak Justine Triet pokazuje, jak trudno ustalić prawdę, ile jest wersji tego samego zdarzenia. Cofa się w czasie i zawsze zaczynając opowieść od pożaru, te same wydarzenia pokazuje z punktu widzenia różnych osób. Każdy ma tu swoje racje. W pozornie prostym zdarzeniu krzyżują się emocje i interesy dzieci, niesłusznie oskarżanego nauczyciela, dyrektorki szkoły przeżywającej własną tragedię utraty wnuczki, rady pedagogicznej usiłującej tuszować skandale w obronie dobrego imienia szkoły. A prawda? Hirokazu Kore-eda przypomina, jak trudno do niej dojść. A co lub kto jest tytułowym „potworem”? Podobnie jak u Triet widz musi odpowiedzieć sobie sam.

Krytycy podkreślają, że „Monster” to prawie trzy filmy w jednym, bo każda jego część została nakręcona w innej konwencji: jest tu thriller, satyryczna czarna komedia o mediach społecznościowych, a wreszcie obyczajowa opowieść o szukaniu siebie przez młodych ludzi i kruchej młodzieńczej przyjaźni. A wszystko to razem staje się pretekstem do refleksji nad rzeczywistością i nad tym, jak mało w istocie o niej wiemy, jak łatwo możemy pomylić się, oceniając ludzi i świat.

Niesztampową opowieścią o dzisiejszym świecie są „Black Flies” Jeana-Stephane’a Sauvaire’a. Francuski reżyser nakręcił film w Nowym Jorku, a jego bohaterami są dwaj ratownicy z pogotowia ratunkowego: młody chłopak, który chce być lekarzem, i stary wyjadacz, zresztą o nazwisku Rutkowski, który w karetce jeździ od lat, a sam przegrał życie osobiste. W „Black Flies” jest tyle samo heroizmu, co rozpaczy. Karetka wyjeżdża do „złych” dzielnic – paramedycy ratują postrzelonego przez konkurencję dilera, zaćpaną dziewczynę, która urodziła zaćpane dziecko, chorego na alzheimera człowieka, który tak naprawdę nie ma dokąd wrócić. Więc Rutkowski nie wytrzyma. Zrobi coś, czego nigdy nie powinien zrobić medyk, a potem targnie się na własne życie. Film Sauvaire’a miał słabe recenzje. Przyznaję, że na mnie ten portret dzielnic dalekich od Wall Street i Broadwayu zrobił ogromne wrażenie.

Siła miłości

Ale też są artyści, którzy bronią się przed brudem, złem, niemożliwością dojścia do prawdy, próbując odnaleźć w relacjach między ludźmi prostotę. Do nich należy Aki Kaurismaki. 65-letni Fin jest jedyny w swoim rodzaju. To prawda, często bywa na rauszu i nie zawraca sobie głowy festiwalową elegancją. A to właśnie on wnosi do kina serce. Opowiada o zwyczajnych ludziach wyrzuconych na margines, o dzielnicach, do których mało kto zagląda, o podnoszeniu się z dna, budowaniu życia od nowa. Jego bohaterowie zwykle nie mają niczego i żyją wśród ludzi, którzy mają niewiele więcej. A jednak są ciepli, lojalni, godni szacunku. Tacy są również bohaterowie „Opadłych liści”. Kobieta pracuje w sklepie, potem wraca do skromnego, pustego mieszkania. Mężczyzna tyra na budowie, żyje w zatłoczonych kwaterach robotniczych. I pije. Spotykają się przypadkiem. On dla niej rzuca nałóg. Jednak gdy idzie na randkę, wydarza się wypadek. Ale przecież przyjdzie happy end.

W swoich prostych historiach Aki Kaurismaki potrafi czasem powiedzieć więcej niż inni w filmach wyrafinowanych i skomplikowanych. Pokazuje społeczne układy i najprostsze uczucia. Bo ci jego wykluczeni bohaterowie też mają swoje tęsknoty i swoje prawo do szczęścia. Choćby tego małego, gdy po prostu uda im się przełamać samotność.

W tym roku podobną drogą poszedł Wim Wenders. Jego „Perfect Days” są powolną opowieścią o tokijskim sprzątaczu toalet. Ten skromny, cichy mężczyzna z serdecznością kontemplujący świat ma niełatwą przeszłość. Ale teraz chce żyć w zgodzie ze sobą. Poddaje się codziennej rutynie, cieszy się spotkaniami z ludźmi, czasem drinkiem wypitym wieczorem zawsze w tym samym barze i wraca do domu pełnego płyt i wielkiej literatury, gdzie do snu może sięgnąć po Faulknera. Wyrzeka się ambicji, próbuje znaleźć miejsce, które może przynieść spokój i ukojenie.

Ken Loach, brytyjski mistrz, kilka razy ogłaszał już zakończenie filmowej kariery. A jednak ani on, ani jego scenarzysta Paul Laverty nie mogą wytrzymać bez komentowania rzeczywistości. W ich „The Old Oak” jest jak zwykle potępienie czasu polityki premier Thatcher, która zniszczyła górnicze miasteczka. Dziś są one często ojczyzną zubożałych, zdesperowanych ludzi, wśród których rodzą się postawy nacjonalistyczne, manifestujące się m.in. niechęcią do obcych. A północno-wschodnia Anglia stała się miejscem, gdzie starają się budować nowe życie Syryjczycy.

– Spotykają się tu dwa zdewastowane światy – mówił w Cannes Loach. – Górnicze rodziny, które zniszczyła polityka rządu. Ludzie wyobcowani, pełni gniewu, czekający tylko na kozła ofiarnego, by na nim wyładować swoją złość. I emigranci, którzy uciekli przed wojną. Jakie mogą być ich relacje? Z jednej strony w Anglikach rodzi się poczucie wyższości i rasizm, z drugiej noszą oni w sobie pamięć o górniczej solidarności.

Bo Loach to Loach. Szuka w ludziach piękna. Więc samotny właściciel knajpy Stary Dąb, gdy straci jedyną towarzyszkę życia – suczkę Marę, zacznie doceniać przyjaźń młodej uchodźczyni. I razem z bezinteresowną działaczką społeczną zrobi ze swojego lokalu miejsce, gdzie wszyscy potrzebujący będą mogli co jakiś czas zjeść darmowy posiłek. A przede wszystkim spotkać się i zaprzyjaźnić. Naiwny idealizm? Może, ale dobrze, że ten wspaniały twórca istnieje i przypomina o zwyczajnej, ludzkiej solidarności.

Oryginalnego spojrzenia na przeszłość szuka dziś wielu artystów, m.in. wciąż oszałamiająco młody, 80-letni Martin Scorsese, który razem z Erikiem Rothem zaadaptował na ekran książkę Davida Granna „Killers Of The Flower Moon: The Osage Murders And The Birth of FBI”. To autentyczna historia, która wydarzyła się w miasteczku Fairfax w Oklahomie, gdzie na mocy układu z rządem trafiło wypędzone z własnych terytoriów plemię Osage. Okazało się jednak, że jałowa, wydawałoby się, ziemia kryła skarb: ropę naftową. Gdy Osage stali się nieprawdopodobnie bogaci, do miasta zaczęli zjeżdżać ludzie, którzy polowali na dziewczyny i chłopaków z plemienia, by poprzez małżeństwa zawładnąć ich dobrami. To był też czas, gdy Osage stali się ofiarami seryjnych morderstw. W filmie do Fairfax zjeżdża grany przez DiCaprio Ernest Burkhart, który razem ze świetnie już tam urządzonym wujem (Robert De Niro) zastawia pułapkę na bogatą, młodą kobietę Molly. Przystojny Ernest osiąga swój cel. Ale choć być może naprawdę zakochuje się w Mollie, ma z nią trójkę dzieci i żyje dostatnio, kierowany przez wuja, wybija jej najbliższych i niszczy wszystko wokół siebie dla fortuny. Dopiero agent z niedawno powstałego Federalnego Biura Śledczego, kierowanego już wtedy przez J. Edgara Hoovera, dochodzi do prawdy o seryjnych mordach w mieście.

Czytaj więcej

„Aftersun”: Spragnieni bliskości

„Killers of the Flower Moon” są mocną, potwornie bolesną opowieścią o chciwości, która popycha do zbrodni, o potwornej przemocy, braku skrupułów. Scorsese funduje widzom bolesne studium świata, który zatracił poczucie moralności. Przerażenie zbrodnią, chciwością, rozmiarem tragedii. Bardzo przecież współczesne. A wszystko zrobione jest tak, że widz nie czuje, kiedy mija 206 minut projekcji.

Wielu twórców, szukając siły wypowiedzi, zwraca się ku dokumentowi. Ostatni festiwal w Wenecji wygrał dokument „All the Beauty and the Bloodshed” Laury Poitras, z ostatniego festiwalu w Berlinie Złotego Niedźwiedzia wywiózł Nicolas Philibert za film „Sur l’Adamant”. W Cannes Wang Bing pokazał w konkursie „Młodość”. Przez pięć lat towarzyszył z kamerą szwaczkom i szwaczom z miasta Zhili. Młodym ludziom, którzy przyjechali tu, by stanąć mocniej na nogach, móc stworzyć i utrzymać rodzinę. Reżyser filmował ich w pracy, przy maszynach do szycia i w ponurym hotelu robotniczym. Pokazał biedę, ale też rodzące się przyjaźnie i miłości. Choć przyznaję, że nie jest łatwo towarzyszyć mu przez 3,5 godziny. A Wang Bing zapowiada, że to dopiero pierwsza część jego opowieści. Całość ma trwać dziewięć godzin.

Ciekawy okazał się też inny konkursowy dokument „Cztery córki” Kaouther Den Hanii, gdzie o swoim życiu opowiada Tunezyjka Olfa. Ale Ben Hania rejestruje tylko niektóre jej opowieści. Bo są takie, których kobieta nie jest w stanie przed kamerą z siebie wyrzucić. Są zbyt bolesne. Dlatego reżyserka angażuje aktorkę, która ma ją grać. Olfa tylko instruuje ją, jak pewne sytuacje z jej życia wyglądały. Aktorki muszą też zagrać jej dwie starsze córki, które przystąpiły do ISIS, wyjechały do Syrii, a dziś siedzą w więzieniu. Same występują w filmie tylko dwie młodsze dziewczynki.

Z tych rozmów, nagrań, sekwencji inscenizowanych i na gorąco łapanych wspomnień i komentarzy powstał film o kobietach islamu. O tragicznych losach jednej rodziny, przedartej na pół przez politykę. O utracie bliskości, oddalaniu się od siebie i ogromnym bólu, jaki to rozstanie powoduje.

Z kolei znakomity Brytyjczyk Steve McQueen – już poza konkursem – promował swój czterogodzinną opowieść o Amsterdamie „Occupied City”.

– W tym mieście idziesz ulicą, widzisz wyłom w murze, a ktoś ci objaśnia, że tu zginęło 50 osób, rozstrzelanych w odwecie za to, że ruch oporu zabił niemieckiego żołnierza.

W II wojnie światowej niewielka Holandia straciła 75 procent swojej ludności pochodzenia żydowskiego. W samym Amsterdamie 60 tys. Żydów. McQueen z kamerą odwiedza 139 miejsc kaźni, a z ekranu kobiecy głos mówi o zbrodniach tu dokonanych. Wszystko na tle normalnie funkcjonującego miasta. – Właśnie o taką zbitkę mi chodziło – mówił McQueen w Cannes.

Krew i czerwony dywan

A wojna tocząca się zalewie 2,5 tysiąca kilometrów od Cannes? Kino nie może milczeć – mówił na Zoomie w ubiegłym roku podczas otwarcia festiwalu prezydent Wołodymyr Zełenski. Jednak po roku wojna w Ukrainie jakby spowszedniała. Przemówienia Zełenskiego już nie było. Cannes nie zrobiło też specjalnych gestów w stronę walczącego narodu. To prawda, nadal w programie oficjalnym nie było filmów, za którymi stoi wsparcie Kremla, nie zostały też w Cannes przyjęte oficjalne rosyjskie delegacje. Ale w trakcie 12 dni festiwalu wojna w Ukrainie nie psuła nastroju zabawy. Tylko wspaniały Aki Kaurismaki zarejestrował na ekranie jej echa. Kiedykolwiek bohaterowie „Opadłych liści” włączają telewizor lub radio, z ekranu słychać komunikaty z frontu.

– Nie wolno nam milczeć, bo filmy zostają na zawsze. Niech niosą świadectwo niemożliwego do usprawiedliwienia ataku Putina na wolny kraj – mówił Fin w Cannes.

A w 15-minutowym „As It Was” o młodej uchodźczyni z Ukrainy opowiedzieli Damian Kocur i Anastasija Solonevych. Ich bohaterka, która przed wojną uciekła do Niemiec, nigdzie już nie jest u siebie. „Gorsza” w Berlinie, coraz bardziej obca w Kijowie. Nie ma w tym filmie gniewu. Jest wielki dramat. Samotność, zagubienie, poczucie wyrwania ze starego świata i niedopasowania do nowego. Czasem też upokorzenie. I wojna. Niewidoczna na ekranie, bo przecież Kijów stara się żyć w miarę normalnie. Ale niesie ją nagle odzywająca się syrena alarmowa. Rozmowy ludzi. To wszystko, co na co dzień tkwi w świadomości. Skromny film, a tak wiele mówiący o dniu dzisiejszym naszej części świata.

Z kolei tam, gdzie do frontu jest daleko, business as usual. Na canneńskich targach stoisk rosyjskich nie było, nie handlują też z Rosją amerykańskie giganty, jak Warner Bros., Paramount, Disney, Sony. Ale mali producenci niezależni coraz częściej zapominają, czym jest bojkot agresora, bo wpływy są wysokie. Zdarza się też, że robią interesy z jakąś niewielką firmą z Europy, która następnie sprzedaje prawa Rosji. A plotki głosiły, że nigdy jeszcze nie było tak niebotycznie wysokich cen, za jakie sprzedawane są teraz projekty do Rosji. Według targowych plotek prawa na Rosję do nowego filmu Guy'a Richiego zostały przehandlowane za 10 mln dolarów.

Czytaj więcej

„Till”: Krzyk bólu, krzyk rozpaczy

Przykryła to atmosfera Cannes. Czerwony dywan, muzyka, błyski fleszy, tłumy gapiów. Takiej atmosfery nie ma na żadnym innym europejskim festiwalu. A w tym roku, popandemicznym, Cannes specjalnie potrzebowało wolności fety. Złotą Palmę wręczała więc witana niekończącymi się oklaskami 85-letnia Jane Fonda. Nagrodę za całokształt twórczości odbierał przyjmowany jak król kina 78-letni Michael Douglas, na czerwonym dywanie błyszczeli 79-letni Robert De Niro, zbliżający się do pięćdziesiątki Leonardo DiCaprio czy Sean Penn. Muskuły prężył 80-letni Harrison Ford, błyszczały blisko 80-letnie Catherine Deneuve i Helen Mirren. Przypominają o wadze kultury, czasem dzięki swoim kreacjom stają się sumieniem świata, czasem wywołują wzruszenia, które są i będą zawsze bardzo potrzebne. Na tym też polega siła Cannes.

Z dumą trzeba zaznaczyć, że Grand Prix jury, drugą w kolejności nagrodę canneńską, dostał Jonathan Glazer za „Strefę interesów”, film został zrobiony w koprodukcji z kinematografią polską, przy udziale Ewy Puszczyńskiej, współpracowniczki m.in. Pawła Pawlikowskiego, Mariusza Wilczyńskiego czy Jasminy Zbanić. W ekipie byli Polacy, m.in. znakomite zdjęcia zrobił Łukasz Żal.

W świecie, w którym narastają ruchy neonazistowskie i nasila się przemoc, Glazer wrócił do II wojny światowej, Holokaustu, Auschwitz. Zaczęło się od książki Martina Amisa z 2014 r. pod tym samym tytułem. Zmarły niedawno pisarz pojechał do Oświęcimia i obok muru otaczającego obóz zobaczył dom Hoessa. Komendant obozu Auschwitz do Polski przyjechał z rodziną. I zamieszkał właśnie w tym domu z pięknym ogrodem. Nieopodal rzeki, nad którą relaksował się z piątką dzieci. To miejsce spełniło marzenia Hedwig Hoess. Jedynym dysonansem był mur z czerwonej cegły, zza którego dochodziły czasem jakieś krzyki.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi