Mocne związki z życiem polskiego kina

Po festiwalu w Gdyni pisano głównie o nietrafionym werdykcie jurorów, którzy nie dostrzegli ważnych filmów diagnozujących stan społeczeństwa. Na szczęście to nie takie nagrody decydują o wartości polskiego kina.

Publikacja: 23.09.2022 10:00

Polsko-brytyjsko-amerykańska produkcja „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej to dowód, że nasi t

Polsko-brytyjsko-amerykańska produkcja „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej to dowód, że nasi twórcy potrafią realizować uniwersalne opowieści filmowe

Foto: materiały prasowe

Polskie kino staje się z roku na rok coraz bardziej międzynarodowe. Polscy reżyserzy śmiało wychodzą w świat. Realizują duże koprodukcje albo wręcz przyjmują propozycje zachodnich producentów i inwestorów. Andrzej Wajda mawiał, że nie chce robić filmów tam, gdzie każdy oświetlacz i operator wózka więcej wie o rzeczywistości niż on. Owszem, byli wówczas tacy, których życie wyrzucało na emigrację: całkowicie zadomowiony dziś na Zachodzie Roman Polański, Jerzy Skolimowski czy Paweł Pawlikowski. Dwaj ostatni zresztą – po zagranicznych sukcesach – wrócili do kraju. Ale to były wyjątki. Dla twórców młodszych pokoleń praca za granicą jest dziś po prostu jedną z opcji, wcale nie tak nieosiągalną. Czują się dobrze w Europie, w Stanach. Robią filmy w języku angielskim, współpracują z zachodnimi aktorami.

Czytaj więcej

Kazirodztwo – niedozwolona miłość

Zrobione na Zachodzie

Nagrodzony Złotymi Lwami „The Silent Twins” to poważne przedsięwzięcie międzynarodowe. Agnieszka Smoczyńska, której „Córki dancingu” zostały dostrzeżone w świecie, najpierw zrealizowała etiudę w składankowym filmie „Atlas zła”, a potem od brytyjskich producentów dostała scenariusz „ The Silent Twins”. Postawiła warunek, że będzie to koprodukcja z Polską, czym zajęły się Klaudia Śmieja oraz Ewa Puszczyńska. Światowa premiera „The Silent Twins” odbyła się na festiwalu w Cannes, w sekcji „Un Certain Regard”. – Kiedy przeczytałam scenariusz Andrei Seigel, wiedziałam, że muszę ten film nakręcić – mówiła wówczas Smoczyńska.

Jako pierwsza historię bliźniaczek Gibbons opisała reporterka Marjorie Wallace. Dwie dziewczynki wychowywały się w Walii w imigranckiej rodzinie technika pracującego dla Royal Air Force. Ich dom był ciepły, rodzice zamożni, ale bliźniaczki razem z trójką swojego rodzeństwa były jedynymi czarnoskórymi dziećmi w okolicy. W szkole rówieśnicy często je upokarzali. Od ósmego roku życia June i Jennifer przestały się komunikować z otoczeniem. Nie pomagały wysiłki rodziców. Poza tym były twórcze: robiły figurki lalek, pisały wiersze, June nawet wydała książkę. Powoli jednak zaczęły zmierzać ku ciemnej stronie swojej osobowości, dopuszczając się rozbojów i podpaleń. Na mocy sądowego wyroku w szpitalu psychiatrycznym spędziły 11 lat.

„Uczciwy i wciągający” – pisał o „The Silent Twins” jeden z najlepszych krytyków brytyjskich Peter Bradshaw z „Guardiana”, dając filmowi cztery na pięć możliwych gwiazdek. „Wyzywający, mocny dramat” – podsumowywał Tim Grierson ze „Screen International”.

Cztery miesiące później Agnieszka Smoczyńska na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni, trzymając w dłoniach Złote Lwy, mówiła: – To jest opowieść o miłości, wolności, ale też o wykluczeniu czarnoskórych dziewczyn, imigrantek, w Walii w latach 70. Brytyjscy producenci pytali, czy potrafię opowiedzieć taką historię. Ale przecież pochodzę z kraju, w którym też definiuje nas wykluczenie, a imigrantów dzielimy na lepszych i gorszych, ze względu na pochodzenie czy kolor skóry.

Smoczyńska pokazuje dorastanie, bunt i cenę, jaką siostry Gibbons zapłaciły za inność. Uchwyciła moment, w którym gra zamieniła się w tragedię osamotnienia i odrzucenia. Nie ocenia. Pyta, dlaczego inteligentne, wrażliwe dziewczyny odcięły się od świata. Gdzieś w głowie widza mogą pojawić się pytania następne: ilu ich rówieśników popełnia samobójstwa albo bierze do ręki broń i strzela? Media wciąż piszą o kolejnej masakrze w szkole w Teksasie czy potwornie wysokim współczynniku samobójstw nieletnich w Polsce...

Film oparty na faktach, zrealizowany w języku angielskim pokazała też w gdyńskim konkursie Małgorzata Szumowska. W październiku 2010 roku Pam Bales, pielęgniarka i ratowniczka górska z New Hampshire, wybrała się na wspinaczkę na Górę Waszyngtona. Wracając w czasie szalonej burzy, trafiła na mężczyznę – samotnego, w krótkich spodenkach, niemal już zamarzniętego. Człowieka, który chciał popełnić samobójstwo. Narażając własne życie, postanowiła sprowadzić go w dół.

Szumowska i jej współreżyser oraz autor znakomitych zdjęć, Michał Englert, pokazali białe piekło i ludzi na skraju wyczerpania. Opowiedzieli ich historię w sposób najprostszy z możliwych i może właśnie dlatego film jest przejmujący. W tej prostocie zamknęli najważniejsze pytania o sens istnienia, o odchodzenie i śmierć, o żałobę i przeżywanie straty ukochanych osób, o poświęcenie i prawo do ingerowania w cudze sprawy. A wreszcie o siłę życia. Była na festiwalu jeszcze jedna koprodukcja, w niezrozumiały sposób całkowicie w werdykcie pominięta – nagrodzony przez jury głównego konkursu w Cannes „IO” Jerzego Skolimowskiego. Historia tułaczki osiołka zabranego z cyrku, rozdzielonego z dziewczyną, która go kochała i się nim opiekowała, jest też opowieścią o współczesnej Polsce i Europie. Są tu sceny, które odbijają życie z bolesną świadomością, że jest się niżej w hierarchii. Jest spojrzenie na nasze słabości, gdy IO omal nie ginie w pojedynkach piłkarskich kiboli albo gdy jedzie za granicę w tirze prowadzonym przez wytatuowanego kierowcę, który namawia ciemnoskórą uchodźczynię na seks w zamian za polską kiełbasę. IO patrzy też na Europę, zamożną, zdemoralizowaną, zatracającą podstawowe wartości. A przecież Skolimowski opowiedział również o miłości, o tęsknocie za uczuciem i bliskością. Zrobił film niesztampowy, a jednocześnie bardzo wzruszający.

Czytaj więcej

Koncert na dwoje aktorów

Biedni i bogaci

Podobnie jak Jerzy Skolimowski, również twórcy wnikliwych filmów o dzisiejszej Polsce musieli zadowolić się drobniejszymi nagrodami lub wyszli z gali bez statuetek. Jeszcze kilka lat temu Wojciech Marczewski, znakomity artysta prowadzący Szkołę Wajdy, mówił mi, że jego studenci opowiadają głównie o tym, co im najbliższe – o domu, konflikcie w rodzinie, najbliższym otoczeniu, własnym dzieciństwie czy własnych młodzieńczych zawodach. Dziś to się zmieniło. Nowe pokolenie twórców dojrzewało w Polsce okresu transformacji, potem przeżyło czas pełen bezpardonowej politycznej walki, narastających podziałów, manifestacji w obronie wolnych sądów, praw kobiet czy mniejszości. Widziało staczanie się wielu ludzi poza krąg ubóstwa.

Chaos wzmagał uczucie niepokoju, wdzierał się na ekran w filmach wielu nowych twórców. Z tegorocznego konkursu gdyńskiego zostaną mi w pamięci przede wszystkim kadry z „Kobiety na dachu”. Anna Jadowska opowiedziała o skromnej 60-letniej położnej, która w banku, wyjmując z torebki nóż kuchenny łamiącym się głosem szepcze: „Proszę pani, to jest napad”.

Ten film opowiada o ludziach, którzy mimo ciężkiej pracy nie są w stanie związać końca z końcem, a do tego ulegają propagandzie, według której każdy może wziąć sobie na spełnienie marzeń pożyczkę chwilówkę. Bohaterka Anny Jadowskiej nie ma wielkich marzeń, chodzi po domu na palcach, żeby nie obudzić męża i syna, do zamrażarki wstawia pojemniki z przyszykowanym jedzeniem i tylko w pracy potrafi krzyknąć energicznie do rodzącej kobiety: „Przyj!”. Tak naprawdę jednak jest trochę jak cień. Te pożyczki też brała nie dla siebie. Chciała spełniać marzenia innych: dorzucić się do samochodu syna, pożyczyć kasę siostrze. I tak ta suma z odsetkami urosła do sumy 100 tysięcy złotych, dla niej niewyobrażalnej. A dwa tysiące, które chciała wyłudzić w banku? Próbowała oddać pieniądze sąsiadowi, który pożyczył jej na spłatę jakiejś raty kredytu. Dorota Pomykała stworzyła na ekranie wielką kreację. Cóż, może odważne jury właśnie temu filmowi dałoby najwyższe laury?

Parę znajdującą się po drugiej stronie społecznej hierarchii sportretowała natomiast Aga Woszczyńska w „Cichej ziemi”. Pokazała tych, których stać na wszystko. Adam i Anna są skostniali w swoim egoistycznym dobrobycie, zamknięci na problemy tych, którzy nie wdrapali się na ten sam stopień społecznej drabiny co oni. Spędzają wakacje na Sardynii, w luksusowym domu z basenem. Nieczuli na siebie, nieczuli na innych. Woszczyńska pokazuje również to, co tak ogromnie ważne we współczesnym świecie: ich stosunek do emigrantów. Pełen wyższości i lekceważenia, jakby ci wygnańcy z własnej ziemi, próbujący się odnaleźć w obcym świecie, byli przezroczyści. Jakby nie istnieli.

Inaczej o stosunku do emigrantów opowiada Damian Kocur. W „Chlebie i soli” penetruje on środowisko młodych ludzi w małym mieście. Głównymi bohaterami filmu są dwaj bracia. Jeden robi karierę jako pianista, drugiemu na razie nie udało się wyrwać z zapyziałego blokowiska do innego świata. Gdy przed wyjazdem na zagraniczne stypendium odwiedza dom, sporo czasu z bratem i kolegami spędza w otwartym przez dwóch emigrantów kebab-barze. Kocur pokazuje napięcia, pogardę jednych, niechęć innych, rodzącą się nienawiść. Nietolerancję, która prowadzi do tragedii. Zadziwiające, że „Chleba i soli”, nagrodzonego w tym roku w weneckiej sekcji Horyzonty, jurorzy nie dostrzegli w ogóle. Sytuację uratowali dziennikarze, przyznając mu swoją nagrodę.

W środowisku ludzi, którzy niczego nie dostają na talerzu, toczy się również akcja „Zadry” Grzegorza Mołdy, nakręconego w rytmach rapu filmu o współczesnym polskim blokowisku, ale też niełatwym wchodzeniu w życie i szukaniu samego siebie, o dojrzewaniu i błędach, których nie da się naprawić, ale które tworzą nas tak samo jak sukcesy.

Bohaterka tego filmu chce wyrwać się z beznadziei życia dzięki rapowi. Ma ambicje, charakter, chłopaka i oddaną przyjaciółkę, ale też długi. Gdy więc znany raper proponuje jej współpracę, zdradza bliskich i wybiera łatwiejszą drogę do kariery. Mołda pokazuje świat dziewczyny bez znieczulenia, ale też przypatruje się, jak rodzi się człowiek doświadczony, z własnym charakterem i hierarchią wartości. Nie oskarża nikogo ani nie broni. Obserwuje zakręty życia. „Zadra” to również film, w którym nie brakuje obserwacji społecznej.

Czytaj więcej

Cannes. Blichtr i pozory empatii

W kręgu rodziny

Na świecie powstaje coraz więcej ważnych filmów o ludziach, którzy w starzejących się społeczeństwach muszą zmierzyć się z demencją. W ubiegłym roku „Ojciec” Floriana Zellera przyniósł Oscara Anthony’emu Hopkinsowi. „Strzępy” Beaty Dzianowicz to historia trzypokoleniowej rodziny, w której senior zapada na alzheimera. Bolesna, poruszająca. Ta choroba degraduje, rodzi w człowieku agresję, systematycznie zabiera normalność. Ale na alzheimera choruje cała rodzina, bo jak żyć z człowiekiem, który najpierw tylko zapomina, gdzie położył okulary, ale sam staje się agresywny, zamyka się w sobie, zaczyna egzystować we własnym świecie. Czasem staje się niebezpieczny dla siebie i otoczenia, czasem całkowicie bierny. W „Strzępach” syn czuje się za ojca odpowiedzialny, nie chce oddać go do zakładu. Poświęca swoją pracę, żona i córka odchodzą. Beata Dzianowicz z zacięciem dokumentalistki obserwuje świat, który rozpada się na kawałki, znakomitą kreację tworzy Grzegorz Przybył, partneruje mu Michał Żurawski jako syn. Przejmujący film, który zapada w widza głęboko.

Inną tragedię dokumentuje Marta Minorowicz w „Iluzji” – opowieści o matce, która szuka zaginionej bez śladu córki. I jak w „Strzępach” – o rodzinie niebędącej w stanie sprostać rozpaczy. Bo jak zapomnieć o własnym dziecku, z którym nie wiadomo, co się stało? Jak żyć, gdy policja jest bezradna, a każda widziana z daleka dziewczyna przypomina córkę?

Tomasz Wasilewski dotknął w „Głupcach” drastycznego tematu kazirodztwa. W trudnej historii 60-letniej matki i 40-letniego syna, którzy przed laty uciekli od świata, żeby żyć razem, nie ocenia. Mówi o wykluczeniu, o bólu. Wiążąc się ze sobą, bohaterowie skazują na samotność siebie, ale też pozostałe dzieci Marleny – córkę i syna, którzy nie byliby w stanie zaakceptować tego, co wydarzyło się między ich matką i bratem. Wszystko się zmienia, gdy drugi syn Marleny jest umierający i wymaga opieki. Niewygodny film, ale zmuszający do refleksji na temat granic tolerancji, wykluczenia, siły macierzyństwa. Takie filmy prowokacje mają wartość w każdej kinematografii.

A po drugiej stronie kina zapisuje się Xawery Żuławski z projektem o zombi „Apokawixa”. Szalony obraz, w którym świeżo upieczeni maturzyści postanawiają zrobić megaimprezę, też staje się jakąś diagnozą zachłanności i nierównowagi świata po pandemii.

Powrót do czasu wojny

I wreszcie ostatni nurt na gdyńskim ekranie. Ten, który zawsze był polskim kinie ważny – historyczny. Autorzy aż czterech filmów tegorocznego konkursu wrócili do czasu II wojny światowej, proponując filmy dalekie od martyrologiczno-bohaterskich schematów. „Orlęta. Grodno ’39” to pierwszy obraz o najeździe wojsk sowieckich na Polskę w 1939 roku. Wojenne zamieszanie służy Krzysztofowi Łukaszewiczowi do próby spojrzenia na trudne relacje polsko-żydowsko-radzieckie. Bohaterem filmu jest nastoletni chłopiec pochodzenia żydowskiego, który chce bronić Grodna w szeregach harcerstwa, jego dorosły brat jest komunistą, zwolennikiem Sowietów. To powszechnie mało znany fragment czasu wojny, niestety, historycy do ujęcia filmowego mają dużo zastrzeżeń.

Ciekawy film pokazał Michał Kwieciński. Jego „Filip” jest ekranizacją powieści Leopolda Tyrmanda – historią polskiego Żyda, który, podając się za Francuza, w czasie wojny pracuje jako kelner w restauracji we Frankfurcie. To opowieść o łapczywym chwytaniu się życia przez człowieka, którego historia skazuje na śmierć. Film całkowicie antyheroiczny. O obu tytułach w „Plusie Minusie” pisał przed dwoma tygodniami Łukasz Adamski. Przyznaję natomiast, że na mnie większe wrażenie zrobił nowocześniejszy „Orzeł. Ostatni patrol”. Operator i dokumentalista Jacek Bławut wrócił do tragedii polskiego okrętu wojennego, który zatonął wraz z całą załogą na Morzu Północnym w połowie 1940 roku. Zrobił film o dramacie ludzi zamkniętych w klaustrofobicznej przestrzeni, wypełniających rozkazy, ale świadomych, jaka jest cena za odwagę. I jak straszna może być śmierć, gdy człowiekowi brakuje powietrza.

Powstał zbiorowy portret marynarzy walczących nie tylko z przeciwnikiem, lecz również z własnym strachem, tęsknotą za tym, co zostawili za sobą. Film o cichym bohaterstwie, nadziei, rozpaczy. Oglądając ten film, myślałam o „Libanie” Samuela Maoza, o czterech żołnierzach zamkniętych w czołgu, na granicy libańsko-izraelskiej. Inny czas, inna kultura, ludzki dramat taki sam.

W konkursie gdyńskim znalazł się jeszcze jeden film rozliczający się z historią 1940 roku: „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego, z wplecioną we współczesność opowieścią o pogromie Żydów w Radziłowie i Jedwabnem, o rodzeniu się nienawiści i o naszej „niepamięci”. Nie znalazł się w gdyńskim konkursie ubiegłorocznym, choć jego premiera odbyła się kilka dni po festiwalu. Teraz przeszedł bez echa. Z obecną polityką historyczną bardziej zgodna jest wersja Łukaszewicza, w której Żydów zabijali w Grodnie Rosjanie...

Jedno jednak jest pewne: polskie kino jest dziś interesujące. Ma rzutkich, świetnie poruszających się po świecie producentów, ciekawych reżyserów, którzy wiedzą, czym jest w sztuce wolność.

Polskie kino staje się z roku na rok coraz bardziej międzynarodowe. Polscy reżyserzy śmiało wychodzą w świat. Realizują duże koprodukcje albo wręcz przyjmują propozycje zachodnich producentów i inwestorów. Andrzej Wajda mawiał, że nie chce robić filmów tam, gdzie każdy oświetlacz i operator wózka więcej wie o rzeczywistości niż on. Owszem, byli wówczas tacy, których życie wyrzucało na emigrację: całkowicie zadomowiony dziś na Zachodzie Roman Polański, Jerzy Skolimowski czy Paweł Pawlikowski. Dwaj ostatni zresztą – po zagranicznych sukcesach – wrócili do kraju. Ale to były wyjątki. Dla twórców młodszych pokoleń praca za granicą jest dziś po prostu jedną z opcji, wcale nie tak nieosiągalną. Czują się dobrze w Europie, w Stanach. Robią filmy w języku angielskim, współpracują z zachodnimi aktorami.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi