Jerzy Skolimowski: Trzy młodości starego mistrza

Kilka dni temu „IO” Jerzego Skolimowskiego zdominował galę wręczenia Orłów Polskiej Akademii Filmowej. A w niedzielę wieczorem nominowany w kategorii filmu zagranicznego będzie jednym z bohaterów gali oscarowej.

Publikacja: 10.03.2023 10:00

Jerzy Skolimowski: Trzy młodości starego mistrza

Foto: VALERY HACHE

Są we współczesnym kinie starzy mistrzowie, których filmy pozostały w stylistyce lat 70. XX wieku. Ale zdarzają się artyści wciąż od nowa potwierdzający, że to nie PESEL decyduje o młodości. Robert Altman do ostatnich dni, nawet po transplantacji serca, szukał nowych form, zachwycając otwartością na wszystko, co świeże. Młodością zachwyca też 84-letni Jerzy Skolimowski. Jego „IO” to film nowoczesny, niesztampowy, z różnorodnymi, znakomitymi zdjęciami, świetnym wykorzystaniem koloru, fantastycznymi zmianami rytmu. A jednocześnie mądry i bardzo wzruszający.

IO jest szarym, pospolitym osiołkiem. Kiedyś był gwiazdą cyrku, miał opiekunkę – dziewczynę, która z nim występowała i kochała go. On też ją kochał. Ale po protestach przeciw „maltretowaniu” zwierząt został wywieziony do stadniny koni, gdzie ma pracować jako zwierzę pociągowe. Tak zaczyna się jego wędrówka.

Jerzy Skolimowski patrzy na świat oczami mądrego, smutnego zwierzęcia. Jest w jego filmie wszystko. Przejmujące sceny, które pokazują życie z bolesną świadomością, że jest się nisko w hierarchii, kiedy IO patrzy w stadninie na rumaki pędzące po łące, piękne i wolne. Jest tu również spojrzenie na dzisiejszą Polskę. Choćby wtedy, gdy IO staje się maskotką wiejskiej drużyny futbolowej i omal nie ginie w pojedynkach kiboli. Albo gdy jedzie za granicę w tirze prowadzonym przez wytatuowanego kierowcę, namawiającego ciemnoskórą uchodźczynię na seks w zamian za polską kiełbasę. IO patrzy też na Europę, zamożną, zdemoralizowaną, zatracającą podstawowe wartości. Ale jest w filmie również weterynarz, który mówi: „Jestem tu po to, żeby leczyć, nie zabijać”. Są dzieci z niepełnosprawnością, dla których osiołek staje się lekarstwem. I to piękne wspomnienie dziewczyny z cyrku...

W smutnych oczach osiołka jest cały świat. I niewinność, której zwierzę nigdy nie zatraciło. – Dziś niewinność jest czasem uważana za naiwność. A ja wciąż staram się zatrzymać tę szczyptę naiwności, która jeszcze we mnie została – mówi reżyser.

Los IO jest równie smutny jak jego przodka sprzed pół wieku z filmu Roberta Bressona. Sam Skolimowski zresztą przyznaje, że „Na łut szczęścia, Baltazarze” to jedyny obraz, na którym w kinie popłakał się. Dziś wszystko się zmieniło, ale ludzie wciąż nie nauczyli się empatii, a istoty słabsze skazane są na odzieranie z marzeń i złudzeń.

Kilka dni temu członkowie Polskiej Akademii Filmowej uznali „IO” za najlepszy film minionego roku. Było też pięć innych Orłów – za reżyserię, za scenariusz dla Jerzego Skolimowskiego i Ewy Piaskowskiej, za zdjęcia Michała Dymka, muzykę Pawła Mykietyna i montaż Agnieszki Glińskiej. Środowisko filmowe naprawiło żenujący błąd jury ostatniego festiwalu w Gdyni, które w swoim werdykcie całkowicie „IO” pominęło. Podczas gali Orłów organizatorzy łączyli się z Jerzym Skolimowskim, który przebywa teraz w Los Angeles.

– Ta ilość nagród, którą zasłużenie otrzymuję, jest jakąś rekompensatą za zupełnie inną imprezę – powiedział nie bez pewnej złośliwości reżyser. – Przyznam się, że wolę, żeby to Akademia mnie nagradzała, a nie grono hmm... niech każdy je sobie nazwie po swojemu... mnie się cisną na usta same niecenzuralne słowa. Ale dzięki, bo rzeczywiście honory, jakie mnie spotykają ze strony Akademii, to więcej niż jakakolwiek rekompensata. To jest uznanie zawodowców, którzy sami robią filmy i potrafią docenić wysiłek i zaangażowanie twórców.

Czytaj więcej

„Wieloryb”: Pokonać niechęć bliskich

Pierwsza młodość

Jerzy Skolimowski mógłby swoim życiem obdzielić kilka osób. Urodził się niespełna półtora roku przed wybuchem II wojny światowej. Gdy bomba uderzyła w ich warszawski dom przy ulicy Rozbrat, matka wygrzebywała go rękami spod gruzów. Od tej pory lekko się jąkał. Ojciec? Pamięta, jak uczył go, czterolatka, grać w szachy. I jak robił mu kogel-mogel. Z jednego jajka, bo to był wtedy rarytas. Członek ZWZ, zginął w obozie we Flossenbergu.

Po wojnie matka zajęła się organizowaniem polskiego szkolnictwa. Syna oddała do prewentorium w Otwocku, bo był zagrożony chorobą płuc. Gdy została attaché kulturalnym w Pradze, on trafił do czeskiego internatu. Znalazł się w jednej sypialni z Vaclavem Havlem i Miloszem Formanem, którzy kpili z jego polszczyzny. Czuł się nieszczęśliwy. Niekochany przez matkę, sam też przestał ją kochać. Nie pogodzili się nigdy.

Po maturze z powodu „złego”, inteligenckiego pochodzenia Skolimowski nie dostał się na Akademię Sztuk Pięknych. Podobnie jak na historię sztuki. Mógł studiować tylko na mniej obleganej etnografii. Ciągnęło go jednak do tworzenia. Wydał kilka tomików wierszy i został najmłodszym członkiem Związku Literatów. W nagrodę wysłano go do Obór, do Domu Pracy Twórczej. Byli tam Andrzej Wajda i Jerzy Andrzejewski. W jedną noc napisał dla Wajdy scenariusz „Niewinnych czarodziejów”, potem sam w tym filmie zagrał. I spodobało mu się. Z marszu zdał do łódzkiej filmówki.

To był przełom lat 50. i 60. Polska, po czasie stalinowskim, powoli otwierała się na Zachód. Młodzi chcieli dodać swojemu światu koloru.

– Byłem bikiniarzem. Nosiłem skarpetki w paski, wąskie spodnie, buty na słoninie, marynary z samodziału. Miałem na głowie plerezę. Milicja goniła nas i ścinała te plerezy maszynką do golenia. Ale to bikiniarstwo też było formą protestu, próbą wyróżnienia się z szarego tłumu – śmieje się Skolimowski.

Był indywidualnością. Kochał jazz, zbliżył się do środowiska STS-u. Razem z Polańskim napisał scenariusz „Noża w wodzie”, sam też już na drugim roku reżyserii zaczął realizować własne filmy. To wtedy w czasie rejestracji na ćwiczenia „scena w dekoracjach” narodził się Leszczyc, którego sam zagrał. W końcu było to jego alter ego. Konsekwentnie dorabiał kolejne scenki, aż powstał „Rysopis”. Skolimowski stworzył portret pokolenia zagubionego, biernego, uciekającego od szarej rzeczywistości.

W następnym filmie, „Walkowerze”, Skolimowski znów wcielił się w Leszczyca, tym razem już zawodowego boksera. W człowieka niedojrzałego, ciągle czegoś szukającego, zbuntowanego nadwrażliwca niedającego sobie rady z miałkością życia. Co ciekawe, na liście francuskiego „Cahier du cinema” „Walkower” zajął drugie miejsce na liście najlepszych filmów roku 1965, tuż za... „Na los szczęścia, Baltazarze” Bressona.

Skolimowski szukał nowego języka kina. Podobnie jak w Czechach Forman, we Włoszech Bertolucci i Bellocchio, w Niemczech – Kluge i Schloendorff, na Węgrzech – Jancso. Mieli dość „kina papy”. Zresztą nawet nie mógłby go robić. Jak sam mówi, budżet jego filmów to była dobra kolacja dla kilkorga osób. A jednak w 1966 roku nakręcił „Barierę”, w której polemizował z polską tradycją romantyczną i dziedzictwem II wojny światowej.

Rok później powstał film o stalinizmie „Ręce do góry”. W czasie pijackiej libacji z okazji dziesięciolecia dyplomu grupa medyków rozliczała się w nim z ZMP-owską przeszłością. W jednej ze scen, przygotowując się do obchodów Święta Pracy, zetempowcy przypadkiem źle montują wielki portret Stalina. Przywódca narodów ma dwie pary oczu. Ministerstwo kazało wycofać film z festiwalu w Wenecji, odwołano też jego polską premierę.

Dzięki wstawiennictwu Tadeusza Łomnickiego Skolimowski dostał się do ówczesnego wicemarszałka Sejmu Zenona Kliszki. – W swojej naiwności sądziłem, że zwolni mój film – wspomina. – Nie wiedziałem, że żądanie zatrzymania „Rąk do góry” wyszło z ambasady radzieckiej. Kiedy po bezowocnej dyskusji zrezygnowany krzyknąłem „Nie widzę dla siebie miejsca w tej kinematografii”, w odpowiedzi usłyszałem tylko: „Szerokiej drogi!”.

Tak skończyła się pierwsza młodość Jerzego Skolimowskiego. Był rok 1967. Miał 28 lat.

Druga młodość

Wyjechał. Odniósł sukces międzynarodowy, gdy nakręcony przez niego w Belgii „Start” („Le Depart”) zdobył Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Do 1991 roku zrealizował na Zachodzie dziesięć filmów, ale sam z tego czasu ceni tylko trzy produkcje: „Na samym dnie”, „Wrzask” i „Fuchę”. Zwłaszcza ten ostatni film o polskich emigrantach w Londynie w czasie stanu wojennego jest mu szczególnie bliski. – „Fucha” była autoterapią – mówi.

13 grudnia 1981 roku nie słuchał wiadomości. Następnego dnia na ulicy spotkał grupę Polaków, od których dowiedział się o ogłoszeniu stanu wojennego. Mieli wracać do Polski, ale nie było komunikacji. Pomógł im i zrozumiał, że to materiał na film. Do Wigilii napisał scenariusz, zadzwonił do Jeremy’ego Ironsa, którego wówczas nie znał. Irons zakochał się w tekście „Fuchy”, przyjechał do Skolimowskiego, wypili razem morze wódki, choć obaj wolą wino.

Jeremy Irons miał wolny czas tylko do 18 stycznia. I stał się cud. Skolimowski zdobył pieniądze na produkcję z Channel 4 oraz od spotkanego na korcie biznesmena, zebrał ekipę, a 2 stycznia wyjechał na plan. Pracował non stop, w soboty, niedziele, z zapaleniem opłucnej i 40-stopniową gorączką. Skończyli zdjęcia dokładnie 18 stycznia. „Fucha” dostała nagrodę w Cannes, a książę Karol wręczył Skolimowskiemu laur za najlepszy film brytyjski 1982 roku.

Potem artysta się załamał. „Latarniowiec” mimo nagrody w Wenecji nie zyskał dobrych recenzji, „Wiosenne wody” według Turgieniewa były potwornie konwencjonalne. „Ferdydurke” on sam uznał za błąd. To, co zaczynało się jak „druga młodość”, okazało się raczej „wiekiem męskim, wiekiem klęski”. Skolimowski jest zbyt inteligentny, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy lub się oszukiwać. Postanowił odciąć się od zgiełku, zresetować. Zaszył się w Stanach, w Malibu. Głównie malował. Przez 17 lat. Wróciła pasja młodości, miał wystawy, sprzedawał swoje płótna.

Czytaj więcej

Gerwig i Baumbach. Kino alternatywne walczy o Oscary

Trzecia młodość

Kiedy zatęsknił znów za kinem, wrócił do kraju. – Zdałem sobie sprawę, że Polska jest jedynym miejscem, na którym choć trochę mi zależy – przyznaje. – Co mnie obchodzi Ameryka? Żyłem tam, ale patrzyłem na wszystko jak przez odwróconą lornetkę. Nie zbliżałem się do niczego. Przed moimi oczami drgał rozrośnięty mikrokosmos, w gruncie rzeczy dosyć mi obojętny.

Tak zaczęła się jego trzecia młodość. Fantastyczna. Każdy kolejny filmowy strzał był inny. I każdy w dziesiątkę. W 2008 roku zrealizował „Cztery noce z Anną” o robotniku ze spalarni odpadów medycznych w szpitalu prowincjonalnego miasteczka, który chce zbliżyć się do kobiety swoich marzeń – pielęgniarki. Historia, która na początku wydawała się zapisem obsesji, zamieniała się w piękną opowieść o miłości, ale też o lęku, samotności i pragnieniach, które nigdy się nie spełnią. Pamiętam, że na pokaz filmu w Cannes szłam pełna obaw, czy zagraniczni krytycy przyjdą, czy będą Skolimowskiego ciekawi. Sala była wypełniona po brzegi.

Rok 2010 to „Essential Killing”. Bohater filmu, oskarżony o terroryzm, przewożony do więzienia w mroźnym, europejskim kraju, ucieka z transportu. Walcząc o życie, bez wahania zabija innych. Ale reżyser prowadzi opowieść tak, że zaczynamy zapominać, kim jest ścigany. Jego walczący o przetrwanie w obcym świecie bohater jest jak łowne zwierzę: ranny, głodny, osaczony – w nierównej walce z armią wyposażoną w broń i helikoptery, z góry skazany na niepowodzenie. Przychodzi moment, gdy widz już nie myśli, że to zabójca. Zaczyna solidaryzować się z zaszczutym człowiekiem.

Jedni widzowie orzekli, że to amoralne. Inni, że głęboko humanistyczne. „Skolimowski gra z naszymi wyobrażeniami, czym są dobro i zło, pokazuje, że przemoc jest nieusprawiedliwiona w każdej sytuacji, niezależnie czy służy przetrwaniu czy zemście” – napisał krytyk „Time Out”.

W 2012 roku Jerzy Skolimowski przeżył osobistą tragedię. Śmierć syna. Może dlatego nakręcił potem „11 minut”? Bohaterowie tego filmu są jak przechodnie mijani na ulicy: czasem słyszymy strzępki rozmów, czasem się za kimś obejrzymy. Ale z tego chaosu zaczyna układać się mozaika ludzkich losów, uczuć, tęsknot, ambicji, niespełnień. Ten filmowy patchwork stworzony jest brawurowo. Każda postać ma tu własny charakter i rytm. Akcja rozpisana jest precyzyjnie, szybki, nerwowy montaż oddaje pęd współczesności. A jednocześnie od początku czujemy, że nad tymi ludźmi wisi fatum. Bo „11 minut” to film o kruchości życia. Jakby Skolimowski chciał przestrzec, że czasem jedna chwila może zburzyć wszystko. Więc trzeba żyć, kiedy nasz świat trwa, bo drugiego życia – do poprawki – nie dostaniemy.

A teraz jest „IO”. I znów wspaniałe, nowoczesne kino. Nagroda w Cannes, pięć Orłów i nominacja do Oscara w kategorii filmu zagranicznego. Skolimowski włożył w oscarową kampanię mnóstwo wysiłku. Jej wynik skomentował jak to on: – Mam poczucie ulgi. Wyobrażam sobie, jakbym się czuł, gdybyśmy nie dostali tej nominacji. Wykonałem katorżniczą pracę.

Jeździł, spotykał się z publicznością, udzielał po kilka wywiadów dziennie, odpowiadając na wciąż te same pytania. – Miałem już wykute na pamięć zwroty, które szczególnie trafiają do ucha – śmiał się na konferencji prasowej po ogłoszeniu nominacji, po czym uściślił: – No, gdybyśmy przegrali, szlag by mnie trafił.

Tych nominacji dla filmów fabularnych polskie kino ma stosunkowo niewiele. Dostawali je: Roman Polański („Nóż w wodzie” – 1961), Jerzy Kawalerowicz(„Faraon” – 1966), Jerzy Hoffman („Potop” – 1974), Jerzy Antczak („Noce i dnie” – 1976) i czterokrotnie Andrzej Wajda („Ziemia obiecana” – 1975, „Panny z Wilka” – 1979, „Człowiek z żelaza” – 1981, Katyń – 2007).

Po 2005 roku, gdy uchwalona została ustawa o kinematografii i powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, ale też rozwinęło się filmowe szkolnictwo, zdecydowanie skoczyła liczba produkowanych filmów i nasze rodzime kino nabrało rozpędu. Miejsce „starych mistrzów” zajęli twórcy o pokolenie młodsi, jak Agnieszka Holland (nominacja w 2011 roku za „W ciemności”) czy Paweł Pawlikowski, który z Londynu przeniósł się do Warszawy i właśnie w Polsce zrealizował dwa wielkie filmy „Idę” (2014) oraz „Zimną wojnę” (2018) – oba nominowane do Oscara. „Ida” przyniosła pierwszą w historii polskiego kina statuetkę w kategorii filmu zagranicznego. Kolejną nominację dostało trzy lata temu „Boże ciało” Jana Komasy.

A teraz jest „IO”. Czy ma szansę na statuetkę? Uczciwe trzeba powiedzieć: raczej nie. Wielkim faworytem jest niemiecki dramat wojenny „Na Zachodzie bez zmian” Edwarda Bergera, który zdobył dziewięć (!) nominacji. Znakomicie zrealizowana ekranizacja powieści Remarque’a o bezsensie wojny szczególnie mocno przemawia w obecnych, niespokojnych czasach. I – co ogromnie ważne – ma wielkie poparcie silnego i bogatego producenta, jakim jest Netflix. Poważnym kandydatem jest również „Argentyna 1985” Santiago Mitre – historia dwóch prokuratorów Julia Strassery’ego i Luisa Moreno Ocampa, którzy oskarżali przedstawicieli argentyńskiej junty o zbrodnie popełniane w latach dyktatury – od 1976 do 1983 roku.

Czytaj więcej

Kazirodztwo – niedozwolona miłość

Potwierdzają to analitycy polskiej firmy bukmacherskiej STS. Także według nich „IO” ma niewielkie szanse na wygraną. Kurs na jego triumf to aż 18.00, co oznacza, że za każde postawione 100 zł po odjęciu 12-procentowego podatku można wygrać 1584 zł . Faworytem jest „Na Zachodzie bez zmian”, z kursem zaledwie 1.2. Polski film wyprzedzają również „Argentyna 1985” (kurs 10.00) oraz irlandzka „Cicha dziewczyna” (kurs 15.00).

Czekajmy spokojnie na oscarowy niedzielny wieczór, gdy polski twórca razem ze swoją współscenarzystką i współproducentką Ewą Piaskowską zasiądą w Dolby Theatre w Los Angeles. Jeśli się nie uda, sama nominacja dla skromnego filmu, za którym na dodatek nie stoi potęga finansowo-reklamowa, to wspaniały sukces. A największą obietnicą jest trzecia młodość Jerzego Skolimowskiego. Czekam na jego kolejny film – wiem, że będzie inteligentny, tętniący nowoczesnością, niepokojem, może i szczyptą nadziei, której tak bardzo potrzebujemy.

Są we współczesnym kinie starzy mistrzowie, których filmy pozostały w stylistyce lat 70. XX wieku. Ale zdarzają się artyści wciąż od nowa potwierdzający, że to nie PESEL decyduje o młodości. Robert Altman do ostatnich dni, nawet po transplantacji serca, szukał nowych form, zachwycając otwartością na wszystko, co świeże. Młodością zachwyca też 84-letni Jerzy Skolimowski. Jego „IO” to film nowoczesny, niesztampowy, z różnorodnymi, znakomitymi zdjęciami, świetnym wykorzystaniem koloru, fantastycznymi zmianami rytmu. A jednocześnie mądry i bardzo wzruszający.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi