Wariaci” to historia dwojga wykolejeńców. Eryk i Karolka mają za sobą po kilka lat odsiadki w więzieniu, a przed sobą – pustkę. Są toporni, brudni, nawet ich uczucie jest takie, że Karolka, jak się zdenerwuje, to może odjechać do motelu z przypadkowym facetem. Choć Eryk zrobi wtedy wszystko, żeby ją „ratować”. Spróbują zamieszkać w lesie, z dala od ludzi. Na dodatek z małą dziewczynką, córką Eryka, którą on porwie dziadkowi. Tylko co zrobić, kiedy Karolka wyląduje w szpitalu ciężko chora, a na leczenie będzie potrzebna duża kasa?

Jan Jakub Kolski w „Wariatach” eksperymentuje. To kino inne niż jego wiejsko-mityczne obrazy jak „Jańcio Wodnik” czy „Historia kina w Popielawach”, inne niż dramaty wojenne „Daleko od okna” i „Wenecja”, inne niż „Pornografia” czy „Jasminum”. Podobne jak w „Wariatach” klimaty były może wcześniej w jego „Zabić bobra” czy w „Lesie 4 rano”.

Czytaj więcej

Holoubek: „Rojst” jako serial pozwalał dokładniej budować wątki

„Wariaci” to kolejna opowieść o ludziach bez adresu, którzy mają tylko siebie, a czasem może się okazać, że to za mało. Sympatię budzi tylko kilkulatka – szczęśliwa, że odzyskała ojca. Bo Eryk (Eryk Lubos) i Karolka (Alicja Stasiewicz) jakoś nie są w stanie wykrzesać w widzu empatii. Zaniedbani, wyizolowani ze społeczeństwa, w tym odosobnieniu wcale nie piękni. W gruncie rzeczy nijacy. Nie są w stanie wpisać się ani w zwyczajne życie, ani w rządzący się własnymi prawami świat wędrowców jak choćby świadomie odrzucający reguły zachodniej cywilizacji bohaterowie „Nomadlandu”, ani w rzeczywistość psychopatycznych wykolejeńców w stylu „Urodzonych morderców”. Tęsknię za Kolskim magicznym, oryginalnym, mocnym.