Gerwig i Baumbach. Kino alternatywne walczy o Oscary

Greta Gerwig to jedna z najbardziej fascynujących postaci nowojorskiego środowiska filmowego i aktorka kina portretującego pokolenie żyjące na luzie, bez zobowiązań, które nie marzy o stabilizacji.

Publikacja: 02.12.2022 10:00

Greta Gerwig na tegorocznym festiwalu w Wenecji, który otworzyła premiera filmu „Biały szum”

Greta Gerwig na tegorocznym festiwalu w Wenecji, który otworzyła premiera filmu „Biały szum”

Foto: Marco BERTORELLO/AFP

Z muzy niezależnych twórców nowojorskich zamienia się właśnie w artystkę, którą zaczyna hołubić Hollywood, bo jego szefowie też wiedzą, że czasy się zmieniają i że walki o publiczność nie wygrają samymi hitami z Tomem Cruise’em. Potrzebna jest alternatywa, by przyciągnąć do kin również widzów bardziej wymagających. A 39-letnia Greta Gerwig kryje w sobie obietnicę sukcesu. I mam wrażenie, że nawet jeśli kiedyś stanie w jednym rzędzie z hollywoodzkimi tytanami, nie zamieni się w bywalczynię ścianek czy plotkarskich rubryk i nie zmieni swojego sposobu życia. Jej siła tkwi właśnie w zwyczajności. W tym, że odrzuca konwencje, lubi wolność.

Nie skończyła żadnej szkoły artystycznej. Wszystkiego uczyła się w praktyce, gdy trafiła – właściwie przez przypadek – na plan filmowy. Dziś jest świetną aktorką i reżyserką, która dwukrotnie dostała nominację do Oscara. Prywatnie – żoną bardzo ciekawego twórcy amerykańskiego kina niezależnego Noaha Baumbacha, matką ich trzyletniego synka Harolda. Właśnie pokazują swój wspólny film „Biały szum”.

Czytaj więcej

Gaspar Noé: „Vortex” to film o umieraniu mojej matki

Film szalony jak świat

Przystępując do adaptacji „Białego szumu”, Noah poprosił, żebym przeczytała książkę Dona DeLillo. Znałam ją, pamiętałam, że zrobiła na mnie spore wrażenie, kiedy miałam 19 lat. Po ponownej lekturze zachwyciła mnie jeszcze bardziej. W czasach covidowych lockdownów i katastrof ekologicznych, w czasach politycznej zawieruchy i niepewności, wydała mi się przeraźliwie współczesna. Powiedziałam Noahowi, że mogłabym w jego filmie zagrać Babette – mówi mi Greta Gerwig.

– Tak naprawdę nie traktowałam tego poważnie. Trwała pandemia, byłam przekonana, że do realizacji tego filmu w ogóle nie dojdzie. A jednak! Ja w czasie pandemii nie pracowałam, tymczasem Noah spędzał mnóstwo czasu przy komputerze. Wykorzystał ten pusty czas. Kiedy skończył pisać scenariusz, byłam niemal zazdrosna. Nie zmarnował tych miesięcy. Znalazły się też pieniądze na realizację. No i nie miałam już wyboru. Obiecałam.

Wyróżniony w połowie lat 80. National Book Award postmodernistyczny „Biały szum” Dona DeLillo próbowali przedtem przenieść na ekran Barry Sonnenfeld i Michael Almereyda, ale porzucili ten pomysł. Baumbach miał więcej szczęścia i uporu. – Chciałem zrobić film tak szalony, jak dzisiejszy świat – mówi reżyser.

Nowojorczyk, autor znakomitej „Historii małżeńskiej”, po raz pierwszy w życiu zrealizował projekt o budżecie sięgającym 80 mln dolarów. Po raz pierwszy też posłużył się scenariuszem, który nie jest jego własnym zapisem codzienności, lecz adaptacją powieści.

Lata 80. XX wieku. Zwyczajna rodzina. Może nie tak tradycyjna, bo patchworkowa. Mąż, żona, czworo dzieci – jego, jej i wspólnych. Jack jest profesorem, „specjalistą od Hitlera”, wybitnym znawcą nazizmu. W przezabawnej scenie uczy się podstaw niemieckiego, a potem prosi nauczyciela, żeby nikomu o tych lekcjach nie opowiadał. Nie jest w stanie opanować tego języka, a w końcu nawet swoim studentom zaleca przynajmniej rok zajęć z niemieckiego.

Razem z Babette prowadzą spokojne życie, choć Babette walczy z jakimiś fobiami, a jej córkę niepokoi, że matka zażywa dziwne tabletki, których nazwy nie można wyszukać w internecie, zaś Jack panicznie boi się śmierci. Ich codzienność zmienia się w jednej chwili, gdy w okolicy pojawia się ogromne zagrożenie – skażenie powietrza mogące człowieka zabić nawet po 30 sekundach. Jak nie od razu, to w przyszłości. A Jack, gdy zarządzono ewakuację z niebezpiecznych terenów, przez dwie i pół minuty wlewał do baku samochodowego benzynę.

Noah Baumbach diagnozuje nasz strach przed śmiercią, ale i desperację w walce o życie. A wszystko okraszone jest bezpretensjonalnym, naturalnym humorem. Sceny w szpitalu prowadzonym przez siostry zakonne, które widząc tyle zła wokół, dawno przestały wierzyć w jakiekolwiek anioły, są wręcz brawurowe.

W roli głównej występuje Adam Driver. Jego filmową żoną jest oczywiście Greta Gerwig. To jej pierwsza rola od sześciu lat. – Urodziłam dziecko, zrobiłam jako reżyserka dwa filmy, więc nie miałam zbyt dużo czasu, żeby tęsknić za aktorstwem – mówi mi Gerwig. – Ale nie ukrywam, że powrót przed kamerę był super. Nie przeszkadza mi mówienie cudzym tekstem. Pamiętam to uczucie z młodości: nie potrafię pisać jak Tennessee Williams czy Szekspir, ale mogę nauczyć się ich słów na pamięć i grać. Stawać się częścią ich talentu. Doświadczenie reżyserskie z kolei wyrobiło we mnie pokorę. Jako aktorka potrafię chyba teraz bardziej podporządkować się koncepcji realizatorów, pozbyć się chęci całkowitego kontrolowania roli.

Czytaj więcej

Mocne związki z życiem polskiego kina

Muza kina mamroczącego

Greta Gerwig razem z Baumbachem należała do nowojorskiej bohemy, która tworzyła tzw. mumblecore – ruch kina niezależnego, niskobudżetowego, realistycznego, często powstającego w wyniku improwizacji, opartego na błyskotliwych dialogach i przede wszystkim – portretującego pokolenie ówczesnych 20-, 30-latków.

Ruch ten narodził się na początku XXI wieku. W 2002 roku bohaterka „Funny Ha Ha” Andrew Bujalskiego sporządzała sobie listę rzeczy do zrobienia: „Nauczyć się grać w szachy”, „Fittness!” Tyle. Bez zadęcia, taka sobie codzienność. „Mamroczące” filmy pokazywały wielkomiejskie środowisko młodych ludzi, żyjących z dnia na dzień, szukających swojego miejsca w życiu. Nie liczył się tu bieg wydarzeń, raczej nastrój, łapanie chwili, dialog czy – jak niektórzy to określali – gadanina, trochę o wszystkim, trochę o niczym.

Budżet? Czasem wystarczało kilka czy kilkanaście tysięcy dolarów. Dlatego nie była początkowo nawet tak ważna dystrybucja. Andrew Bujalski swoje pierwsze dwa tytuły dystrybuował sam. Jednak z upływem lat ten ruch rósł w siłę. Bujalski kręcił kolejne filmy, zresztą jedyny na taśmie filmowej. Młodszy od niego o pięć lat Joe Swanberg w swoim debiucie „Kissing on the Mouth” szokował scenami masturbacji przed kamerą. Większe wyrafinowanie wykazywał choćby Aaron Katz. Klasą dla siebie byli bracia Duplass i Noah Baumbach. Wszyscy ci twórcy się przyjaźnili. Mieszkali w różnych miastach, Nowym Jorku, Bostonie, Chicago, ale chętnie występowali w filmach kolegów.

Greta stała się ważną postacią w nurcie mumblecore. Była dziewczyną z Sacramento w Kalifornii, córką pielęgniarki i konsultanta finansowego. Miała za sobą katolicką szkołę z mundurkami i ostrym rygorem. Ale miała też rogatą duszę. Jako 16-latka wyjechała z domu do Nowego Jorku, żeby tam uczyć się tańca. Dała się porwać inteligenckiej atmosferze tej metropolii. Porzuciła dawne marzenia i postanowiła zostać pisarką. Zaczęła studiować literaturę angielską i filozofię w Barnard College. Jeszcze w czasie nauki spotkała Joe Swanberga. W 2006 roku zagrała niewielką rolę w jego „LOL”, a dwa lata później razem wyreżyserowali „Noce i weekendy”. Gerwig pisała też scenariusze. Szybko stała się niemal muzą 30-latków, którzy wymyślili dla siebie nowe kino.

Najważniejszym dla niej reżyserem okazał się jednak Noah Baumbach. To rola w jego filmie „Greenberg”, który w 2010 roku trafił na festiwal w Berlinie, przyniosła jej rozpoznawalność. Dwa lata później wydarzeniem stał się ich kolejny wspólny film „Frances Ha”. Gerwig stworzyła w nim postać dla jej pokolenia kultową. 27-letnią dziewczynę, która mieszka w Nowym Jorku, w kawalerce wynajmowanej razem z przyjaciółką. Ta przyjaźń jest dla niej ważna. Mówi: „Jesteśmy z Sophie jak lesbijki, tylko nie uprawiamy seksu”. Niby żyje na luzie: spotyka się ze znajomymi, gada, czasem zapali papierosa, czasem prześpi się z jakimś facetem albo wyjedzie na dwa dni do Paryża. Ale tak naprawdę – choć ma sto pomysłów na minutę – nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Chce tańczyć, jednak w zespole, z którym współpracowała, rezygnują z niej. Nie ma pieniędzy, ledwo wiąże koniec z końcem. I nikogo to nie dziwi.

Baumbach stworzył przejmujący portret pokolenia, które wchodzi w dorosłość w czasie kryzysu, ludzi idących pod prąd, szczycących się swoją niezależnością. Inteligentnych, błyskotliwych, a jednak dryfujących przez życie bez poczucia stabilizacji. Gerwig była największym atutem tego filmu. Dzięki niej „Frances Ha” przypominał wczesne obrazy Woody’ego Allena, był swojego rodzaju „Manhattanem” początku wieku XXI. Allen zresztą też dostrzegł jej talent, bo zaangażował ją do swoich „Zakochanych w Rzymie”.

Czytaj więcej

Deneuve. Niezależna dama światowego kina

Wejście do Hollywood

Rogata dusza z Sacramento marzyła jednak o czymś więcej. W filmie „Lady Bird” wróciła do podobnych klimatów, ale tym razem stanęła za kamerą jako reżyserka. Zrobiła film częściowo autobiograficzny. Bo tytułowa 17-latka mieszka w Sacramento, jej matka jest ciężko pracującą pielęgniarką, ojciec, który stracił pracę, cierpi na depresję, ale dla córki jest podporą. A ona buntuje się przeciwko katolickiej edukacji i oschłej i nietolerancyjnej matce, która ma dość jasne wyobrażenie, czego od córki oczekuje. „Chcę, żebyś była najlepszą wersją siebie” – mówi. „To właśnie jest moja najlepsza wersja” – odpowiada dziewczyna. I marzy o Nowym Jorku.

Są w „Lady Bird” inteligentne dialogi, sytuacje zmieniające się jak w kalejdoskopie, mnóstwo małych, codziennych obserwacji i szczerość. Wszystko to sprawia, że film Gerwig staje się czymś więcej niż kolejną młodzieżową historyjką o trudnym dojrzewaniu. To opowieść o szukaniu własnej drogi, o świecie, który nie jest ani tak przyjazny, ani otwarty dla dziewczyny, której marzenia wykraczają poza jej miasto, środowisko, tradycję rodzinną. Ale i o tym, że to miasto i ta rodzina będą w niej zawsze. Bo to właśnie te pierwsze miejsca i najbliżsi ludzie tworzą matrycę, którą potem sami wypełniamy.

Paradoksalnie, tym osobistym filmem Greta Gerwig weszła do Hollywood, bo członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej zaczęli dostrzegać kino niezależne. W 2017 roku Oscara zdobył „Moonlight” - świetny film rozgrywający się w środowisku Afroamerykanów. Zaczynał się nowy czas. Dzięki #metoo Hollywood zwróciło się też w stronę kina kobiet. „Lady Bird” dostała pięć nominacji do Oscara. Dwie – za scenariusz i reżyserię – przypadły samej Gerwig.

Reżyserka wykorzystała ten sukces. Jej następny film „Małe kobietki” był już niemal „hollywoodzki”. Niemal, bo mocno naznaczony jej osobowością. Po książkę Louisy May Alcott sięgali, począwszy od 1918 roku, filmowcy kolejnych pokoleń. Można się było zastanawiać czy w dobie terroryzmu, niepewności, głębokich społecznych podziałów i utykających demokracji warto zanurzać się w westchnienia czterech panienek. A jednak nowe „Małe kobietki” Gerwig, choć ubrane w historyczny kostium Ameryki lat 60. XIX wieku, nie pachniały naftaliną. Ona dodała do swojej adaptacji wątki z życia Alcott, zdjęcia kręciła w Massachusetts, w rodzinnym domu pisarki. Świetnie poprowadziła trudny wątek miłosny.

– Po tym filmie dziennikarze często pytali mnie, dlaczego cofam się o półtora wieku. Ja tego wcale tak nie odbierałam. Sama żyłam z bohaterkami tej książki od bardzo wczesnego dzieciństwa. Nie pamiętam tego, ale pewnie ktoś mi ją czytał na dobranoc. W filmie zdarłam z nich gorsety. Nie chciałam ich niczym krępować. Bo one nie są „z przeszłości”. Siedzą w wielu młodych, współczesnych kobietach – opowiada mi Greta Gerwig.

Na ekranie rzeczywiście oczyściła bohaterów „Małych kobietek” z jakiejkolwiek staroświeckości. Saoirse Ronan, Florence Pugh, Emma Watson i Eliza Scanlen, wspierane przez Laurę Dern w roli matki i Meryl Streep w roli bogatej ciotki, grają na wskroś współcześnie. Ich bohaterki walczą ze światem i losem jak umieją i nic nie przychodzi im łatwo. Mijają się z miłościami, żałują tego, co bezpowrotnie straciły. Uczuć, możliwości, decyzji, jakich kiedyś nie podjęły, a potem już było na nie za późno.

Również Timothee Chalamet, dziś jedna z największych gwiazd młodego kina, idealnie wpasował się w ten styl. Jego Laurie miał w sobie wdzięk i nonszalancję, ale też zagubienie, samotność i nieporadność dziecka XXI wieku. I tak „Małe kobietki” stały się opowieścią o meandrach losu. O rozczarowaniach i gorzkich chwilach w życiu, ale też o wytrwałości w dążeniu do swoich celów, o próbach otwierania się na innych, wyzbywania egoizmu. I jeszcze o tym, że w pośpiechu czasem zapominamy o wartościach, jakimi są wzajemne wsparcie i lojalność ludzi najbliższych. Do tego dochodziła perfekcja realizacyjna, niebywała wręcz u samouka – osoby, która zawodu uczyła się na planie – świetne zdjęcia, piękne kostiumy, muzyka Alexandra Desplata. Nie dziwiło sześć nominacji do Oscara. Wyróżniona za reżyserię Gerwig stała się pierwszą kobietą, która dostąpiła tego zaszczytu dwukrotnie.

Reżyserując filmy, Greta Gerwig w żadnym z nich nie zagrała. Może dlatego tak bardzo stęskniła się, by znów stanąć po drugiej stronie kamery. Do tego jeszcze dochodziła przyjemność współpracy na planie z mężem: – Oboje kochamy te nasze wspólne doświadczenia – wyznała.

Ich „Biały szum” jest poskręcany, inteligentny i zabawny, choć przyznaję, że intymne rozmowy podsłuchiwane we „Frances Ha”, „Opowieści o rodzinie Mayerowitz” czy „Historii małżeńskiej” wciągają i zachwycają mnie bardziej niż naszpikowane efektami specjalnymi rajdy samochodowe w tym filmie. Ale Greta Gerwig wyraźnie chce iść dalej podobną drogą.

Jej kolejny film to „Barbie”. Jak można dowiedzieć się ze zwiastuna, to historia o tym, co się dzieje, gdy popularna lalka zjawia się w realnym świecie, wyrzucona z Barbielandu jako niedostatecznie perfekcyjna. Na ekranie będą same gwiazdy. W roli Barbie występuje Margot Robbie, Kena gra Ryan Gosling. Współscenarzystą nowego filmu Grety Gerwig jest znów Baumbach. Można się więc tylko zastanawiać, co ta para nowojorskich intelektualistów zafunduje dzieciom. Wiadomo już, że będzie kolorowo (bardzo różowo) i zabawnie. A poza tym? „Dostawałam zawrotów głowy, zaczynając pisać. Jaka historia ma to być? Bałam się i czułam, że ten strach jest ekscytujący. Jeśli się czegoś boisz, to zwykle robi się ciekawie. Kiedy myślisz, że to może zakończyć twoją karierę, musisz sobie powiedzieć, że powinna to zrobić” – wyznała Gerwig kilka dni temu w podcaście Dua Lupa. A na początku lata w wywiadzie dla „Hollywood Reporter” stwierdziła: „Ludzie pewnie myślą: „Cóż, Margot gra Barbie, wiem, co to będzie". Ale nasze podejście jest takie: czegokolwiek się spodziewacie, my damy wam coś zupełnie innego. Nawet nie wiedzieliście, że tego chcecie”.

W niedawnej rozmowie z „Vougiem” Greta została zagadnięta, na jakie pytania chciałaby w przyszłości odpowiadać. Ze śmiechem rzuciła: „Jak to jest zdobyć tak dużo Oscarów?”. Żart, który wkrótce może stać się faktem.

Greta Gerwig w „Białym szumie”. Film w naszych kinach od 9 grudnia, a od 30 grudnia będzie dostępny

Greta Gerwig w „Białym szumie”. Film w naszych kinach od 9 grudnia, a od 30 grudnia będzie dostępny na Netfliksie

materiały prasowe

Z muzy niezależnych twórców nowojorskich zamienia się właśnie w artystkę, którą zaczyna hołubić Hollywood, bo jego szefowie też wiedzą, że czasy się zmieniają i że walki o publiczność nie wygrają samymi hitami z Tomem Cruise’em. Potrzebna jest alternatywa, by przyciągnąć do kin również widzów bardziej wymagających. A 39-letnia Greta Gerwig kryje w sobie obietnicę sukcesu. I mam wrażenie, że nawet jeśli kiedyś stanie w jednym rzędzie z hollywoodzkimi tytanami, nie zamieni się w bywalczynię ścianek czy plotkarskich rubryk i nie zmieni swojego sposobu życia. Jej siła tkwi właśnie w zwyczajności. W tym, że odrzuca konwencje, lubi wolność.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi