Holoubek: „Rojst” jako serial pozwalał dokładniej budować wątki

Mój ojciec był starszy niż ojcowie większości moich kolegów. Był wielkim artystą i intelektualistą. Inni ojcowie zabierali synów na spływ kajakiem, ja taką wyprawę odbyłem, realizując film o ojcu i Tadeuszu Konwickim - mówi Jan Holoubek, reżyser.

Publikacja: 23.02.2024 17:00

„Rojst. Millenium” zadebiutuje na Netfliksie 28 lutego

„Rojst. Millenium” zadebiutuje na Netfliksie 28 lutego

Foto: rojst Robert pałka /netflix

Plus Minus: Serial „Rojst Millenium” będzie miał premierę na Netfliksie 28 lutego. Wcześniej były dwie części „Rojsta” i „Wielka woda”. Teraz pracuje pan nad „Heweliuszem”. Co pan ceni najbardziej w serialach?

To, że pozwalają dokładniej budować wątki, wzbogacić psychologicznie każdą postać. W „Heweliuszu” mam na to 5 godzin, w trzecim „Rojście” jest to 6 godzin, podobnie jak na opowiedzenie historii powodzi we Wrocławiu w „Wielkiej wodzie”. To spory komfort. Staram się robić te podzielone na odcinki opowieści równie starannie jak filmy fabularne. Poza tym dziś nie trzeba bać się seriali. Weszły one do wielu domów, a dobry serial widz często ogląda odcinek po odcinku, przez kilka godzin.

W czasach transformacji miał pan 11 lat, ale wciąż wraca pan do tamtego czasu i do okresu PRL-u.

Trochę przez przypadek stałem się nagle ekspertem w dziedzinie kina lat 80. i 90. Sam się w taką szufladkę wepchnąłem: interesowały mnie opowieści, jakie w tamtym okresie znalazłem. Choć myślę, że niedługo będę szukał nowej drogi. Jednak w „Rojście. Millenium” cofnęliśmy się we wspomnieniach nawet do lat 60.

To opowieść o skomplikowanym śledztwie w sprawie zaginięcia dziewczyny, ale też kilku zbrodni sprzed lat. Będą bohaterowie znani z poprzedniej części, ale też całkiem nowi. Okaże się, że las na Grontach kryje stare tajemnice. Ten kryminał zaskoczy niejednego widza.

Słowo rojst, oznaczające bagno, które wciąga wszystkich w swoją otchłań – służy tu za metaforę. Mam wrażenie, że pana spotkania z historią są specyficzne. Mówiąc o latach minionych próbuje pan zrozumieć także dzisiejsze podziały i pęknięcia. W „25 latach niewinności. Sprawie Tomka Komendy”, w „Wielkiej wodzie”, w „Rojście” powtarza się motyw niedowładu państwa, jego nieefektywności w działaniu.

Nigdy nie zakładałem, że będę opowiadał o niedowładzie państwa. Może po prostu żyjemy w kraju, gdzie nie da się o tym nie mówić. Nawet robiąc całkowicie wymyślony kryminał jak „Rojst”, chcąc zachować wiarygodność, trzeba zadać pytania o kondycję państwa i społeczeństwa.

Czytaj więcej

Justine Triet: Mało kto wierzył w sukces „Anatomii upadku”

W zakorzenionym w PRL-u „Rojście. Millenium” wiele mechanizmów wydaje się niepokojąco znajomych. Nie wyciągamy wniosków z historii?

Ostatnie osiem lat rządów PiS było tego jaskrawym przykładem. Metody, jakimi posługiwali się politycy, działający pod płaszczykiem narodowokatolickim, były powrotem do schematów zarządzania rodem z PRL-u. Do ręcznego, centralnego sterowania państwem. Na każdym poziomie, łącznie z próbami zaglądania ludziom do domów. Wróciło stare, tyle że w uwspółcześnionej formie Pegasusa. Dlatego opowieść o PRL-u nie jest niestety opowieścią stricte historyczną – o czymś, co przeminęło. To zawsze może wrócić.

Czy dzisiaj trudno jest odtworzyć na ekranie realia lat 60.?

Wycieczka w przeszłość nigdy nie jest łatwa. W teraźniejszości wszystko jest gotowe. Ale mnie ekscytuje poruszanie się po świecie wykreowanym. Lata 60. czy nawet 90. też są kreacją. Bo my wszyscy – scenograf, operator, kostiumograf – decydujemy, jaki budujemy świat, jakich używamy kolorów. Widzowie odbierają obraz jako wiarygodny, ale to zawsze jest nasza wariacja na temat tamtego czasu.

Pracuje pan nad serialem o tragicznym zatonięciu promu „Heweliusz” w 1993 r. U wybrzeży niemieckiej wyspy Rugia zginęło wówczas 55 osób. Niełatwy temat, zwłaszcza, kiedy nie ma się środków jak James Cameron przy „Titanicu”.

To rzeczywiście najtrudniejsza produkcja, z jaką dotąd przyszło mi się zmierzyć. Ale też niezwykła przygoda. Już po pierwszych tygodniach zdjęć czuję, że ta historia jest bardzo inspirująca, zarówno dla mnie jak dla całej ekipy. Pracujemy w stanie maksymalnej mobilizacji. Jest zimno, często mamy nocne zdjęcia, w plenerze. A jednak nikt nie narzeka.

Same liczby dotyczące tej produkcji robią wrażenie: 106 dni zdjęciowych, 10 polskich lokacji – m.in. w Szczecinie, Zgorzelcu, Gdyni, Wrocławiu, Warszawie. Sceny kaskaderskie w wodzie kręcone w Brukseli w najnowocześniejszej hali filmowej ze specjalnym basenem. 130 scen katastroficznych. Ponad 120 aktorów, 3000 statystów. A wreszcie ekipa licząca ponad 140 osób.

„Heweliusz” jest projektem większym od mojego poprzedniego serialu „Wielka woda”. Ale mamy już doświadczenie. Budujemy dekoracje, wykorzystujemy sporo prawdziwych obiektów, no i dużo będziemy robić w postprodukcji. Ten serial łączy wszystkie techniki realizacyjne, jakie są w tej chwili dostępne na świecie.

Znając ambicje pana i scenarzysty Kaspra Bajona, można się spodziewać, że poza scenami katastrofy, pojawią się w serialu wątki społeczne – łamanie prawa i zasad bezpieczeństwa, źle funkcjonująca machina państwowa.

Katastrofa jest dla nas ważna, ale „Heweliusz” to rzeczywiście jest przede wszystkim opowieść o tym, co działo się po zatonięciu promu. O ludziach, którzy zostali. O wdowach, walce o prawdę, a wreszcie – tak, ma pani rację – o dysfunkcji państwa. Wielkie katastrofy są zwykle spowodowane wieloma czynnikami, które w jakimś feralnym zestawieniu, doprowadzają do tragedii.

Pamiętam, że sprawą „Heweliusza” zajmował się dziennikarz Marek Błuś. Korzystaliście z jego ustaleń?

On rzeczywiście przez lata próbował dociec prawdy. Nie mogę jednak zdradzić, jaką wersję wydarzeń my przedstawimy. Staramy się w miarę obiektywnie pokazać wszystko, co się wówczas stało, i pokazać racje różnych stron. Historia zwykle nie jest czarno-biała. Ma wiele odcieni szarości.

Robiąc film o tej tragedii, musi pan pewnie myśleć o traumie tych, którzy stracili w niej bliskich.

Oczywiście, że tak. To ogromna odpowiedzialność. Ale ja już kolejny raz mierzę się z prawdziwą historią. Najtrudniej było przy filmie o Tomku Komendzie. W „Heweliuszu” też pojawią się z postacie wzorowane na autentycznych osobach. Niektórzy będą nawet nosić ich nazwiska. Nie jesteśmy w stanie oddać prawdy w całej złożoności, musimy wybrać, o kim opowiadamy, a czasem dokonywać też pewnych zabiegów na rzeczywistości, na przykład kondensować losy ludzi. Zdarza się, że na naszego filmowego bohatera składa się historia kilku osób.

Zamiłowanie do kina gatunkowego odziedziczył pan po ojcu? W książce Zofii Turowskiej powiedział pan, że Gustaw Holoubek uwielbiał czytać kryminały.

Tak, on je traktował jak najciekawszą rozrywkę. Ja też je uwielbiam – książki, seriale, filmy. Mam wrażenie, że zapewniają ciekawą fabułę, a jednocześnie dają możliwość powiedzenia czegoś ciekawego o ludzkich namiętnościach. W końcu Szekspir też pisał kryminały. Wokół zbrodni można zbudować całe spektrum ludzkiej psychologii.

W pana filmach pojawiają się ciekawe postacie kobiet. Silnych, niepokornych, choć często nie idealnych. Kobiet, które mają swoją przeszłość, swoje traumy. I nie są spychane na pobocze opowieści.

Przez całe lata kino rzadko opowiadało o kobietach. W kryminałach też królowali mężczyźni. Ale od co najmniej dekady to się zmienia. Bo zmienia się świat. Kobiety biorą sprawy w swoje ręce. Dla mnie jako reżysera zbudowanie interesującej bohaterki jest wyzwaniem. A poza tym ciekawi mnie ten inny świat. W domu mam cztery kobiety i czasem jest mi trudno nadążyć ścieżkami, jakimi one podążają.

Grana przez Magdalenę Różdżkę w „Rojście…” Jass jest kobietą mocną, z tajemnicą, intrygującą, a jednocześnie pełną tęsknot.

To wielka zasługa Magdy i nie mówię tego jako jej partner, ale obiektywnie, no… w miarę obiektywnie, jako reżyser. Można na papierze stworzyć ciekawą postać, ale aktor czy aktorka musi wlać w nią to „coś”, czego nie da się napisać. Dla mnie to fascynujące. Znam Magdę jak mało kogo, a na ekranie zobaczyłem kogoś nowego. Zaskoczyło mnie jak ona pięknie tę postać zbudowała – na ciszy i niuansie.

Mam wrażenie, że pan w ogóle ma szczęście do dobrej obsady.

Z domu wyniosłem miłość do aktorów. Podczas pracy czujemy się więc ze sobą bezpiecznie, mamy przeświadczenie, że musimy sobie nawzajem pomagać. Bardzo długo i skrupulatnie obsadzam swoje filmy. Lubię wracać do aktorów, ale lubię też nowe spotkania. W „Heweliuszu” jedną z głównych ról męskich gra Michał Żurawski, z którym wcześniej nie pracowałem jako reżyser. W „Rojście” pierwszy raz pracowałem z Filipem Pławiakiem, Michaliną Łabacz czy Marysią Kanią. Tak zaczynamy tworzyć coś w rodzaju filmowej rodziny.

Podobno na planie pana filmów panuje świetna atmosfera. A przecież są reżyserzy, którzy gotowi są niemal zniszczyć aktora, żeby wydobyć z niego coś, co jest im na ekranie potrzebne.

Ja takich metod nie rozumiem. Jestem przekonany, że to samo można osiągnąć bez stosowania przemocy i opresji psychicznej.

Ojciec – Gustaw Holoubek, matka – Magdalena Zawadzka. Najwyższa półka. Rosnąc w takim domu, sam nie myślał pan jako chłopiec o aktorstwie?

Jakoś to pewnie przemykało mi przez głowę, ale generalnie nie byłem typem dziecka, które chce występować na akademiach i recytować wierszyki.

Skąd się wzięły studia operatorskie?

Mając 19 lat, wiedziałem, że interesuje mnie film, ale nie byłem gotowy psychicznie na reżyserię. Rodzice mi wtedy poradzili operatorkę. Uważali, że to jest fach w ręku. Mieli rację. A potem kilkanaście lat pracy w zawodzie operatora dało mi warsztat filmowca. Bo rozumiem plan, wiem, jak działa produkcyjna machina i jak scena będzie wyglądała na ekranie, choć zawsze pozytywnie zaskakują mnie współpracownicy.

Jako operator nie trafił pan chyba na swojego reżysera, tak choćby jak Piotr Sobociński jr. na Wojciecha Smarzowskiego. Teraz jako reżyser stworzył pan stały team z Bartłomiejem Kaczmarkiem.

Kiedyś rzeczywiście myślałem, że jako autor zdjęć nie mam szczęścia, żeby trafić na reżysera, z którym mógłbym pracować na dłuższą metę. Może za bardzo ingerowałem w inscenizację? Ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że dobrze się stało, bo gdybym osiadł w kinie jako operator, to pewnie nie wyrywałbym się ku reżyserii.

Pierwszym pana filmem był dokument „Słońce i cień” z 2007 r. o ojcu i Tadeuszu Konwickim.

Mój ojciec był starszy niż ojcowie większości moich kolegów. Był wielkim artystą i intelektualistą. To ma znaczenie dla młodego człowieka, bo musi wyjść z bardzo długiego cienia. Tym filmem chciałem powiedzieć, że bardzo go kocham i podziwiam. On mi zaufał i to była nasza wspólna wyprawa do lasu. Inni ojcowie zabierali synów na biwak czy na spływ kajakiem, ja taką wyprawę odbyłem przy okazji filmu. Ten dokument dał mi pierwsze, solidne doświadczenie reżyserskie. Pomyślałem, że skoro udało mi się zmierzyć z legendą ojca, to znaczy, że mam siłę, by robić filmy jako reżyser. Mając 27 czy 28 lat, zrozumiałem, że nie muszę się bać. Uwierzyłem w siebie.

Dziś ma pan na swoim koncie dwa filmy fabularne, głośne seriale. Ale też stworzył pan ciekawą, stałą ekipę.

Mam wrażenie, że zgrane zespoły są bardziej efektywne, bo nie muszą się docierać. Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił mi odnaleźć choćby wspomnianego operatora Bartka Kaczmarka, jak również resztę moich współpracowników. Pracujemy razem od dawna, chociaż nie zawsze w tym samym składzie – ostatniego „Rojsta” zrobiłem z operatorem Maćkiem Sobierajem. Maciek świetnie sobie poradził z niezwykle trudnym zadaniem, podtrzymał klasę wizualną i estetykę, za którą „Rojst” zawsze był chwalony.

Wierny jest pan także scenarzystom – Kasprowi Bajonowi czy Andrzejowi Gołdzie, który przyniósł panu teksty o Komendzie i „Doppelgangera…”.

Kiedyś przeczytałem książkę Kaspra „Klug”. Pomyślałem, że super byłoby razem z tym facetem coś zrobić. Ale na końcu książki było napisane, że autor jest scenarzystą i reżyserem, więc stwierdziłem, że pewnie nie będzie zainteresowany pisaniem dla innego reżysera. Jednak niedługo później spotkałem go zupełnym przypadkiem na planie reklamy. Zgadaliśmy się, posłałem mu tekst „Rojsta” i tak zaczęła się nasza współpraca. Ja chyba rozumiem jego literaturę, on rozumie mój sposób widzenia świata. Andrzej Gołda z kolei zadzwonił do mnie pewnego dnia z propozycją filmu, którego ostatecznie nie nakręciłem, ale pod koniec rozmowy wspomniał o sprawie Tomasza Komendy. Niedługo potem byłem już na planie „25 lat niewinności”. Potem nakręciliśmy razem „Doppelgängera”.

Czytaj więcej

Rohrwacher: Kino pozwala poczuć to, co niewidzialne

Pana filmy są bardzo mocno osadzone w polskiej rzeczywistości. A gdyby ktoś panu zaproponował pracę za granicą?

Czerpię siły z tego, gdzie jestem, z kraju, w którym żyję. Lubię rozumieć tkankę, w jakiej wyrośli moi bohaterowie. Gdybym znalazł się gdzieś za granicą, musiałbym się wszystkiego uczyć od nowa, co nie znaczy, że nie dałbym sobie z tym rady.

Tak mawiał Andrzej Wajda. Ale dzisiaj już nie tylko Agnieszka Holland czy mieszkający przez wiele lat w Anglii Paweł Pawlikowski pracują na Zachodzie. Dobrze czują się na świecie twórcy młodszych pokoleń, m.in. Małgorzata Szumowska czy Agnieszka Smoczyńska.

„Doppelgänger. Sobowtór” w dużej części dzieje się za granicą, grają w nim niemieccy i francuscy aktorzy. Jeśli nadarzy się ciekawa propozycja nakręcenia czegoś za granicą, pewnie z niej skorzystam. Ale, jak mówiłem, to co pozostaje dla mnie najważniejsze to znajomość świata, w którym rozgrywa się dana opowieść. Stąd czerpię siłę do budowania wiarygodnych postaci i konfliktów.

Ostatnio pracuje pan niemal non stop.

Rzeczywiście kilka lat spędziłem na filmowych planach i w montażowniach. W pewnym momencie pokryły mi się trzy produkcje i bałem się wręcz, że sobie z tym nie poradzę. Może stało się tak dlatego, że zacząłem reżyserować późno – dopiero jako 40-latek, więc starałem się nadrabiać czas. Ale zrozumiałem, że na dłuższą metę nie da się tak funkcjonować. Po „Rojście Millenium” zrobiłem sobie dziewięciomiesięczną przerwę i okazało się, że to wcale nie był łatwy czas. Codzienność jest znacznie większym wyzwaniem niż najbardziej skomplikowany plan filmowy. To przypomina powrót z frontu. Przez pierwsze dwa tygodnie cieszysz się, że jesteś w domu, a potem zaczynasz odczuwać pewien rodzaj braku adrenaliny.

A więc?

Trzeba nauczyć się żyć między filmami. Nie można cały czas być „na froncie”, jakby w życiu równoległym. Wychowujemy z Magdą trójkę dzieci. Te młodsze cierpią, kiedy znikam na zdjęciach wyjazdowych. Dlatego staram się wracać do domu w każdej możliwej przerwie, choćby na półtora dnia. Dążę do tego, żeby projekty mi się nie nakładały. Następny chciałbym zrealizować w 2025 roku. To będzie film, którego akcja będzie się toczyła w 1943 roku.

Pana dzieci też już łapią bakcyla filmu? Pana 15-letnia pasierbica zagrała w „Rojście”. I bardzo dobrze wypadła.

Wanda jest niezwykle uzdolniona, staje przed kamerą i po prostu „jest”: ma naturalny talent. Ale widzę, że interesuje ją również praca po drugiej stronie kamery. Robi zdjęcia, filmuje, montuje. Nie wiem, w którą stronę pójdzie. Choć kiedy myślę o przyszłości jej i moich dwóch młodszych córek, to nie zastanawiam się, co będą robiły. Zależy mi, żeby były szczęśliwe.

A czego życzy pan sobie?

Poza zdrowiem i szczęściem bliskich, chciałbym zawsze mieć tę pasję do robienia filmów, którą mam teraz. Najgorsze co się może zdarzyć to rutyna i wypalenie. Ja wciąż na planie czy w montażowni czuję się jak dziesięciolatek, który dostał do rąk najlepszą zabawkę świata. Chciałbym, żeby tak zostało.

bew

Plus Minus: Serial „Rojst Millenium” będzie miał premierę na Netfliksie 28 lutego. Wcześniej były dwie części „Rojsta” i „Wielka woda”. Teraz pracuje pan nad „Heweliuszem”. Co pan ceni najbardziej w serialach?

To, że pozwalają dokładniej budować wątki, wzbogacić psychologicznie każdą postać. W „Heweliuszu” mam na to 5 godzin, w trzecim „Rojście” jest to 6 godzin, podobnie jak na opowiedzenie historii powodzi we Wrocławiu w „Wielkiej wodzie”. To spory komfort. Staram się robić te podzielone na odcinki opowieści równie starannie jak filmy fabularne. Poza tym dziś nie trzeba bać się seriali. Weszły one do wielu domów, a dobry serial widz często ogląda odcinek po odcinku, przez kilka godzin.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi