Justine Triet: Mało kto wierzył w sukces „Anatomii upadku”

Sandra, bohaterka „Anatomii upadku”, to nie ja. Jej życie jest inne od mojego, ale znam uczucia, które jej towarzyszą. W końcu zawsze piszemy i opowiadamy historie, które jakoś wypływają z naszego doświadczenia - mówi Justine Triet, reżyserka filmu "Anatomia upadku".

Publikacja: 09.02.2024 17:00

Sandra Hüller i Swan Arlaud w filmie „Anatomia upadku”, który w lutym jest do obejrzenia w polskich

Sandra Hüller i Swan Arlaud w filmie „Anatomia upadku”, który w lutym jest do obejrzenia w polskich kinach

Foto: m2 films

Złota Palma w Cannes, pięć Europejskich Nagród Filmowych, Złote Globy za scenariusz i dla najlepszego filmu zagranicznego, siedem nominacji do brytyjskich nagród BAFTA i jedenaście do francuskich Cezarów, ponad 50 dorocznych nagród krytyków z całego świata za rok 2023. Rozmawiałam z Justine Triet w Paryżu 22 stycznia. Następnego dnia Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła nominacje do Oscarów. „Anatomia upadku” dostała pięć nominacji w najważniejszych kategoriach: dla najlepszego filmu, za reżyserię, scenariusz oryginalny, główną rolę kobiecą i montaż.

Plus Minus: Sukcesy „Anatomii upadku” zaskoczyły panią?

Absolutnie. Mało kto w ten projekt wierzył. Nawet tuż przed zdjęciami słyszałam: „Będzie trudno, film jest adresowany do wymagających widzów, z założenia przegadany, nie masz w obsadzie wielkich gwiazd”. A ja bardzo chciałam nakręcić dramat sądowy. Oglądam dużo seriali prawnych – dokumentalnych i fikcyjnych – i postanowiłam sama wykorzystać tę konwencję. Ale też skonfrontować zachowania bohaterów z przyjętymi normami społecznymi.

A więc tak: w tajemniczych okolicznościach mężczyzna wypada z okna na poddaszu własnego domu we francuskich Alpach. O morderstwo zostaje oskarżona żona ofiary, pisarka, matka ich jedenastoletniego, ociemniałego po wypadku syna. Trwa proces. Czy Sandra Voyter wypchnęła męża z okna czy nie. Dynamika postępowania na sali sądowej jest niesamowita, a prawda trudna do ustalenia. „Anatomia upadku” to jednak przede wszystkim wiwisekcja rodziny, opowieść o złożoności życia i ludzkich losów.

Rzeczywiście, poprzez pytania prokuratora i zeznania, które uruchamiają wspomnienia i wyciągają z zakamarków pamięci bohaterki nawet bardzo przez nią wypierane ze świadomości zdarzenia, próbowałam zrozumieć, co się stało w tym – wydawałoby się – zgodnym i spokojnym małżeństwie. Chciałam pokazać, jak bardzo nie pasujemy czasem do obrazów, które prokurujemy dla innych i jak bardzo publiczne wyobrażenia mogą rozmijać się z prawdą. Znakomity z pozoru związek pisarki i muzyka kryje wiele tajemnic.

Ważna jest w filmie relacja między matką i jedenastoletnim synem. Zeznania chłopca mogą być dla sprawy kluczowe. Ale opiekunka przydzielona małemu Danielowi na czas procesu mówi do niego: „Musisz wybrać”.

Dziecko w tym filmie jest tajemnicą. Co wie naprawdę? Co czuje? Co okaże się dla niego ważne? Wyrok skazujący matkę na więzienie czyni z niego społeczną sierotę. Daniel jest inteligentny, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ma obok siebie tylko wiernego psa, który też jest niemym świadkiem tragedii. Też czuje, co się stało. Zwierzęta bywają bardzo inteligentne. A matka? Gdy w pewnym momencie nie wraca do syna, tylko idzie się bawić, to co? Ma dziecko w nosie czy boi się spojrzeć mu w oczy?

„Anatomia upadku” to trudny film. Drobiazgi mogły sprawić, by ta historia wydała się fałszywa. A jednak wyszło. Czy był w czasie zdjęć moment, kiedy pomyślała pani: „Udaje się”?

Tak, nagle na planie poczuliśmy, że dzieje się coś dobrego. Że mamy jakoś więcej zapału niż zwykle. To wcale nie znaczy, że wszystko szło perfekcyjnie. Ja nie znoszę perfekcji. Życie nie jest idealne. Dlatego bohaterowie też nie muszą być idealni, a ich reakcje mogą zaskakiwać.

Czytaj więcej

Czy Woody Allen nakręcił swój ostatni film?

Wielką kreację tworzy na ekranie Sandra Hüller.

Pracowałyśmy już razem przy mojej „Sybilli”. I wiedziałam, że jeszcze kiedyś zrobimy wspólnie coś ciekawego. Sandra jest kreatywna i lubi ryzyko. A ja na to czekam. Kocham okres zdjęciowy, kiedy jeszcze można eksperymentować. Moje scenariusze zawsze się zmieniają, bo na planie, razem z aktorami, wciąż szukam prawdy. Precyzyjna staram się być dopiero przy montażu. W przypadku „Anatomii upadku” było to szczególnie ważne, by widz nie pogubił się w meandrach rodzinnej historii bohaterki.

W jednym z wywiadów przyznała pani, że sama miała pani jako dziecko skomplikowane życie rodzinne.

Każdy człowiek kryje w sobie jakąś tajemnicę, wspomnienia zepchnięte w niebyt, ale które przecież czasem niespodziewanie wracają. Kiedy pracowałam nad „Anatomią upadku”, zaczęłam się również zastanawiać, ile wie o mnie moja dziewięcioletnia wówczas córka. Moja rodzinna przeszłość była dość złożona. Niedługo po moich narodzinach mama wzięła do domu dwoje dzieci z poprzedniego związku swojego męża. Ktoś musiał się nimi zająć, bo ich matka, była żona mojego ojca, wylądowała nagle w szpitalu psychiatrycznym. Na dodatek ojciec był buddystą. Potem zresztą miał jeszcze kolejną żonę i kolejne dziecko. Nie mogę narzekać, bo choć rodzice nie byli artystami, żyliśmy zanurzeni w kulturze, wśród filmów i dobrej muzyki. Ale jednocześnie o wielu rzeczach w domu się nie mówiło. Mój brat i ja sami uczyliśmy się życia, staraliśmy się zrozumieć jego złożoność, dramatyzm. Wszystko wokół było skomplikowane. I chyba to skomplikowanie czasem przenoszę na ekran. W końcu zawsze piszemy i opowiadamy historie, które jakoś wypływają z naszego doświadczenia.

Identyfikuje się pani z Sandrą?

Nie chcę wypchnąć z okna mojego męża… To oczywiście żart. Sandra to nie ja. Jej życie jest inne od mojego. Ale znam uczucia, które jej towarzyszą. Także niepokoje, sny. Każdy film, każdy bohater coś z ciebie kradnie.

Co przede wszystkim ukradła z pani Sandra?

Myślę, że poczucie niezależności. Ogromną potrzebę wolności.

Scenariusz „Anatomii miłości” napisała pani razem ze swoim mężem Arthurem Hararim. Jak nad tym tekstem pracowaliście?

Był czas pandemii, żyliśmy, jak wszyscy wówczas, w sporym odosobnieniu. I wymyśliliśmy ten film. Najpierw dużo o nim rozmawialiśmy, aż dzieci w czasie obiadu niecierpliwiły się. Potem, kiedy już byliśmy na etapie pisania, pracowaliśmy osobno. Przesyłaliśmy sobie setki e-maili z fragmentami tekstu i uwagami w stylu: „Ten dialog mi się nie podoba”, „A może zmienić kolejność scen?”. Ważną dla nas scenę odnalezienia nagrania zrobionego przez Samuela przerabialiśmy ponad 50 razy. Przedtem pracowaliśmy już razem z Arthurem nad scenariuszem mojej „Sybilli”. To były ciekawe doświadczenia, choć nie sądzę, byśmy je w najbliższym czasie powtórzyli. Na razie każde z nas chce pofrunąć we własnym kierunku.

Jaki jest więc przepis na życie dwojga reżyserów, którzy czasem razem pracują, od lat są partnerami, ale jednocześnie potrzebują wolności?

Wiem, że to może wydać się wielu ludziom dziwne, zwłaszcza że mamy dwie córki, ale dla mnie ważne jest, żeby nie spędzać całego czasu razem. Trzeba dawać sobie trochę oddechu. Nas takie podejście chroni przed rutyną, znudzeniem. Wraz z nowymi doświadczeniami zmieniamy się, wciąż chcemy się nawzajem poznawać. Staramy się zrozumieć, kim jesteśmy. Nauczyć się żyć razem, obok siebie, nie raniąc się nawzajem. Wiem też, że w związku trzeba wyeliminować zazdrość, nawzajem sobie kibicować. Kobiety potrafią zwykle wspierać swoich partnerów. Wielu mężczyzn nie może znieść sukcesu partnerek. Arthur to umie.

Dziś nie ma wątpliwości, że „Anatomia upadku” mogłaby Francji przynieść Oscara dla filmu zagranicznego, pierwszego od roku 1993, gdy tę statuetkę zdobyły „Indochiny”. Ale francuska komisja zgłosiła jako swojego kandydata „Bulion i inne namiętności” Tran Anh Hunga.

Nie ukrywam, czułam się trochę zawiedziona, jednak nie chcę tego komentować. Miałam swoją małą satysfakcję, bo po ogłoszeniu wyboru komisji w ciągu dwóch dni dostałam ponad 6 tysięcy e-maili ze słowami wsparcia, z Francji i ze świata. Ale od razu chcę powiedzieć, że uwielbiam Tran Anh Hunga i trzymałam za niego kciuki. Było pewnie wiele powodów tej decyzji. Może członkom komisji nie podobało się moje wystąpienie w Cannes? Oburzyła mnie wtedy polityka Emmanuela Macrona, zwłaszcza to, co działo się wokół ustawy emerytalnej i co wyprowadziło na ulice tłumy demonstrantów. Swoje zniesmaczenie przygotowywanymi przez rząd zmianami wyraziłam głośno na scenie Grand Theatre Lumière, odbierając Złotą Palmę. Pewnie niektórzy uznali to za niestosowne.

Francuzi nie powinni chyba być zdziwieni pani wystąpieniem. Kręciła pani ostre, polityczne dokumenty, często w przeszłości prezentując się jako homo politicus.

Homo politicus to zbyt mocno powiedziane, ale rzeczywiście nie zamykam się na sprawy, które nurtują społeczeństwo. Bohaterką mojego debiutu fabularnego była reporterka telewizyjna, która z rozwiedzionym mężem toczyła walkę o opiekę nad dziećmi. Ale akcja filmu toczyła się podczas wyborów prezydenckich 2012 roku. Kręciliśmy w Paryżu, pokazując autentyczne tłumy protestujące przeciwko polityce rządu.

Po pani canneńskim wystąpieniu zarzucano pani również, że powiedziała pani o komercjalizacji francuskiej kultury i zagrożeniach płynących z powodu tego zjawiska dla kina artystycznego. Ostro zareagowała na to ministra kultury Rima Abdul Malak, nazywając panią w swoim tweecie „niewdzięcznicą” i przypominając, że na produkcję „Anatomii upadku” dostała pani państwową dotację.

Moje słowa zostały zniekształcone i źle przez panią ministrę zinterpretowane. Nie mówiłam o sobie, lecz o ciemnych chmurach, które się nad kulturą zbierają, i o pokoleniu, które teraz dopiero wchodzi do kina. Już to wyjaśniłam. I wie pani, nawet jeśli nasz film także przez to nie został francuskim kandydatem do Oscara, niczego nie żałuję. Jestem i tak wdzięczna za wszystko, co od losu dostałam. Złotą Palmę, pięć nagród europejskich w najważniejszych kategoriach. Także w czasie kampanii oscarowej, gdzie startowaliśmy w kategoriach zawodowych, mając za konkurencję przede wszystkim silne kino zza oceanu, piękne opinie o naszym filmie usłyszałam z ust wielu amerykańskich twórców.

W Polsce też komisja oscarowa zignorowała ważną, znakomicie przyjmowaną na świecie i nagrodzoną na festiwalu weneckim „Zieloną granicę” Agnieszki Holland. Jak się wydaje, głównie z powodów politycznych, w kraju trwała wówczas PiS-owska, rządowa nagonka na znakomitą reżyserkę.

Wielka szkoda. Myślę, że „Zielona granica” była wspaniałym kandydatem. Zwłaszcza w czasach, gdy świat przeżywa kryzysy uchodźcze i dyskusja na ten temat jest bardzo potrzebna.

A jakie filmy były ważne w pani życiu?

Kiedy byłam dzieckiem, odkryłam „Psychozę” Alfreda Hitchcocka. Zebrałam potem całą kolekcję jego filmów. Byłam w szoku, nie przypuszczałam, że sztuka może tak człowiekiem wstrząsnąć.\

Czytaj więcej

Sean Penn. Więcej niż gwiazdor

Była pani zaledwie trzecią – po Jane Campion i Julii Ducournau – kobietą, która dostała w Cannes Złotą Palmę.

To pewnie sprawa mojego imienia Justine. Imiona poprzednich laureatek też zaczynały się na „J” – Jane, Julia. Statuetkę też wręczała mi Jane Fonda.

A poważnie?

Byłam z tego powodu bardzo dumna. Ale jednocześnie to zatrważające. Trzecia nagrodzona Złotą Palmą kobieta w osiemdziesięcioletniej historii festiwalu! Mam nadzieję, że Palmy Julii Ducournau i moja to początek zmian. Ja studiowałam na akademii sztuk pięknych, wywodzę się więc z nieco innego kręgu artystycznego, ale kiedy zaczęłam kręcić filmy, początkowo głównie dokumenty, to bardzo mi brakowało wzorów wspaniałych kobiet reżyserek. Ale przecież dziś, po tylu latach, wciąż niewielka jest liczba kobiet, które stają za kamerą. Kilka lat temu zaangażowałam się w ruch 50/50. I obserwuję, że na wielkich festiwalach filmowych coraz częściej zdarzają się w konkursach tytuły zrealizowane przez reżyserki. Ale kiedy spojrzy się na ogólne statystyki produkcji filmowej, to okazuje się, że stanowimy zaledwie kilkanaście procent wszystkich realizatorów. Wierzę, że to się zmieni i kiedyś po prostu nie będzie potrzeby, żeby w ogóle o parytetach wspominać i dyskutować. Kiedy się to stanie? Patrzę na dzisiejszą młodzież – dziewczyny i chłopców w wieku kilkunastu lat – i bardzo wierzę, że rośnie pokolenie, w którym tego problemu już nie będzie.

Jeszcze tylko ostatnie pytanie: Sandra zabiła męża czy nie?

Chce mnie pani zaskoczyć. Nic z tego. To pytanie zadała mi na początku naszej pracy Sandra Hüller. Nagle, znienacka. Odpowiedziałam jej: „Graj tak, jakby była niewinna”. A co o tym sama myślę? Może odpowiem jej za jakieś dziesięć lat.

Justine Triet, ur. w 1978 r.

Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Paryżu, związki z filmem zaczęła od studiów w dziedzinie montażu. Początkowo realizowała filmy dokumentalne o zabarwienia politycznym: „Sur place” o rozruchach w Paryżu w 2006 r. czy „Solferino” o wyborach prezydenckich we Francji w 2008 r. Jej debiut fabularny „La bataille de Solférino” (2012) z akcją dziejącą się podczas wyborów prezydenckich też miał paradokumentalny charakter. Kolejne filmy to „Victoria” (dwie nominacje do Cezara), „Sybilla” (udział w konkursie głównym w Cannes), a obecnie „Anatomia upadku”

ARCHIWUM PRYWATNE

Złota Palma w Cannes, pięć Europejskich Nagród Filmowych, Złote Globy za scenariusz i dla najlepszego filmu zagranicznego, siedem nominacji do brytyjskich nagród BAFTA i jedenaście do francuskich Cezarów, ponad 50 dorocznych nagród krytyków z całego świata za rok 2023. Rozmawiałam z Justine Triet w Paryżu 22 stycznia. Następnego dnia Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła nominacje do Oscarów. „Anatomia upadku” dostała pięć nominacji w najważniejszych kategoriach: dla najlepszego filmu, za reżyserię, scenariusz oryginalny, główną rolę kobiecą i montaż.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi