Charlie miał kiedyś żonę i dziecko. Ale zostawił rodzinę, gdy zakochał się w mężczyźnie. Po śmierci kochanka rozpaczał i jadł. Po latach nie wychodzi z domu, z trudem przemieszcza się z pomocą chodzika do łazienki i do łóżka. Takiej tuszy nie jest już w stanie znieść jego serce. Więc Charlie stał się więźniem własnego domu i ciała. Ogromny, z wielkim brzuchem i kilkoma podbródkami – uczy studentów sztuki pisania. Zdalnie, nie włączając kamery. Odwiedza go tylko przyjaciółka – pielęgniarka. Ale pewnego dnia zjawia się też córka. Już 17-letnia. „Wieloryb” wie, że jego stan pogarsza się, czuje śmierć. Chce się więc z dzieckiem pożegnać. Przez lata żałował sobie na wszystko, oszczędzał pieniądze, żeby je zostawić córce.

Czytaj więcej

„Till”: Krzyk bólu, krzyk rozpaczy

Darren Aronofsky zrobił film o ludziach niedoskonałych, popełniających błędy, samotnych. Charlie żyje myślą, że wynagrodzi podrastającej córce swoją nieobecność. Że zanim odejdzie, zabezpieczy jej przyszłość, a może da jeszcze trochę miłości. I choć na chwilę pokona jej niechęć.

W zrealizowanym na podstawie dramatu Samuela D. Huntera „Wielorybie” kamera niemal nie wychodzi z mieszkania Charliego, a mimo to film wciąga, nie rażąc teatralnością. Wielką kreację stworzył Brendan Frazer, poważny kandydat do Oscara. Jego ciało (dodatkowe kilogramy plus charakteryzacja) wygląda jak olbrzymia kłoda, ale nalana twarz kryje wrażliwość, żal, zdeterminowanie, by naprawić błędy.

„Wieloryb” wzrusza zwłaszcza wtedy, gdy Aronofsky opowiada szorstko i z dystansem. Potem robi się przewidywalnie i ckliwie. Ale wciąż – to piękne kino, przypominające, czym dla człowieka jest bliskość drugiego.