Zalewa nas fala filmowych biografii

Filmy biograficzne były, są i będą. Ale od ich twórców zależy, czy widz znajdzie w nich coś ważnego dla siebie. Na festiwalu w Cannes odbędzie się premiera filmu o młodym Donaldzie Trumpie.

Publikacja: 26.04.2024 17:00

Młodego Donalda Trumpa zagra Sebastian Stan. Zdjęcia do filmu trwały od listopada 2023 r. do końca s

Młodego Donalda Trumpa zagra Sebastian Stan. Zdjęcia do filmu trwały od listopada 2023 r. do końca stycznia 2024. Filmowcy zdążyli z postprodukcją, bo stawką była premiera przed wyborami prezydenckimi Patriot Pics/BACKGRID/Backgrid USA/Forum

Foto: Patriot Pics / BACKGRID / Backgrid USA / Forum

Czy kluczem do kina nie jest pokazanie bohatera w kryzysie? – pyta Pablo Larraín, autor filmów „Jackie” o Jacqueline Kennedy Onasis, „Spencer” o księżnej Dianie, „Neruda” o Pablu Nerudzie. I to pytanie staje się często kluczem do współczesnych filmowych portretów.

Kiedy w 1983 roku osiem oscarowych statuetek dostał „Gandhi” Richarda Attenborough, nawet w Hollywood żartowano: „Bo tytułowy bohater jest dokładnie taki, jakim chciałby się widzieć każdy członek Amerykańskiej Akademii Filmowej: szczupły, opalony i moralny”. W tym roku z siedmioma Oscarami wyszli z hollywoodzkiego Dolby Theatre twórcy „Oppenheimera” – filmu o dramacie naukowca, który skonstruował bombę atomową i przeżył tragedię, gdy zrozumiał, że przywódcom świata dał do ręki broń mogącą unicestwić ludzkość. Teraz zaś frekwencyjne sukcesy odnosi na świecie „Back to Black. Historia Amy Winehouse”. Film Sam Taylor-Johnson w ciągu pierwszych trzech dni wyświetlania w Wielkiej Brytanii zyskał lepszy wynik weekendu niż przeboje w stylu „Civil War”, „Kung Fu Panda 4” czy „Godzilla i Kong: Nowe Imperium”.

To opowieść o wokalistce, która stała się członkinią „klubu 27”: umarła w wieku 27 lat, jak Jimmy Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Brian Jones czy Kurt Cobain. Reżyserka opowiedziała o krótkim życiu piosenkarki. Są tu młodość spędzona w Londynie, spotkanie z Blakiem – jej późniejszym mężem, narkotyki, alkohol. Nieprzeciętny talent, niszczące uzależnienie, tragiczna śmierć. Olbrzymia kariera i upadek. Można narzekać, że życie Amy Winehouse zostało przez twórców filmu wybielone, że nie jest aż tak dramatyczne, jak było w rzeczywistości. Ale to i tak jest opowieść o równi pochyłej, o niedawaniu sobie rady ze światem i z sobą, o staczaniu się na dno.

Kino zawsze widziało w biografiach szansę na interesujący temat i zainteresowanie widzów. W końcu lubimy podglądać wielkich i sławnych, a czasem i tych, których świat nie zna, a znać powinien. Nie bez powodu też mówi się, że najlepsze scenariusze pisze życie.

Czytaj więcej

„Wariaci”: Niepotrzebni

Filmy biograficzne. Krytycznie o gigantach

Pierwszy ważny film biograficzny – nieme „Męczeństwo Joanny d’Arc” Carla Theodora Dreyera, powstał w 1928 r. Potem przez stulecie kina opowieści o życiu autentycznych ludzi wciąż wracały. Dziś, gdy na rynku wydawniczym poszukiwana jest literatura faktu, również filmowcy bardzo chętnie zwracają się ku autentycznym bohaterom.

Ale najciekawsze XXI-wieczne opowieści biograficzne – podobnie jak te ostatnio najgłośniejsze o Oppenheimrze czy Amy Winehouse – rzadko są hagiografiami. Znacznie częściej pokazują ludzi, którzy mimo rozmaitych sukcesów pod skórą noszą niedopasowanie, strach, czasem wręcz tragedie. Albo tych, którzy potrafią w bezwzględny sposób iść w swojej karierze do celu, niszcząc wszystko wokół siebie. Tak tworzy się na ekranie obraz współczesności.

Do tego schematu doskonale pasują opowieści o wielkich biznesmenach. Jak choćby „Wilk z Wall Street” Martina Scorsesego z brawurową rolą Leonarda DiCaprio. Prostytutki, narkotyki, niekończąca się zabawa i wielkie fortuny – film Sorsesego sprawiał wrażenie żartu w złym stylu. Ale był wierną ekranizacją wspomnień nowojorskiego brokera Jordana Belforta. Faceta, który w swojej firmie Stratton Oakmont prał brudne pieniądze, sprzedawał bezwartościowe akcje śmieciowe, dokonywał nieuczciwych manipulacji. I szalał, razem ze swoimi współpracownikami urządzając orgie. Scorsese sportretował człowieka, który zatracił poczucie rzeczywistości, a przede wszystkim przyzwoitość. Żerował na naiwności ludzi, do swoich pracowników mówił: „Oszukujcie, bądźcie bezwzględni, liczą się tylko dolary w naszej kieszeni”. I pokazał upadek Belforta, który w 2008 roku został skazany na 22 miesiące więzienia. Tylko tyle, bo współpracował z FBI, sypiąc w śledztwie przyjaciół.

W „Big Short” Adama McKaya prototypem bohaterów byli maklerzy, którzy zarobili setki milionów na kryzysie 2008 r. Takich filmów w ostatnim ćwierćwieczu powstało bardzo wiele. Podobnie jak opowieści o politykach.

Ludzie kina śledzili również kariery tych, którzy stworzyli naszą dzisiejszą rzeczywistość. Na ekranie pojawił się bohater – zdawałoby się – bardzo niefilmowy. Zatopiony w nowoczesnych technologiach, słabo osadzony w społecznych układach i bezwzględnie, często z klapkami na oczach, dążący do własnych celów. Takiego bohatera pokazał David Fincher w „The Social Network”. Twórca Facebooka Mark Zuckerberg został tam naszkicowany przez genialnego scenarzystę Aarona Sorkina jako mruk – nielojalny w stosunku do przyjaciół, niepotrafiący odnaleźć się we własnym środowisku. Facet superinteligentny, ale arogancki, przekonany o swojej przewadze intelektualnej nad otoczeniem.

Podobnie wypadł na ekranie twórca potęgi Apple’a, dzięki któremu używamy dzisiaj iPhone’ów, iPadów, iPodów, Maców, MacBooków i innych sprzętów z logo nadgryzionego jabłuszka. W „Jobsie” Joshua Michael Stern sportretował początek kariery Steve’a Jobsa, do którego menedżer z Atari mówi wprost: „Jesteś świetny, ale jesteś dupkiem”. A jednak daje mu poprowadzić własny projekt. Jobs jest nielojalny, egoistyczny, społecznie niedopasowany i nieodpowiedzialny. Wyrzuca z domu dziewczynę, która zaszła z nim w ciążę, ludzi często traktuje jak śmieci. Nawet bliscy współpracownicy w czasie sprzeczek z nim mają w oczach strach. Potrafi oszukać przyjaciela. Nie widzi niczego poza końcem własnego nosa i kolejnymi projektami, na których punkcie szaleje. Wcale nie lepiej wypada konstruktor Apple’a w głośnym filmie „Steve Jobs” Danny’ego Boyle’a – tym razem naszkicowany w scenariuszu przez wspomnianego Sorkina.

Tak dzięki filmowym sylwetkom tworzy się na ekranie obraz zachodniej, korporacyjnej rzeczywistości XXI wieku. Pojawiają się też autentyczne zapisy kryzysów finansowych, zbrodni, portrety przywódców i polityków – od królowej Elżbiety zaczynając, na Che Guevarze kończąc. A wrażliwość i refleksję nad kondycją człowieka do tego obrazu wnoszą losy artystów.

W ostatnich latach przeszła przez ekrany cała fala takich produkcji. Część powstawała jako potencjalny hit, inne miały budzić refleksję na temat ceny sukcesu, opowiadać o ambicjach, wzlotach i upadkach, o naszej rzeczywistości.

W 2019 r. na ekrany wszedł „Rocketman” Dextera Fletchera o Eltonie Johnie. Twórcy skoncentrowali się na latach, gdy muzyk piął się na szczyt show-biznesu. Film kończył się pruderyjnie, nie dotykając późniejszego okresu, gdy piosenkarz spotkał miłość swego życia, czyli Davida Furnisha, w Ameryce długo bowiem nie wybaczono mu coming outu. Dexter opowiedział wprawdzie o uzależnieniu od narkotyków, jednak wszystko w jego filmie wydaje się pokazane przez różowe okulary. I trudno się dziwić, skoro współproducentem „Rocketmana” był sam Elton John. Peter Bradshaw w „Guardianie” napisał: „To uczciwy hołd dla muzyki i publicznego wizerunku Eltona Johna, ale człowiek się Fletcherowi wymknął”.

Uproszczona biografia? Nie ulega wątpliwości. Ale w końcu to miał być przebój. No i film zarobił blisko 200 milionów dolarów, choć daleko mu było do sukcesu wcześniejszego o rok obrazu o zespole Queen i jego liderze Freddiem Mercurym „Bohemian Rhapsody”, który przyniósł ponad 900 mln dol. Ale jednocześnie bardzo ambitne dzieło Todda Haynesa „I Am Not There. Gdzie indziej jestem” (2007), w którym różne strony osobowości Boba Dylana grało sześcioro wybitnych aktorów, w tym Cate Blanchett i Richard Gere, przyniosło z kin niespełna 12 mln dol. Może dlatego już powstaje kolejna biografia Dylana w reżyserii Jamesa Mangolda, gdzie muzyka zagra Timotheé Chalamet.

Na szczęście większość artystów stara się zainteresować widzów, jednocześnie nie rezygnując z powiedzenia czegoś ważnego o kondycji dzisiejszej zachodniej kultury. I choć uciekają od eksperymentów w stylu Haynesa, znajdują recepty ciekawsze niż proste opowieści hagiograficzne. 


Film „Priscilla” Sofii Coppoli. Elvis Presley z innej perspektywy

Jak się to dzisiaj robi? A choćby tak: w 2022 roku w „Elvisie” Australijczyk Baz Luhrmann zderzył karierę Elvisa Presleya z życiem jego menedżera, szarą eminencją, granego przez Toma Hanksa. To właśnie „pułkownik” Tom Parker opowiadał w filmie historię̨ tytułowego bohatera. Uzależniony od hazardu nielegalny emigrant z Holandii, facet o sfałszowanej biografii, sam nie miał paszportu i nigdy nie zorganizował Presleyowi światowego tournée. Nie potrafił też zapewnić mu satysfakcjonującej kariery filmowej. Ale na koncertach w Ameryce jego podopieczny porywał tłumy, stając się wielkim idolem młodego pokolenia lat 50. i 60. XX wieku. Luhrmann starał się zrozumieć istotę zjawiska, jakim był Presley – artysta, który wniósł na scenę sex appeal, a przede wszystkim całymi garściami czerpał inspiracje z czarnej muzyki. Nie sportretował ikony, lecz człowieka, który osiąga szczyty i upada. „Myślę̨, że dzięki Bazowi zrozumiecie lepiej, kim był Elvis” – mówiła wówczas wdowa po artyście Priscilla Presley.

Teraz to ona stała się główną bohaterką filmu. Bardzo znaczącego dla naszego czasu. W „Priscilli” Sofia Coppola opowiedziała o pierwszym zauroczeniu uczennicy znanym piosenkarzem, o dorastaniu w Graceland, gdzie za zgodą rodziców jako 17-latkę zabrał ją Presley, a wreszcie o nieudanym małżeństwie. Są w tym filmie narkotyki, rozczarowania. Są chwile szczęścia, ale też upokorzenia, gdy sławny mąż w Hollywood wdaje się w kolejne, głośne romanse. A wreszcie samotność, której nie są w stanie złagodzić żadne luksusy.

To jest znacząca w dobie #metoo, uniwersalna opowieść o kobiecie zniewolonej i zawłaszczonej przez mężczyznę, który tylko sobie daje prawo do wolności w związku. I o żonie, która postanawia porzucić luksusy, by odnaleźć własną wolność i własne życie. Film Coppoli jest właśnie o tym, że kobieta – niezależnie do tego, czy ucieka od przemocy w rodzinie, czy ze złotej klatki – ma prawo do zachowania swojej godności i decydowania o sobie.

Wiele o współczesnym kinie biograficznym mówi twórczość cytowanego na wstępie Pabla Larraína. – Czy zdajesz sobie sprawę, że w „Jackie”, „Nerudzie” i „Spencer” dekonstruujesz gatunek biograficzny? – spytał reżysera dziennikarz. – Nie robiłem tego świadomie – odpowiedział chilijski artysta. – Po prostu kręcę filmy o ludziach, którzy muszą stawić czoła światu i sytuacjom, w jakich się znaleźli.

Jego „Neruda” jest mocnym filmem politycznym, kolejnym rozliczeniem artysty z XX-wieczną historią Chile i z narodzinami autorytaryzmu po II wojnie światowej. Poeta i komunista Pablo Neruda ucieka tu przed policją. Larrain buduje atmosferę osaczenia, sięga po surrealizm. Ale nic w tym filmie nie jest proste. Policja buduje swoją siłę, depcząc po piętach nieprawomyślnemu poecie, poeta buduje swój autorytet dzięki opinii prześladowanego, a wszyscy walczą o duszę narodu.

Z kolei „Jackie” Larraín zrealizował w Stanach Zjednoczonych. I kręcąc film o amerykańskiej ikonie, trafił w dziesiątkę. Opowiedział o zaledwie kilku dniach z życia Jacqueline Kennedy Onasis. Tych najtrudniejszych. 22 listopada 1963 roku strzały oddane przez zamachowca Lee Harveya Oswalda w kierunku Johna Fitzgeralda Kennedy’ego zmieniły wszystko: bieg historii i jej los. Chilijczyk zrobił film o kobiecie, która z własnej twarzy zmywała krew męża. O matce, która musiała powiedzieć dzieciom, że ich ojciec już do domu nie wróci. O pierwszej damie, która opuszczając Biały Dom, widziała, jak jej następczyni, kostyczna Bird Johnson, zamawia do sypialni inne zasłony. O człowieku, który zwątpił w istnienie Boga. O żonie, która musiała zadbać, by jej zamordowany bestialsko mąż stał się legendą. O wieku XX.

I wreszcie „Spencer”. Film o lady Dianie. Ale nie o „królowej ludzkich serc”, lecz o potwornie samotnej kobiecie, która Boże Narodzenie spędza wśród nieprzychylnych jej ludzi. Zdradzana przez męża, ignorowana przez resztę królewskiej rodziny. Rozdygotana, nieszczęśliwa, wpadająca w depresję. Larraín opowiedział o życiu w świecie, który stawia warunki, nie dając w zamian odrobiny ciepła potrzebnego do istnienia. I kobiecie, która jako 19-latka miała być królewną z bajki, a stała się niemal więźniem i „problemem” rodziny obojętnej na jej cierpienie i zapadanie w chorobę. Dziennikarze pisali o filmach biograficznych, ale Larraín był wierny sobie i pokazując „ludzi w kryzysie”, opowiadał o świecie. Dziś kręci kolejny film, „Maria”. Tym razem o divie operowej Marii Callas. W żegnającą się z życiem, wspominającą piękne i tragiczne chwile bohaterkę wciela się Angelina Jolie.

I właśnie filmy tego świetnego, chilijskiego artysty wyznaczają nowoczesny kształt kina biograficznego. Nie trzeba pokazywać dziejów człowieka od niemowlęctwa. Lepiej skupić się na tym, co ważnego jego życie mówi o nas i naszym świecie.

Czytaj więcej

„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar

Najbardziej oczekiwanie filmy biograficzne. Beatlesi razem i osobno

W zapowiedziach nowych produkcji wciąż pojawiają się nowe biografie. Najbardziej oczekiwane filmy to niewątpliwie realizowane przez Sama Mendesa cztery osobne opowieści o muzykach z zespołu The Beatles. Każdemu z nich – Ringo Starrowi, George’owi Harrisonowi, Paulowi McCartneyowi i Johnowi Lennonowi – ma być poświęcony osobny film. Poza tym niewiele wiadomo, bo przedsięwzięcie otacza tajemnica.

Więcej jest informacji o „Michaelu” Antoine’a Fuqui o Michaelu Jacksonie. Film jest już po zdjęciach, pojawiły się nawet fotosy z planu, premiera przewidziana jest na 18 kwietnia 2025 r. Scenariusz napisał hollywoodzki profesjonalista, autor m.in. „Skyfall” i „Aviatora” John Logan, a w króla popu wciela się Jaafar Jackson, 27-letni kuzyn Michaela, który występuje na scenie od 12. roku życia. Wiele szczegółów z planu się nie wydostaje, ale producent filmu zapewnia, że widzowie będą mieli szansę zobaczyć Jacksona, „jakiego nie znali”.

Powstaje też film poświęcony Bruce’owi Lee. Przed laty zrobienie takiego obrazu zaproponowały reżyserowi Angowi Lee żona i córka zmarłego tragicznie aktora. „Czuję jakiś rodzaj związku z Bruce’em. Charakterologicznie jesteśmy bardzo różni, jednak sporo nas łączy. On też zawsze miał problemy z określeniem własnej tożsamości, ze znalezieniem swojego miejsca” – mówi reżyser i zapewnia, że teraz chciałby ten film zrobić jak najszybciej. Bo w roli głównej ma wystąpić syn Bruce’a Lee – Mason. Ale także dlatego, że w epoce wzmożonego uchodźstwa i migracji problemy z wpisaniem się w nowy świat przeżywają miliony ludzi.

Po zakończonych przed dwoma tygodniami canneńskich targach MIPTV głośno jest o miniserialu „Becoming Lagerfeld”. Twórcy cofnęli się do lat 70. XX wieku, gdy zbliżający się do czterdziestki Karl Lagerfeld (w tej roli Daniel Brühl) przebijał się na szczyty paryskiego świata mody, w którym półbogiem był Yves Saint Laurent.

Wdzięcznym tematem są zawsze sportowcy. Siła, zmagania z sobą i z innymi, wielkie emocje, wielkie wygrane i wielkie przegrane. Jak w jednym z najlepszych filmów Martina Scorsesego „Wściekły byk”. Ale i tutaj arena już dziś nie wystarcza. W końcu kwietnia, w Leeds, mają zacząć się zdjęcia do filmu „Giant”, którego bohaterami są brytyjski bokser jemeńskiego pochodzenia Prince Naseem 'Naz' Hamed i jego trener Brendan Ingle. Ich życie i drogę Naza ze slumsów do sławy reżyser Rowan Athale ma pokazać na tle wzrastającej w Wielkiej Brytanii w latach 80. i 90. XX wieku islamofobii. Kolejny temat ważny dla dzisiejszego świata.

Zresztą nawet wtedy, gdy powstają obrazy historyczne, twórcy szukają współczesnego, niestereotypowego spojrzenia na swoich bohaterów. Volker Schlöndorff szykuje się do filmu o XVIII-wiecznym włoskim kompozytorze Antonio Vivaldim. Scenariusz oparty jest na książce Petera Schneidera. Film zostanie nakręcony w całości we Włoszech, w języku włoskim. Schlöndorff zastrzega, że nie będzie to „opowieść o Wenecji, barokowych festiwalach i gondolach”. Niemieckiego reżysera interesują lata 1703–1715 i 1723–1740, gdy Vivaldi uczył muzyki w sierocińcu i stworzył pierwszą w świecie orkiestrę złożoną z samych kobiet.

A wreszcie prawdziwa sensacja: biograficzny film „The Apprentice” o Donaldzie Trumpie, który będzie miał premierę na festiwalu w Cannes w maju. Reżyserem jest irański twórca Ali Abbasi („Holy Spider”), Trumpa gra Sebastian Stan, Ivankę Trump – Maria Bakalova. Film przedstawia karierę młodego Trumpa na rynku nieruchomości w Nowym Jorku w latach 70. i 80. Skupia się na relacjach Trumpa i Roya Cohna, prawnika i prokuratora znanego ze współpracy z senatorem Josephem McCarthym. Cohn był odpowiedzialny m.in. za kontrowersyjne – przebieg procesu budził wątpliwości – skazanie na śmierć Juliusa i Ethel Rosenbergów, szpiegujących na rzecz ZSSR, a także „lawendową panikę”, czyli atak na urzędników administracji USA o homoseksualnej orientacji, w wyniku której miało dojść do wielu samobójstw. Te tematy poruszył serial „Anioły w Ameryce”, pokazując śmierć na AIDS Cohna, który sam był… kryptogejem. W filmie o młodym Trumpie relacja Cohn–Trump ma być przedstawiona w formie „mentor–protegowany” i poruszać takie tematy, jak władza, korupcja i oszustwo.

Jedno jest pewne: rzeczywistość przynosi niejednokrotnie ciekawszych bohaterów, niż zdołają wymyślić scenarzyści. I tylko talent, i odwaga twórców decydują, czy w tych biograficznych opowieściach znajdziemy coś więcej niż pospolitą nudę lub podglądactwo rodem z towarzyskich rubryk.

Czy kluczem do kina nie jest pokazanie bohatera w kryzysie? – pyta Pablo Larraín, autor filmów „Jackie” o Jacqueline Kennedy Onasis, „Spencer” o księżnej Dianie, „Neruda” o Pablu Nerudzie. I to pytanie staje się często kluczem do współczesnych filmowych portretów.

Kiedy w 1983 roku osiem oscarowych statuetek dostał „Gandhi” Richarda Attenborough, nawet w Hollywood żartowano: „Bo tytułowy bohater jest dokładnie taki, jakim chciałby się widzieć każdy członek Amerykańskiej Akademii Filmowej: szczupły, opalony i moralny”. W tym roku z siedmioma Oscarami wyszli z hollywoodzkiego Dolby Theatre twórcy „Oppenheimera” – filmu o dramacie naukowca, który skonstruował bombę atomową i przeżył tragedię, gdy zrozumiał, że przywódcom świata dał do ręki broń mogącą unicestwić ludzkość. Teraz zaś frekwencyjne sukcesy odnosi na świecie „Back to Black. Historia Amy Winehouse”. Film Sam Taylor-Johnson w ciągu pierwszych trzech dni wyświetlania w Wielkiej Brytanii zyskał lepszy wynik weekendu niż przeboje w stylu „Civil War”, „Kung Fu Panda 4” czy „Godzilla i Kong: Nowe Imperium”.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi