Czy Woody Allen nakręcił swój ostatni film?

Woody Allen promuje „Niewiernych w Paryżu”. To jego 50 film. Czy ostatni? Z jednej strony jest zmęczony medialnymi atakami i wpisywaniem na listę katów #MeToo, a z drugiej marzy o wielkim powrocie na ekran.

Publikacja: 17.11.2023 10:00

Czy Woody Allen nakręcił swój ostatni film?

Foto: Thierry Valletoux/Gravier Productions, Inc.

Pokój w weneckim hotelu Excelsior. Przy okrągłym stole jest nas pięcioro. Punktualnie o wyznaczonej porze drzwi się otwierają i agent wprowadza Woody’ego Allena. Starszy, siwy pan, jak zawsze, uśmiecha się delikatnie. Jest legendą. Ale też ma za sobą czas oskarżeń o molestowanie seksualne własnej adoptowanej córki. Podczas śledztwa i rozprawy winy mu nie udowodniono, nie został skazany jak kilku innych, z Weinsteinem na czele.

Jednak zła atmosfera wciąż go otacza, zwłaszcza że jego była partnerka Mia Farrow wciąż oskarżenie podtrzymuje. I choć agenci zastrzegają: „Żadnych pytań na tematy prywatne”, wiadomo, że one w taki czy inny sposób w końcu padną. 88-letni Allen nie ma już siły do tej sprawy wracać, dlatego rzadko spotyka się z dziennikarzami, unika wywiadów. Ale promuje swój ostatni film „Niewierni w Paryżu”.

To historia trójkąta: zamożnego, przystojnego biznesmena, jego pięknej żony pracującej w domu aukcyjnym sztuki i jej dawnego szkolnego kolegi, którego po latach spotyka na ulicy Paryża. Nie powodzi mu się dobrze, nie jest zamożny ani sławny, ale pisze książkę i przypomina Fanie o tym, o czym marzyli w młodości.

Oglądamy rozchwiane uczucia, tęsknotę za namiętnością, która może zastąpić spokojną egzystencję, i – jak często ostatnio u Allena – wątek kryminalny. To powrót reżysera do świetnej formy, lekkości, humoru. Allen raz jeszcze przygląda się elitom, tym razem francuskim, pokazując zarówno ich wyrafinowanie, jak i zgodę na moralne kompromisy. Ale też jest w „Niewiernych…” pytanie o wolność, miłość i o to, co w życiu ważne.

– To bardzo „mój” film – mówi Allen. – Tylko takie potrafię robić. I dokładnie wiem, gdzie w świecie kina jest moje miejsce. Zawsze wiedziałem. Przed laty zaproszono mnie do dyskusji o sztuce, w której miał brać udział Ingmar Bergman. Nie poszedłem. No jak ja mógłbym usiąść i wymądrzać się przy takim gigancie? Życie, śmierć, Bóg, wojna, wielka polityka, wielkie uczucia, moralność – to zawsze interesowało artystów. Ale gdyby w kinie byli sami Scorsese’owie czy Coppolowie to też nie byłoby dobrze. Ludzie potrzebują odrobiny wytchnienia, humoru, zabawy. Ja nigdy nie byłem zainteresowany sprawami społecznymi. Nie zrobiłem filmu o rasizmie, emigracji. Ciekawiło mnie zwyczajne, codzienne życie. Pełne błędów, ale też nadziei. I chyba tacy faceci jak ja i takie opowieści też są potrzebne.

Czytaj więcej

Marcin Dorociński: W „Mission Impossible” zagrałem 117 dubli jednego ujęcia

Kompleksy intelektualisty

Niewierni w Paryżu” wpisują się w allenowską receptę na kino. A reżyser, który od wielu lat często pracuje w Europie, po raz pierwszy zdecydował się nakręcić film po francusku.

– Rosłem w innej epoce. Amerykanie, wbrew pozorom, byli znacznie bardziej otwarci na obcą kulturę niż dzisiaj. W Nowym Jorku było mnóstwo małych kin. W każdym tygodniu można było w nich obejrzeć nowy film Antonioniego, Godarda, De Siki, Truffauta. Zawsze kochałem to kino, tak naprawdę chciałem być reżyserem europejskim. Nie mogłem. Byłem reżyserem nowojorskim. Ale starałem się imitować to, co oni robili. I moje filmy często cieszyły się większym powodzeniem na Starym Kontynencie niż w Ameryce. A potem zacząłem pracować także w Londynie, Paryżu, Rzymie, Barcelonie, choć przyznaję, że zawsze miałem parasol ochronny: moi bohaterowie byli Amerykanami. Teraz też tak miało być. Potem jednak pomyślałem, że w swojej pięćdziesiątej produkcji spełnię wreszcie marzenie sprzed lat. Spróbuję zostać reżyserem francuskim.

– Praca na planie była trudna?

– Wszyscy znali angielski, więc łatwo było się porozumieć. A w czasie ujęć? Dobrzy aktorzy, nawet jeśli nie grają w twoim języku, są łatwi do reżyserowania. Miałem tylko problem, gdy zaczynali przed kamerą improwizować. Wtedy korzystałem z tłumacza. Ale generalnie nie było to trudne doświadczenie. Zwłaszcza że „Niewierni w Paryżu” są szóstym filmem, jaki zrobiliśmy z operatorem Vittorio Storaro, więc świetnie się porozumiewamy – mówi.

Aktorka Lou de Laâge, odtwórczyni głównej roli, wspomina:

– Na początku powiedział: „Grajcie, nie będę wam dawał zbyt wielu wskazówek”, ale potem jakby o tym zapomniał, a jego uwagi bardzo nam pomagały. To wielki artysta, znałam jego filmy, a dzięki „Niewiernym…” poznałam wspaniałego, delikatnego człowieka. Tak, spotykałam się z pytaniami, dlaczego przyjęłam u niego rolę. Nie rozumiałam ich. Wierzę w sprawiedliwość. A sąd orzekł dwukrotnie, że Allen jest niewinny. Jak mogę te śledztwa podważać? Uważam, że to, co go spotyka, jest wielką krzywdą.

„Niewierni w Paryżu” są po „O północy w Paryżu” kolejnym hołdem Allena dla stolicy Francji.

– Ja się zakochuję w miastach, a wtedy patrzę na nie przez różowe okulary – mówi Allen. – Uwielbiam Nowy Jork. Jego rytm, styl. Ta metropolia funkcjonuje na granicy obłędu, jako pierwsza przeżywa wszelkie plagi, które dotykają Ameryki: narkotyki, bezdomność, terroryzm. Ale miłość zawsze jest irracjonalna. Kobieta może być alkoholiczką i zdradzać cię na prawo i na lewo, a ty ją ciągle kochasz. Z Nowym Jorkiem jest podobnie. Dlatego na ekranie jest on w moich filmach zupełnie inny niż w opowieściach Martina Scorsese czy Spike’a Lee. Paryż też uwielbiam, jestem nim zauroczony. W takim entourage’u nawet zbrodnia wygląda inaczej. Wręcz sztuką staje się pokazanie jej w całej swojej grozie.

Stary mistrz nie ma wątpliwości, że „Niewierni w Paryżu” mogą lepiej być przyjmowani w Europie niż w jego rodzinnym kraju.

– Amerykanie nie znoszą filmów z napisami – mówi. – Najlepsze obrazy europejskie mają dziś małą publiczność – trochę widzów znajdą w Nowym Jorku, trochę w Los Angeles. I tyle.

Choć tak naprawdę musiał się chyba przyzwyczaić do tego, że jego obrazy nie pasowały do masowych gustów amerykańskich. Ich bohaterem był obcy masowej kulturze intelektualista. Taki jak sam Allen: uwikłany w swoje fobie, neurasteniczne lęki, kompleksy, których nie stara się ukryć.

Urodził się 88 lat temu, 1 grudnia 1935 roku, w Brooklynie. Zaczynał karierę jako aktor, dramaturg, autor scenariuszy do telewizyjnych filmów. Od początku lat 60. drukował swoje skecze w „The New Yorker”, wydawał też książki. W 1965 roku zadebiutował w kinie filmem „What’s New Pussycat?”. Od tej pory niemal co rok pokazuje widzom nowy film. Jako twórca przechodził kilka okresów. Jego styl wykluł się w 1976 roku w „Annie Hall”. Bo właśnie tam narodził się ów znerwicowany intelektualista niedający sobie rady z życiem, kobietami, światem. Pełen kompleksów, wiecznie borykający się z obsesjami seksualnymi, z wiarą, z własną potencją twórczą. Zagubiony i pełen lęków, momentami śmieszny. To on wracał w przepięknym „Manhattanie”, „Zeligu”, „Hannie i jej siostrach”, „Mężach i żonach”, „Jej wysokości Afrodycie”.

W latach 90. Allen próbował zabawić się konwencjami. Trenował różne gatunki – od filmu kryminalnego, przez musical, aż do kina gangsterskiego. To był chyba najsłabszy okres w jego twórczości. Te rozmaite „Morderstwa na Manhattanie” „Drobne cwaniaczki” i „Klątwy Skorpiona” czy nawet „Koniec z Hollywood” były o wiele inteligentniejsze i bardziej wyrafinowane niż królujące wówczas na ekranach blockbustery w stylu „Bruce Wszechmogący” albo „Głupi i głupszy”. Ale nie zadowalały nikogo. Dla masowej publiczności były zbyt wyrafinowane, dla fanów Allena – zbyt hollywoodzkie.

– Te filmy „gatunkowe” były nietypowe dla amerykańskiego kina, gdzie zawsze obowiązywała zasada, że człowiek, który zadrze z prawem ludzkim lub boskim, musi zostać ukarany – broni jednak dzisiaj swoich koncepcji Allen. – A to nieprawda, że sprawiedliwość zawsze zwycięża. Dziś już na pewno tak nie jest. Cała masa drani i bandytów, którzy dopuszczają się strasznych czynów, chodzi nieukarana.

W 1997 roku Allenowski intelektualista powrócił na ekran w wielkim stylu, jako cierpiący na niemoc twórczą pisarz z „Przejrzeć Harry’ego”. W miarę upływu lat Allen miał zresztą coraz większy dystans do siebie, był bardziej zmęczony i świadomy błędów, jakie popełnił. W „Życiu i całej reszcie” zyskał swojego następcę. Młodego pisarza, który stanowi niemal jego alter ego z okresu młodości. On sam starał się chłopakowi wytłumaczyć, że trzeba przerywać bezsensowne, bolesne związki.

Z dziewczyną, która go oszukuje, z okradającym go agentem. Bo już wiedział, że „kobieta, która ma trudny charakter, potem staje się nie do wytrzymania”. I że nie warto zarabiać pisaniem głupawych skeczy, że lepiej zająć się produkowaniem filmowych scenariuszy, a potem w ciszy tworzyć dzieła „o świecie bez Boga”. Był też pewien, że trzeba unikać toksycznych ludzi i miejsc.

Ale czy artystę można uchronić od bólu? Czy można go przekonać do rozsądnych decyzji, do wiernych i mało ekscytujących kobiet, do układania świata?

Przemysł się odwrócił

Allen miał już wtedy za sobą najtrudniejsze i najbardziej kontrowersyjne doświadczenie swojego życia. Otacza go po nim zła sława. Nawet dwa miesiące temu, podczas festiwalu weneckiego, wielu dziennikarzy nie starało się o wywiad z nim.

Fakty są takie: Woody Allen i Mia Farrow byli razem 12 lat. Nakręcili wspólnie 13 filmów. W 1992 roku rozstali się. 57-letni wówczas Allen romansował z adoptowaną córką swojej partnerki, 21-letnią Soon-Yi. Są razem do dzisiaj. Ale Farrow oskarżyła Allena o seksualne molestowanie innej adoptowanej dziewczynki, siedmioletniej wówczas Dylan. Wojna między reżyserem i aktorką trwała latami. Pierwszy proces Allen wygrał, bo sąd nie dopatrzył się wystarczających dowodów przeciwko niemu.

Sprawa powróciła w 2018 roku, gdy Dylan Farrow, już 35-letnia, powtórzyła swoje oskarżenia w wywiadzie dla „Vanity Fair”, a wszystko przybrało na sile na fali #MeToo. Przeciwko reżyserowi dziewczyna wystąpiła razem z bratem Ronanem, jedynym biologicznym synen Allena. Atmosfera wokół artysty zrobiła się fatalna. Sprawa ciągnęła się, oskarżeń nie wytrzymała jego kariera. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” z ogromnym trudem trafiał w 2019 roku na ekrany, Amazon zerwał umowę z Allenem na produkcję czterech filmów.

Wiadomo więc było, że także podczas naszej rozmowy w taki czy inny sposób owo zakazane przez agenta pytane padnie. Padło i zdenerwowało Allena.

– Nie mam siły… No co jeszcze mam powiedzieć? W tej sprawie odbyły się dwa poważne śledztwa. Jedno trwało rok, drugie wiele miesięcy. Śledczy rozmawiali z dziesiątkami, setkami osób. Zarzuty się nie potwierdziły. A Dylan i Ronan nie chcą się nawet ze mną spotkać.

Allena denerwuje, że jego sprawę podpięto pod #MeToo. – Nakręciłem 50 filmów, pracowałem z setkami aktorek – z debiutantkami i gwiazdami. Płaciłem im niedużo, ale zawsze tyle samo, ile mężczyznom. Wszystkie traktowałem z szacunkiem. Żadna się nie skarżyła.

Cień oskarżeń wlókł się jednak za nim przez lata. Także dlatego w bardziej przychylnej mu Europie było mu łatwiej pracować i zbierać pieniądze na filmy. Zaglądał na Stary Kontynent często. Najpierw do Londynu, potem do Paryża, Rzymu, Barcelony, Madrytu.

W tych europejskich filmach zaprzeczał stereotypom. Zwykle uważa się, że Ameryka jest świeża i pozbawiona konwenansów, a Stary Kontynent spina pancerz tradycji i etykiety. Nic podobnego. Choćby w „Vicky, Cristinie, Barcelonie” Vicky jest małą mieszczką, Cristina stara się być na luzie, ale w gruncie rzeczy niewiele się od swojej przyjaciółki różni. To hiszpański malarz i jego była żona dają popis, czym są miłość, namiętność, prawda w uczuciach.

Czytaj więcej

Nowe oblicze festiwalu w Cannes

Ostatni film?

Teraz, po „Niewiernych w Paryżu”, Allen twierdzi, że to może jego ostatni film.

– Pięćdziesiąty! Dobry moment, żeby skończyć. Zaszyć się w domu, napisać coś dla teatru, wydać książkę, odpocząć – mówi, ale zaraz dodaje: – Tak naprawdę mam wciąż sporo pomysłów na filmy. Tylko nie mam już siły zbierać budżetów. Zawsze miałem z tym kłopot. To strasznie nudny proces. Te lunche, telefony, dyskusje. Mogłem pracować tylko dlatego, że moje produkcje były bardzo tanie. 10–12 mln dol.? Co to jest? W blockbusterze tyle kosztuje czasem czołówka. Ale przyznaję, że tęsknię za kinem i wciąż mam sporo pomysłów na scenariusze. Gdyby więc ktoś mi tyle zaoferował, natychmiast stanę za kamerą. Najchętniej w Nowym Jorku.

– Już nie Europie? – pytam.

– Też mógłbym. Ale muszę znać kraj, w którym mam pracować. Niedawno zadzwonił do mnie ktoś z Serbii, zaoferował pieniądze, namawiał. Tylko że nie wiem, co miałbym zrobić w miejscu, w którym nigdy nie byłem, gdzie wszystko jest mi obce. Nie znam zapachu tamtejszego powietrza ani zwyczajów ludzi.

Allen nie ukrywa, że tęskni za filmowym planem, a przecież wygląda na pogodzonego z końcem reżyserskiej kariery.

– Kina idą w złym kierunku – twierdzi. – Dzisiaj robi się filmy, które żyją na ekranach dwa tygodnie, a potem zaraz trafiają do telewizji albo streamingu. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Całe życie rozmawiałem ze swoimi widzami w kinie, a odbiór filmu był wspólnym doświadczeniem i przeżyciem. Różne tytuły utrzymywały się na ekranach tygodniami, czasem nawet miesiącami. Teraz większość małych kin zniknęła, a multipleksy potrzebują innych, wielkich produkcji. Ja się w tym odnajduję z ogromnym trudem.

– Mówi pan o rewolucji w przemyśle filmowym. A jak, pana zdaniem, zmienia się świat?

– Świat zawsze był miejscem niebezpiecznym i rozczarowującym. Historia człowieka jest ponurym ciągiem konfliktów. A dzisiaj jest coraz gorzej. Wojna trwa w Ukrainie, problemy mają Chińczycy, Izrael, niespokojnie jest w Afryce. Gazety pełne są informacji o uciekinierach z własnej ojczyzny, o uchodźcach stających się w różnych krajach problemem. O zamachach, w których giną niewinne ofiary. O dyktaturach miażdżących własnych obywateli. Nigdy nie byłem wielkim optymistą, ale przyznaję, że to, co się teraz dzieje, nie niesie nadziei.

Długie, intensywne życie, piękne kobiety wokół, kolejne plany filmowe, koncerty na klarnecie w nowojorskim klubie, kolejne miasta, festiwale, laury. Także trochę trudnych przeżyć, rakofobia, do której zawsze się przyznawał, i ponad ćwierć wieku oskarżeń o pedofilię… I tych 50 filmów od „What’s New Pussycat?” do „Niewiernych w Paryżu”.

– Kiedy ogląda się pan wstecz, do jakich chwil pan najczęściej wraca?

Czytaj więcej

„Till”: Krzyk bólu, krzyk rozpaczy

– Tyle tego było… Zawsze czułem się szczęściarzem. Miałem kochających rodziców i świetnych przyjaciół. Teraz mam wspaniałą żonę Soon-Yi, razem wychowujemy dwoje dzieci… Do czego wracam myślami? Wszystko było ważne. Każde spotkanie, każdy film. Zawsze starałem się pracować najlepiej, jak umiałem. Jak jestem w średnim nastroju, to myślę, że może za to, co zrobiłem, moje dzieci kiedyś dostaną jakieś tantiemy. W złym zaś zastanawiam, czy moje filmy w ogóle przetrwają, czy może następne pokolenia wyrzucą je po prostu do kosza. A kiedy jestem w dobrej formie, to mam nadzieję, że może ktoś je obejrzy za 100 lat i wzruszy się. Bo uczucia się nie zmieniają.

– To co jest ważne w życiu? – pytam 88-letniego Woody’ego Allena na koniec.

– Znalezienie powodu do życia. Jeśli życie jest pustym doświadczeniem, to jest niepotrzebne. Trzeba nadać mu jakiś sens – odpowiada.

Pokój w weneckim hotelu Excelsior. Przy okrągłym stole jest nas pięcioro. Punktualnie o wyznaczonej porze drzwi się otwierają i agent wprowadza Woody’ego Allena. Starszy, siwy pan, jak zawsze, uśmiecha się delikatnie. Jest legendą. Ale też ma za sobą czas oskarżeń o molestowanie seksualne własnej adoptowanej córki. Podczas śledztwa i rozprawy winy mu nie udowodniono, nie został skazany jak kilku innych, z Weinsteinem na czele.

Jednak zła atmosfera wciąż go otacza, zwłaszcza że jego była partnerka Mia Farrow wciąż oskarżenie podtrzymuje. I choć agenci zastrzegają: „Żadnych pytań na tematy prywatne”, wiadomo, że one w taki czy inny sposób w końcu padną. 88-letni Allen nie ma już siły do tej sprawy wracać, dlatego rzadko spotyka się z dziennikarzami, unika wywiadów. Ale promuje swój ostatni film „Niewierni w Paryżu”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi