Gaspar Noé: „Vortex” to film o umieraniu mojej matki

Gaspar Noé, reżyser kontrowersyjny i szalony, który nie unika najbardziej drastycznych obrazów rzeczywistości, tym razem zrobił film o odchodzeniu. „Vortex” wpisuje się w nurt kina o ludziach zagłębiających się w demencję.

Publikacja: 16.09.2022 10:00

Françoise Lebrun i Dario Argento, odtwórcy głównych ról w filmie Gaspara Noé „Vortex”

Françoise Lebrun i Dario Argento, odtwórcy głównych ról w filmie Gaspara Noé „Vortex”

Foto: materiały prasowe

Para starych ludzi. Nie pałają do siebie nienawiścią, ale w związku, który trwał kilkadziesiąt lat, są już bardzo samotni. On jest krytykiem filmowym. Intelektualistą, który wygłasza tyrady o kinie, ogląda „Wampira” z 1932 roku i pisze nową książkę. Ona jest lekarką, która wciąż wypisuje recepty na psychotropy. Choć może trzeba napisać: była lekarką, bo zagłębia się coraz bardziej w demencję i alzheimera.

– Demencja wygląda często tak samo jak utrata świadomości z powodu zażywania narkotyków. Umysł płonie. Człowiek coraz bardziej oddala się we własne światy – mówi mi reżyser Gaspar Noé.

W filmie jest jeszcze trzeci bohater: syn starszej pary. Sam dość chwiejny, usiłujący na dobre wyjść z uzależnienia od narkotyków. Chce oddać rodziców do domu spokojnej starości, bo wie, że coraz gorzej dają sobie radę, a on nie zdoła zapewnić im wystarczającej opieki. Starzy ludzie chcą umrzeć we własnym domu. Syn też przeżywa tragedię.

– Demencja jest dla rodziny jak puzzle, każda część tej układanki zależy od kształtu drugiej – dodaje reżyser. – Bywa, że ludzie, którzy są blisko osoby cierpiącej na alzheimera, cierpią tak samo, a czasem bardziej niż osoba chora.

Czytaj więcej

Céline Sciamma. Reżyserka w ogniu

Powrót do własnych przeżyć

Dziś coraz częściej artyści dostrzegają problemy starości, zaczynają powstawać filmy o ludziach chorych na alzheimera, pogrążających się w niebyt jeszcze za życia. Nic dziwnego, społeczeństwa się starzeją. Niedołężność, uzależnienie od innych, odchodzenie stają się tematami uniwersalnymi. Gaspar Noé przeżył takie doświadczenie z własną matką: – Pogrążała się w niebyt. Były momenty, kiedy wszystko jej się myliło. Nie wiedziała nawet, kim jestem. Niemal wariowałem, nie mogąc nawiązać z nią kontaktu. Ale potem świadomość jej na chwilę wracała, mogliśmy rozmawiać, zaczynała być czymś zainteresowana. Ostatnie dni były koszmarem, matka miała omamy i potworne lęki.

Francuski reżyser przyznaje, że od dawna myślał o filmie, w którym opowiedziałby o tym codziennym oddalaniu się od życia, o cierpieniu osób wpadających w otchłań niebytu, ale i tych, którzy są obok. – Oni także to przeżywają. Czasem nawet bardziej niż osoba chora – mówi mi.

Olbrzymie wrażenie zrobiła na nim „Miłość” Michaela Hanekego. Tam również stare, inteligenckie małżeństwo musiało zmierzyć się ze śmiertelną chorobą. Mąż opiekował się sparaliżowaną żoną, ale jej stan systematycznie się pogarszał. Kolejny wylew przykuł ją do łóżka, odarł z godności, przyniósł potworne cierpienie. Mężczyzna trwał przy niej, ale przecież kiedyś mu powiedziała: „Nie chcę tak żyć”. Kamera obserwowała dramat zamknięty w ścianach paryskiego mieszkania z bardzo bliska. Nie było w tym filmie jednej fałszywej sceny, jednej sztucznie brzmiącej rozmowy, nieprawdziwego gestu. Ekran żył dzięki dwóm wielkim kreacjom: 81-letniego Jeana-Louisa Trintignanta i 85-letniej Emmanuelle Rivy.

– Obejrzałem ten film dwa miesiące przed śmiercią mojej matki – wyznaje Noé. – Pamiętam, dziwiłem się, dlaczego tak mało powstaje obrazów o umieraniu, starości, alzheimerze. Sukces „Miłości” udowodnił, że ludzie czekają na takie tematy.

Dziesięć lat później artyści coraz częściej to dostrzegają. Jednym z najciekawszych filmów ubiegłego roku był „Ojciec” Floriana Zellera z oscarową kreacją Anthony’ego Hopkinsa. Zagrał w nim londyńskiego inteligenta, który już nie radzi sobie z rzeczywistością. Zaczyna żyć w fikcyjnym świecie. Łapczywie chwyta chwile spokoju, potem nagle jest pobudzony, wybucha, coraz częściej ma omamy, odpływa pełen lęku. Obok niego tragedię przeżywa córka, która chciałaby jeszcze ułożyć własne życie, ale ma obowiązki wobec ojca.

W polskim kinie mierzył się z problemem psychicznej choroby najbliższej osoby choćby Bartosz Konopka w „Lęku wysokości”. W tym roku w głównym konkursie trwającego właśnie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni są „Strzępy” – fabuła znanej dokumentalistki Beaty Dzianowicz, opowieść o załamaniu się życia rodziny, gdy dziadek zaczyna chorować na Alzheimera.

Gaspar Noé przyznaje, że o takim filmie o odchodzeniu myślał. Impulsem do jego realizacji stała się... pandemia i covidowa izolacja: – W 2021 roku producenci często pytali reżyserów: „Może masz niewielki projekt, który można by nakręcić wśród obecnych ograniczeń?” A ja, kiedy byłem ostatnio w Argentynie, narobiłem długów, więc gdy usłyszałem to pytanie, wymyśliłem temat, który można było zrealizować w jednym mieszkaniu. Wróciłem do Francji, napisałem dziesięć stron scenariusza, spotkaliśmy się z zainteresowaniem Narodowego Centrum Kina. I produkcja ruszyła.

Ale też całe miesiące pandemii podyktowały reżyserowi temat filmu: – To był czas samotności. Wykorzystałem go na oglądanie na DVD japońskich melodramatów z lat 50., 60, i 70. A kiedy zacząłem myśleć o własnej produkcji, wciąż do mnie wracał ten sam temat odchodzenia. Może i dlatego, że przez covid straciłem kilkoro bardzo bliskich przyjaciół. Czułem się otoczony przez śmierć. Nie mogłem przestać o niej myśleć.

Czytaj więcej

Dénes Nagy: Węgrzy Równali z ziemią ukraińskie wsie

Zdjęcia w jednym mieszkaniu

Kluczowe wydawało się w przypadku „Vorteksu” dobranie obsady. Rolę matki Noé od razu zaproponował Françoise Lebrun – aktorce, którą uwielbiał od czasu, gdy zobaczył ją w filmie „Mama i dziwka” Jeana Eustache’a. Do roli ojca wymyślił sobie 80-letniego Daria Argentę, scenarzystę, autora muzyki, a przede wszystkim reżysera – specjalistę od horrorów.

– Wiedziałem, że miał kręcić własny film, jednak zdjęcia opóźniały się z powodu kolejnych lockdownów – opowiada. – Znaliśmy się, mimo dużej różnicy wieku zaprzyjaźniliśmy się. Skontaktowałem się z jego córką. Powiedziała: „Tata jest w złej formie, ale pomogę ci”. Rzeczywiście, przygotowała grunt. Pojechałem do Rzymu i przekonałem go w pierwszej rozmowie. Wiedziałem, że dla każdego aktora niezawodowego gehenną jest uczenie się na pamięć tekstu. Więc powiedziałem: „Dario, ja będę stał za kamerą i filmował. Nie będę wtrącał się do twojej roli, będziesz mógł improwizować, mówić, co tylko będziesz chciał”. To go chyba przekonało, bo widziałem, jak odetchnął z ulgą.

Zdjęcia powstawały w Paryżu, w jednym mieszkaniu. Na planie tylko cztery osoby nie nosiły maseczek: trójka aktorów i Noé. Jest też w „Vorteksie” fascynujący zabieg stylistyczny. Przez cały czas ekran podzielony jest na dwie części – połowa należy do Matki, połowa do Ojca. Nawet kiedy siedzą obok siebie. Jakby reżyser chciał podkreślić, że ich światy się rozeszły. Po tylu wspólnie spędzonych latach dzieli ich już jakiś niewidzialny mur.

Oglądając „Vortex”, przypomniałam sobie „Koniec świata” Doroty Kędzierzawskiej – kameralny film o goryczy starości, o ludziach, którzy przeżyli razem całe życie i już więcej nie mogą na siebie patrzeć. Zniedołężniali i samotni nie są w stanie być dla siebie ostoją. Mieszkają w jednym pokoju jak za niewidzialnym murem. Już nieczuli na siebie. Za daleko zabrnęli we wzajemnych pretensjach, w niechęci. W „Vorteksie” nie ma nienawiści. Jest tylko ta odległość, niewidzialna przegroda, którą czasem tylko można pokonać, gdy wyciągnie się rękę, by drugą osobę przez chwilę pogłaskać.

„Vortex” jest dziełem przejmującym. I bardzo dla Noé osobistym. – Mój ojciec był podobny do bohatera, matka pogrążała się w demencji i Alzheimerze przez osiem lat. To film o jej umieraniu. O umieraniu mojego ojczyma, o umieraniu mojego pierwszego reżysera mentora Fernando Solanasa. Każdy niemal zna takie sytuacje, często zetknął się z nimi we własnej rodzinie. Ja z bliska obserwowałem ten proces. Rozpadanie się świata na kawałki – przyznaje reżyser.

To również film, w którym przejrzał się on sam. Półtora roku temu miał wylew krwi do mózgu. – Żyję tylko dlatego, że szybko trafiłem do szpitala. Nikomu nie życzę takiego doświadczenia. Czujesz się, jakby ci w głowie wybuchła bomba. Wybiegasz z domu, biegniesz do ulubionego baru tuż obok, każde oko patrzy w inną stronę, bez żadnej synchronizacji, nie słyszysz nic poza dziwnymi grzmotami w głowie, pocisz się niemiłosiernie. Jakiś chłopak dzwoni po pogotowie. Potem już jest tylko koszmarny ból głowy przez wiele dni. Nie wiesz, co się z tobą dzieje. Jakbyś cały czas walił głową w ścianę – mówi mi Gaspar Noé i zaraz dodaje: – Przeżyłem, miałem szczęście.

Jest reżyserem z własnym, mocnym charakterem. Obywatelem świata. Urodził się w Argentynie w 1963 roku. Jego ojciec Luis Felipe Noé był malarzem, scenarzystą. Gaspar miał trzy lata, gdy rodzice wyjechali z nim na jakiś czas do Stanów.

– Pamiętam, że wtedy zobaczyłem w telewizji film „Jazon i Argonauci” – opowiada. – Zostało to zakodowane w mojej dziecięcej pamięci. Ale prawdziwie wielkie wrażenie zrobiła na mnie „Odyseja kosmiczna”. Obejrzałem ją w kinie po powrocie do Buenos Aires. Dziesięć lat później zostałem filmowcem.

W połowie lat 70. jego rodzice, uciekając przed wojskową juntą, przenieśli się do Paryża. Tam jako 17-latek Gaspar poszedł do szkoły operatorskiej. Robiąc szkolną etiudę, zaproponował ojcu, żeby zagrał seryjnego mordercę w filmie, który zadedykował matce. Jako 23-latek został asystentem Fernando Solanasa, argentyńskiego reżysera, który był przyjacielem ojca. On z kolei przyjaźnił się z synem Solanasa. – Wszystko więc odbyło się jak w rodzinie – przyznaje.

W 1991 roku Noe zrealizował 40-minutowy film „Carne”. I dostał sporo nagród na różnych światowych festiwalach, zakochała się też w nim projektantka mody Agnes B i zorganizowała mu premierę japońską.

Jak wspomina, w czasie tej tury spotkał wielu producentów, namawiali go do debiutu długometrażowego. Chciał nakręcić drugą część „Carne”. Udało się. Tak powstał jego długometrażowy debiut „Sam przeciw wszystkim”. Bohater, rzeźnik, wychodził z więzienia i starał się budować nowe życie ze swoją ciężarną dziewczyną. Ale spadał coraz niżej. Były w tym filmie koszmar, nihilizm, brak perspektyw przekładający się na coraz większą życiową degrengoladę.

Czytaj więcej

Życie nie jest bajką

Gdy wszystko się wali

W czasie promocji „Samego przeciw wszystkim” spotkał francuskiego aktora Vincenta Cassela, który był wówczas z Monicą Bellucci. – Spędziliśmy fantastyczny wieczór w klubie. Taniec, alkohol. I Vincent nagle mówi: „Podobają nam się twoje filmy. A jesteśmy wolni tego lata”.

Pierwszy pomysł jednak odrzucili, ale zaakceptowali „Nieodwracalne”. Noé postanowił zrobić film od końca do początku, jak to było w sztuce Harolda Pitera „Betrayal”. W dwa tygodnie wszystko zostało przygotowane. Zdjęcia trwały sześć tygodni. – To było moje pierwsze doświadczenie z kinem komercyjnym – opowiada.

Powstał film, który można całkowicie odrzucić albo głęboko przeżyć. Na mnie wywarł ogromne wrażenie. „Ponieważ czas niszczy wszystko. Ponieważ pewne czyny są nie do naprawienia. Ponieważ człowiek jest zwierzęciem. Ponieważ żądza zemsty jest popędem naturalnym. Ponieważ większość zbrodni pozostaje bez kary. Ponieważ miłość jest źródłem życia. Ponieważ w świecie dobrze ułożonym nie byłoby czerwonych tuneli”. W tak przygotowanym przez Gaspara Noé zwiastunie było niemal wszystko, co o „Nieodwracalnym” trzeba wiedzieć.

W pierwszych scenach w nocnym klubie kamera wirowała jak szalona, wyławiała obrazy orgii odbywającej się wśród świstów batów, jęków i charkotu orgazmów. Widz stawał się świadkiem koszmarnego morderstwa, pokazanego z detalami. Dalej (a właściwie nie dalej tylko przedtem, bo przecież Noé w swoim opowiadaniu cofał się w czasie) było dwóch późniejszych zabójców, którzy szukają po mieście swojej ofiary. A jeszcze wcześniej scena brutalnego gwałtu. Alfons z półświatka przez 12 minut mści się na „luksusowej laluni”, może z nią zrobić, co zechce – wykorzystać, upokorzyć, całkowicie zniszczyć. Widz już wie, że ona tego nie przeżyje. I wtedy Noé cofa się jeszcze bardziej. Jest przyjęcie, z którego dziewczyna, pokłócona z chłopakiem wychodzi sama i idzie ulicą do podziemnego przejścia. Kamera staje się coraz spokojniejsza. Jesteśmy świadkami melodramatycznej opowieści o kobiecie i dwóch zakochanych w niej mężczyznach, o miłości, o ładnych chwilach razem przeżytych, o dziecku, które ma być owocem uczucia.

Gaspar Noé przemontował potem film, pokazał wszystko od początku do końca. Wyszło banalnie. Historia odwrócona była potwornie mocna, bo nic nie mogło zmienić biegu wydarzeń, uchronić przed tragedią. Mogło być pięknie, ale wiemy, że tych ludzi czeka tylko koszmar. Są rzeczy nieodwracalne. Gdyby nie poszli na przyjęcie, gdyby chłopak inaczej się zachował, gdyby dziewczyna wyszła w innym momencie...

Noé opowiada o chwili, gdy wszystko się wali i nic już nie jest ważne. I o nieuchronności losu, o tym, że są sytuacje, w których niczego cofnąć się nie da. Gra na najwyższych uczuciach. Prowokuje, eksperymentuje, szuka nowego języka kina, próbuje wstrząsnąć widzem, który niejedno już widział i na niejedno zobojętniał. Doprowadza publiczność do mdłości, ale na swoją obronę ma jedno: pokazuje przemoc po to, aby obnażyć całą jej ohydę. I przypomnieć to, co najważniejsze – ile warte jest życie.

– To dziwne, bo z tego filmu zapamiętano głównie scenę gwałtu. To tak, jak Bill Clinton został zapamiętany poprzez jedno cygaro – mówił artysta.

Szokował dalej. Bohaterem nawiązującego do „Tybetańskiej księgi umarłych” „Wkraczając w pustkę” był zastrzelony w Tokio przez policjanta diler narkotyków, którego duch krąży nad miastem i ponad czasem – widzi śmierć swoich rodziców i własną kremację.

– Nigdy nie przeszedłem żadnej edukacji religijnej. Rodzice byli ateistami, Matka mi powtarzała: „Jak zobaczysz księdza, przechodź na drugą stronę ulicy”. Jako dziecko zastanawiałem się, dlaczego inni ludzie mają wstęp do raju, a ja nie. Kiedyś przeczytałem, że jeśli wstrzymasz oddech na trzy minuty, twoja dusza uwalnia się i patrzy na ciebie z zewnątrz. Próbowałem, ale mi nie wyszło. Więc „Wkraczając w pustkę” dla mnie samego było egzystencjalnym wyzwaniem. Nie zrobiłem tego filmu dlatego, że wierzę w reinkarnację. Chciałem sportretować marzenie wielu ludzi o życiu po życiu.

O następnym, „Love”, mówił, że ze wszystkich jego filmów był najbliżej tego, czego nauczył się o życiu. – Nie ma nic z autobiografii – powiedział mi. – Ale jest w nim klimat młodości, którą spędziłem w Paryżu, echo doświadczeń moich i moich przyjaciół. Chciałem opowiedzieć o wielkiej namiętności, wielkim pożądaniu. Znałem takie uczucie. Jako 25- czy 30-latek byłem podobny do bohatera filmu. Słuchałem takiej muzyki jak on, oglądałem te same filmy, miałem podobne marzenia.

I znów szokował scenami wykraczającymi poza grzeczne kino. – W każdym kraju panuje inna kultura. W Stanach wszyscy dziennikarze pytali mnie, dlaczego pokazałem na ekranie penis. Mnie to wydawało się naturalne w filmie o miłości. Nie da się nakręcić westernu bez pokazania broni – mówi mi.

W nakręconym tuż przed pandemią „Climaksie” znów były szalone tańce, całonocne szaleństwa topione w wódce i LSD. – W „Nieodwracalnym” wszyscy byliśmy w podobnym wieku. Przy „Climaksie” miałem na planie bardzo młodych wykonawców, na dodatek amatorów – mówi. – „Vortex” to wejście w świat osiemdziesięciokilkulatków. Ale ludzie są ludźmi, niezależnie od tego, czy mają lat naście, czy są w wieku dojrzałym, czy się starzeją.

Sam prywatnie jest osobą niezwykle otwartą, serdeczną, z ogromnym poczuciem humoru. Jako artysta uchodził za szaleńca, ryzykanta przekraczającego odważnie różne bariery. Czy w „Vorteksie” narodził się twórca bardziej skupiony, uważny, szukający pogodzenia z tym, co nieuniknione?

Na razie opowiada mi, jak spełnił się jeden z jego snów. – Wracał do mnie przez lata. Szedłem sam pustymi ulicami Paryża. Wiedziałem, że powietrze nie było czyste, dlatego ludzie chronili się w domach, za zamkniętymi oknami. Potem, kiedy wychodziłem w czasie pandemii na ulicę, przeżywałem ten sen na jawie. Byłem sam na rogu tej samej ulicy, którą szedłem we śnie – mówi. – Życie jest jak sen.

Para starych ludzi. Nie pałają do siebie nienawiścią, ale w związku, który trwał kilkadziesiąt lat, są już bardzo samotni. On jest krytykiem filmowym. Intelektualistą, który wygłasza tyrady o kinie, ogląda „Wampira” z 1932 roku i pisze nową książkę. Ona jest lekarką, która wciąż wypisuje recepty na psychotropy. Choć może trzeba napisać: była lekarką, bo zagłębia się coraz bardziej w demencję i alzheimera.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni