Ojciec – Gustaw Holoubek, matka – Magdalena Zawadzka. Najwyższa półka. Rosnąc w takim domu, sam nie myślał pan jako chłopiec o aktorstwie?
Jakoś to pewnie przemykało mi przez głowę, ale generalnie nie byłem typem dziecka, które chce występować na akademiach i recytować wierszyki.
Skąd się wzięły studia operatorskie?
Mając 19 lat, wiedziałem, że interesuje mnie film, ale nie byłem gotowy psychicznie na reżyserię. Rodzice mi wtedy poradzili operatorkę. Uważali, że to jest fach w ręku. Mieli rację. A potem kilkanaście lat pracy w zawodzie operatora dało mi warsztat filmowca. Bo rozumiem plan, wiem, jak działa produkcyjna machina i jak scena będzie wyglądała na ekranie, choć zawsze pozytywnie zaskakują mnie współpracownicy.
Jako operator nie trafił pan chyba na swojego reżysera, tak choćby jak Piotr Sobociński jr. na Wojciecha Smarzowskiego. Teraz jako reżyser stworzył pan stały team z Bartłomiejem Kaczmarkiem.
Kiedyś rzeczywiście myślałem, że jako autor zdjęć nie mam szczęścia, żeby trafić na reżysera, z którym mógłbym pracować na dłuższą metę. Może za bardzo ingerowałem w inscenizację? Ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że dobrze się stało, bo gdybym osiadł w kinie jako operator, to pewnie nie wyrywałbym się ku reżyserii.
Pierwszym pana filmem był dokument „Słońce i cień” z 2007 r. o ojcu i Tadeuszu Konwickim.
Mój ojciec był starszy niż ojcowie większości moich kolegów. Był wielkim artystą i intelektualistą. To ma znaczenie dla młodego człowieka, bo musi wyjść z bardzo długiego cienia. Tym filmem chciałem powiedzieć, że bardzo go kocham i podziwiam. On mi zaufał i to była nasza wspólna wyprawa do lasu. Inni ojcowie zabierali synów na biwak czy na spływ kajakiem, ja taką wyprawę odbyłem przy okazji filmu. Ten dokument dał mi pierwsze, solidne doświadczenie reżyserskie. Pomyślałem, że skoro udało mi się zmierzyć z legendą ojca, to znaczy, że mam siłę, by robić filmy jako reżyser. Mając 27 czy 28 lat, zrozumiałem, że nie muszę się bać. Uwierzyłem w siebie.
Dziś ma pan na swoim koncie dwa filmy fabularne, głośne seriale. Ale też stworzył pan ciekawą, stałą ekipę.
Mam wrażenie, że zgrane zespoły są bardziej efektywne, bo nie muszą się docierać. Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił mi odnaleźć choćby wspomnianego operatora Bartka Kaczmarka, jak również resztę moich współpracowników. Pracujemy razem od dawna, chociaż nie zawsze w tym samym składzie – ostatniego „Rojsta” zrobiłem z operatorem Maćkiem Sobierajem. Maciek świetnie sobie poradził z niezwykle trudnym zadaniem, podtrzymał klasę wizualną i estetykę, za którą „Rojst” zawsze był chwalony.
Wierny jest pan także scenarzystom – Kasprowi Bajonowi czy Andrzejowi Gołdzie, który przyniósł panu teksty o Komendzie i „Doppelgangera…”.
Kiedyś przeczytałem książkę Kaspra „Klug”. Pomyślałem, że super byłoby razem z tym facetem coś zrobić. Ale na końcu książki było napisane, że autor jest scenarzystą i reżyserem, więc stwierdziłem, że pewnie nie będzie zainteresowany pisaniem dla innego reżysera. Jednak niedługo później spotkałem go zupełnym przypadkiem na planie reklamy. Zgadaliśmy się, posłałem mu tekst „Rojsta” i tak zaczęła się nasza współpraca. Ja chyba rozumiem jego literaturę, on rozumie mój sposób widzenia świata. Andrzej Gołda z kolei zadzwonił do mnie pewnego dnia z propozycją filmu, którego ostatecznie nie nakręciłem, ale pod koniec rozmowy wspomniał o sprawie Tomasza Komendy. Niedługo potem byłem już na planie „25 lat niewinności”. Potem nakręciliśmy razem „Doppelgängera”.
Rohrwacher: Kino pozwala poczuć to, co niewidzialne
Idealne dzieła, zaprogramowane przez AI, nigdy nie będą miały prawdziwej wartości. W sztuce liczy się dążenie do prawdy, a w drodze do niej człowiek ma prawo do popełniania błędów – mówi autorka filmu „La Chimera” - mówi Alice Rohrwacher, włoska scenarzystka i reżyserka.
Pana filmy są bardzo mocno osadzone w polskiej rzeczywistości. A gdyby ktoś panu zaproponował pracę za granicą?
Czerpię siły z tego, gdzie jestem, z kraju, w którym żyję. Lubię rozumieć tkankę, w jakiej wyrośli moi bohaterowie. Gdybym znalazł się gdzieś za granicą, musiałbym się wszystkiego uczyć od nowa, co nie znaczy, że nie dałbym sobie z tym rady.
Tak mawiał Andrzej Wajda. Ale dzisiaj już nie tylko Agnieszka Holland czy mieszkający przez wiele lat w Anglii Paweł Pawlikowski pracują na Zachodzie. Dobrze czują się na świecie twórcy młodszych pokoleń, m.in. Małgorzata Szumowska czy Agnieszka Smoczyńska.
„Doppelgänger. Sobowtór” w dużej części dzieje się za granicą, grają w nim niemieccy i francuscy aktorzy. Jeśli nadarzy się ciekawa propozycja nakręcenia czegoś za granicą, pewnie z niej skorzystam. Ale, jak mówiłem, to co pozostaje dla mnie najważniejsze to znajomość świata, w którym rozgrywa się dana opowieść. Stąd czerpię siłę do budowania wiarygodnych postaci i konfliktów.
Ostatnio pracuje pan niemal non stop.
Rzeczywiście kilka lat spędziłem na filmowych planach i w montażowniach. W pewnym momencie pokryły mi się trzy produkcje i bałem się wręcz, że sobie z tym nie poradzę. Może stało się tak dlatego, że zacząłem reżyserować późno – dopiero jako 40-latek, więc starałem się nadrabiać czas. Ale zrozumiałem, że na dłuższą metę nie da się tak funkcjonować. Po „Rojście Millenium” zrobiłem sobie dziewięciomiesięczną przerwę i okazało się, że to wcale nie był łatwy czas. Codzienność jest znacznie większym wyzwaniem niż najbardziej skomplikowany plan filmowy. To przypomina powrót z frontu. Przez pierwsze dwa tygodnie cieszysz się, że jesteś w domu, a potem zaczynasz odczuwać pewien rodzaj braku adrenaliny.
A więc?
Trzeba nauczyć się żyć między filmami. Nie można cały czas być „na froncie”, jakby w życiu równoległym. Wychowujemy z Magdą trójkę dzieci. Te młodsze cierpią, kiedy znikam na zdjęciach wyjazdowych. Dlatego staram się wracać do domu w każdej możliwej przerwie, choćby na półtora dnia. Dążę do tego, żeby projekty mi się nie nakładały. Następny chciałbym zrealizować w 2025 roku. To będzie film, którego akcja będzie się toczyła w 1943 roku.
Pana dzieci też już łapią bakcyla filmu? Pana 15-letnia pasierbica zagrała w „Rojście”. I bardzo dobrze wypadła.
Wanda jest niezwykle uzdolniona, staje przed kamerą i po prostu „jest”: ma naturalny talent. Ale widzę, że interesuje ją również praca po drugiej stronie kamery. Robi zdjęcia, filmuje, montuje. Nie wiem, w którą stronę pójdzie. Choć kiedy myślę o przyszłości jej i moich dwóch młodszych córek, to nie zastanawiam się, co będą robiły. Zależy mi, żeby były szczęśliwe.
A czego życzy pan sobie?
Poza zdrowiem i szczęściem bliskich, chciałbym zawsze mieć tę pasję do robienia filmów, którą mam teraz. Najgorsze co się może zdarzyć to rutyna i wypalenie. Ja wciąż na planie czy w montażowni czuję się jak dziesięciolatek, który dostał do rąk najlepszą zabawkę świata. Chciałbym, żeby tak zostało.