Taka polska przypadłość: pojawiły się głosy, że to tylko siedem minut.
Ale jak powiedział Cruise: „znakomite” siedem minut. W jednym z najdroższych filmów w historii Hollywood. Sam początek. Mój głos otwiera siódmą część „Mission Impossible”. Potem cały czas są odniesienia do kluczy, które pojawiają się w pierwszych scenach. A poza tym ocena występu aktora nie zależy od długości przebywania na ekranie. Gdyby zsumować moją rolę w „Gambicie królowej”, wyszłoby pewnie kilkanaście minut. A jednak ta postać zapadła widzom w pamięć. Więc dlaczego „tylko” siedem minut? To wielkie szczęście, że mogłem tam być, przeżyć niesamowitą przygodę. Poza tym może tych siedem minut zostawi po sobie na tyle dobre wrażenie, że uda mi się „dograć” jeszcze trochę minut w innych filmach (śmiech).
Mówi się teraz o pana ostatnich głośnych produkcjach. O „MI”, serialach „Gambit królowej” i „Wikingowie. Walhalla”, wkrótce wejdzie na ekrany południowokoreański film, w którym gra pan dużą rolę. Ale to nie jest początek pana międzynarodowej kariery. Wystąpił pan wcześniej w filmach niemieckich, duńskich. Dużą i ważną rolę stworzył pan w czesko-amerykańskim „Anthropoidzie” Seana Ellisa, dramacie wojennym o zamachu na protektora Czech Reinharda Heydricha. Szkoda, że nie trafił on do polskich kin.
Był w streamingu. Dostawałem sygnały od ludzi, którzy obejrzeli film i zdziwili się, kiedy zobaczyli mnie na ekranie.
Tę rolę, naprawdę ciekawą, u boku Cilliana Murphy’ego i Jamiego Dornana, też pan swoim zwyczajem w Polsce przemilczał.
Wstydziłem się zrobić sobie zdjęcie z Cillianem, choć byliśmy nawet razem na kolacji. Ale film był prezentem od losu. Amerykanom nawalił czeski aktor. I Anka, razem z moim angielskim agentem, oszukała mnie. Zadzwoniła w dniu, kiedy akurat jechałem z rodziną na wakacje: „Możesz być w poniedziałek w Pradze?”. „Na Pradze?” – upewniam się. „Nie, w Pradze. Fajna rola, świetny scenariusz, świetni aktorzy”. Żona zadecydowała: „Jedź”. Pytam Ankę, ile tam jest gadania, bo trochę krępowałem się jeszcze wtedy mówić po angielsku. „Niewiele” – odpowiada. Przysłała mi scenariusz dopiero, jak się zgodziłem. Patrzę, a tam już na początku osiem stron rozmów. Piszę do Ani: „Oszukałaś mnie!”. Odpowiada: „Tak, bo inaczej byś się nie zdecydował”. Poleciałem do tej Pragi. Ellis zrobił próbę. Przyszli Murphy, Dornan i Toby Jones. Ja jedyny mówiłem z pamięci, oni czytali. Jak skończyliśmy, reżyser powiedział: „See you tomorrow”.
Stracił pan urlop?
Tak, ale zdałem egzamin z aktorskiej dojrzałości, czyli szybkiego przygotowania. A taka umiejętność zawsze się przydaje.
Niedawno w podcaście, w którym brał pan udział, wybuchł pan, gdy ktoś zapytał, co z polskim kinem.
No bo co to za pytanie. Ja jestem stąd, tu żyję. I ostatnio też miałem szansę grać w fajnych filmach: „Niebezpiecznych dżentelmenach”, „Teściach”, „Białym potoku”.
Nie miał pan szczęścia jako młody aktor, gdy superciekawe „Krugerandy”, film o pozbawionych perspektyw młodych ludziach z małego miasteczka, w którym zagrał pan główną rolę, przeszły bez echa.
Myślę, że wyprzedził swoją epokę o co najmniej dekadę…
Jednak po kilku latach pojawił się „Pitbull”. Nagroda im. Cybulskiego. I chwilę później filmy Wojciecha Smarzowskiego, Borysa Lankosza, Władysława Pasikowskiego, Kasi Adamik, Sławomira Fabickiego. Dużo znakomitych ról. Prawdę powiedziawszy, rzadko się zdarza, żeby aktor miał w dorobku wyłącznie dobre filmy. Jak pan wybiera role?
Z moją agentką umówiliśmy się, że albo robimy rzeczy fajne, albo nie robimy nic. Taka decyzja wzięła się z szacunku do siebie, do pracy, do odbiorców. Z Wojtkiem Smarzowskim zrobiliśmy już kilka filmów, a to jest klasa sama w sobie. Ale też nie boję się ryzykować, jak w „Białym potoku” Michała Grzybowskiego. Maleńki budżet, debiutant, ale coś mnie w scenariuszu ujęło. Dość brawurowi „Niebezpieczni dżentelmeni” też byli pierwszą długometrażową fabułą Macieja Kawalskiego. Lubię zresztą pracować z debiutantami: przecież „Rewers” był fabularnym debiutem Borysa Lankosza, a „Boisko bezdomnych” – Kasi Adamik.
Często gra pan bohaterów wypalonych, jak AK-owiec, który stracił najbliższych w powstaniu warszawskim z „Róży” Smarzowskiego, egzekutor AK-owskich wyroków z „Obławy” Krzyształowicza, młody mężczyzna przeżywający małżeńską traumę w „Miłości” Fabickiego czy dziennikarz, który rzuca pracę, by zająć się chorym psychicznie ojcem z „Lęku wysokości” Konopki.
Lubię grać takich połamanych ludzi. I dawać im szansę. Bo wierzę, że człowiek jest z gruntu dobry. Czasem przez tę wiarę dostaję w życiu prywatnym po tyłku, kilka razy bardzo się zawiodłem. Ale cóż...
Znalazł pan również klucz do zagrania odrażającego ubeka z „Rewersu”.
To było świetnie napisane. Wiedzieliśmy, kto to jest. Dlatego na początku mogłem go grać jak amanta. Potem wychodził z niego cham, sprzedawczyk, wredny typ. Ale ile jest takich historii? Kobiety myślą, że spotkały mężczyznę swojego życia, a on okazuje się potworem. To była wspaniała rola. Choć wyczerpująca. I powiem pani, że jeśli dzisiaj o czymś marzę, to o rolach komediowych.
Pana talent komediowy odkryła Kinga Dębska w „Moich córkach krowach”.
Trochę sam się wtedy „odkryłem”, bo Kinga zaproponowała mi rolę lekarza. A ja przeczytałem scenariusz i powiedziałem jej, że chciałbym zagrać tego trochę przygłupiastego gościa, męża jednej z sióstr. Pamiętałem taką postać z „Sekretów i kłamstw” Mike’a Leigha. Małomównego faceta, który wciąż robi jakieś dziwne miny. On był dla mnie inspiracją. Lubię być śmieszny. I swoim dzieciom powtarzam: „Jak ktoś ci mówi, że jesteś śmieszny, to nie znaczy, że się z ciebie nabija. Fajnie, jak ludzie się śmieją. Trzeba się śmiać. Czasem nawet na siłę”.
Powiedział pan kiedyś, że wszystkiego szuka w sobie. Ale też, że postacie w jakiś sposób w panu zostają. A niektóre role niemal pan odchorowuje. Jak tę w „Róży” Smarzowskiego.
Czy teraz w „Minghunie” Janka Matuszyńskiego, filmie o odchodzeniu. Granie przez wiele godzin żalu, smutku, tęsknoty, rozpaczy bardzo dużo kosztuje. Po 12 godzinach pracy jestem zgnieciony, wypluty. Ucieka ze mnie cała energia i złoszczę się na siebie, że nie mam cierpliwości nawet dla dzieci. Tych kilka miesięcy pracy przy filmie kosztuje mnie czasem bardzo dużo. Ale nie da się inaczej, jeśli traktujemy się poważnie i chcemy, żeby coś zostało na zawsze, żeby nawet po latach wzruszało, bawiło, przerażało. To dla mnie coś wspaniałego, ale też niepojętego. Jak śpiewała jakaś wokalistka – bardziej to czuję, niż wiem. Nie umiem sobie wytłumaczyć, że chłopak z Kłudzienka tak spełnia się w kinie i że komuś może jeszcze coś zaoferować.
Aktorzy czasem mówią, że aktorstwo to rzemiosło. Ujęcie, a potem można pograć w kości.
Nie ma niczego złego w dobrym rzemiośle. Ale wszystko zależy od roli. Poza tym niech pani nie wierzy do końca w te zapewnienia. Ja też muszę podczas przerwy w zdjęciach przespać się albo zagrać w kulki na telefonie. Po prostu muszę przez chwilę nie myśleć, się zresetować.
To wszystko pana zmienia? Jak daleko odszedł grający w „Mission Impossible” Marcin Dorociński od tamtego chłopaka, który szedł 7 kilometrów pieszo do szkoły i dorabiał w przetwórni warzyw?
Niewiele, teraz mam samochód i motocykl i mogę wszędzie podjechać. Ale czasem – jak skądś wieczorem wracam – nie biorę taksówki, tylko idę pieszo, żeby pamiętać, skąd jestem. Poza tym utrzymuję kontakt z moimi przyjaciółmi ze wsi, z kolegami z technikum, z panem Gerardem Pałużyńskim, który mnie przygotowywał do egzaminów do szkoły, z panią Izą Kust, która jako pierwsza wyczuła moje zainteresowania. Najważniejszy jest dla mnie człowiek, którego się po drodze spotkało, z którym wymieniło się dobrą energię, któremu jest się coś winnym. Zbyt często dziś zapominamy, że można komuś za coś podziękować. Co nie znaczy, że żyję tylko przeszłością. Mam też nowych przyjaciół czy fajnych sąsiadów.
Należy pan do pokolenia, które wiedziało, czym jest wspólnota, przyjaźń, spotkanie. Dzisiaj młodzi ludzie wchodzą w inny świat – coraz bardziej wirtualny i sztuczny, bo w internecie nie musisz być sobą. Możesz się kreować, jak chcesz. Wspólnota ginie.
To prawda – kiedyś było łatwiej. Nie mieliśmy telefonów komórkowych, w teatralnym bufecie nie było nawet telewizora. Byliśmy zdani tylko na siebie. Rozmawialiśmy. Miałem to szczęście, że przy zupie, między próbami i spektaklami, mogłem pogadać z Markiem Walczewskim, Jarkiem Gajewskim, Małgosią Niemirską. O sztuce, o teatrze, o życiu. O wszystkim. Komunizm był strasznym systemem, niszczył ludzi. „Spuścizna” po komunizmie i początki kapitalizmu również nie były łatwe. A wtedy wchodziłem do zawodu. Ale jednocześnie byliśmy zjednoczeni. Blisko siebie. Pomagaliśmy sobie bezinteresownie. A teraz? Wczoraj mijałem zepsuty samochód. Stał przy drodze, na awaryjnych światłach. Wielu kierowców przejeżdżało obok obojętnie, ja się zatrzymałem. Pytam: „Pomóc?”. Zdziwiony człowiek patrzy na mnie i pyta: „Co?”. Powtarzam pytanie, czy mu pomóc. Odpowiada: „Nie. Dam sobie radę”. Nie wiem, czy nie chciał, czy się bał. A dla mnie to naturalne. Ale też pamiętam, że w ubiegłym roku jechaliśmy na rowerach z kolegą Józkiem i naszym przyjacielem Jackiem, który fotografuje ptaki. Wchodziliśmy w zakręt i Józek się poślizgnął. Wpadłem na niego, bardzo się poturbowaliśmy. Naprzeciwko, na skrzyżowaniu, był korek. Stało w nim kilkadziesiąt samochodów. Nikt nie wysiadł, żeby zapytać, czy nam się coś nie stało. To mnie uderzyło. Leżymy na ziemi, pokrwawieni. I nikt nie spyta: „Chłopaki, pomóc?”. O, myślę sobie – słabo.
Pan pyta. Więcej: bardzo dużo pan robi. Dla dzieci z domów dziecka, dla zwierząt, dla środowiska. Mało kto o tym wie, chociaż kilka lat temu wydał pan książkę, w której rozmawiał z działaczami społecznymi, naukowcami. I swoim zwyczajem: nie chwali się pan tym.
Z moją agentką postanowiliśmy, że skoro można użyć mojego nazwiska w szlachetnych celach, będziemy to robić. Zresztą pomagam ludziom w różnych sprawach na co dzień. I nie chcę o tym mówić. Tak zostałem wychowany. Czasem obraca się to przeciwko mnie: ktoś się obraża albo wręcz żąda więcej i więcej. Wtedy mnie to przerasta.
Pana książce pt. „Na ratunek” przyświeca myśl, że wszyscy jesteśmy z tej samej planety, którą trzeba chronić.
Mam wrażenie, że niestety jest już za późno. Większość zwykłych ludzie może nie lać niepotrzebnie wody, nie palić niepotrzebnie światła, nie nastawiać się na konsumpcję. Znają umiar. O, to jest takie słowo z czasu mojej młodości. Ojciec często mi powtarzał: „Synu, miej umiar”. Teraz chodzi o to, żeby nie zaśmiecać i eksploatować świata i zasobów ponad miarę. Ale ci, którzy mają wpływ na zmiany systemowe, niczego nie robią.
Jako znany aktor i działacz społeczny, ile jeszcze może pan zachować prywatności?
Sporo. Nie jestem tak popularny, jak niektórzy moi koledzy. Jak choćby w pewnym momencie Czarek Pazura, z którym nie dało się pójść do knajpy. On budził wtedy takie emocje, jak papież czy Adam Małysz. Każdy chciał się z Czarkiem napić, sfotografować się z nim, dotknąć. Ja nie mam problemu, idę do sklepu spożywczego, mówię „dzień dobry” kasjerce w jakiejś sieciówce i jak ta pani podniesie głowę i uśmiechnie się, to jest super. A jak ktoś mnie nie pozna, nie krzyczę: „Hej, to ja!”.
Nie wiem, czy to kwestia charakteru, czy wartości wyniesionych z dzieciństwa, ale nie prowadzi pan życia celebryty. I mam wrażenie, że silny jest pan także dzięki rodzinie – żonie, dzieciom.
Zdecydowanie. Myślę, że gdybym nie miał pomocy Moniki, Janusi, Stasia i syna Moniki z pierwszego małżeństwa, Kuby, byłbym innym aktorem i innym człowiekiem. Nie wiem jakim, ale na pewno innym.
Co dzisiaj najbardziej pana denerwuje?
Nienawidzę chamstwa, przemocy.
A co jest dla pana ważne?
Rodzina, praca, przyjaciele. Ale też jestem ciekawy nowych ludzi. Lubię ich obserwować, lubię się im przyglądać.
Kiedyś takie samo zdanie usłyszałam od Meryl Streep. „Ja patrzę, panią też obserwuję, jak się pani zachowuje, gestykuluje. Może kiedyś będę grała dziennikarkę, która robi wywiad z aktorką”?
Tak. Dokładnie tak. Ja też patrzę. Nie zapisuję niczego, ale podświadomie łapię zachowania, niuanse. Aktorstwo to piękny zawód. Trudny i niewdzięczny, ale piękny.
Pana dzieci myślą o artystycznych zawodach?
Nigdy nie wywieraliśmy na nich żadnej presji, nie prowadziliśmy ich na castingi i próbne zdjęcia. One obserwują i, chcąc nie chcąc, czymś nasiąkają. Wiedzą, ile mnie kosztowało, żeby dojść do miejsca, w którym jestem. A jednak kilka miesięcy temu Stasiek nagle wspominał, że może zostanie aktorem. To fajny gość. Trochę jak Gregory Peck.
Ale pana mistrzem jest chyba Daniel Day-Lewis.
Od zawsze. Kiedy on gra, emanuje z niego energia. Wszystko ma wypisane w oczach. Rolami w kilku filmach sprawił, że po plecach przechodziły mi ciarki, a po twarzy ciekły łzy. To niesamowity aktor. Wiem, że potrafi bardzo dużo zrobić dla roli, że wchodzi w nią cały. Na planie „Lincolna” wszyscy zwracali się do niego „panie prezydencie”. Jak tak wchodzi się w rolę, to może się zakręcić w głowie.
Daniel Day-Lewis przestał grać. Pan też mógłby kiedyś zrezygnować z zawodu?
Na razie nie. Boje się, że to jest coś, co na razie mnie przerasta. Poza tym nie powiedziałem jeszcze wszystkiego jako aktor.
Podobno pana marzeniem jest zagranie w filmie Zbigniewa Cybulskiego…
Nasz projekt „Jak być kochanym” jest wciąż w zawieszeniu. Produkcja filmu jest bardzo trudna, a podjąłem się roli producenta wraz z moją agentką. Jeśli się uda, może widz poczuje się zaskoczony. To piękna historia. Czas leci, za chwilę może już być dla mnie za późno. A chciałbym przypomnieć młodym pokoleniom, kim był ktoś, kto tak bardzo łapał swoimi rolami za serce. Jaki to był artysta, jaki nieszczęśliwy człowiek. I jak zginął. Proszę trzymać kciuki. Bardzo chcemy zrobić ten film. To wyjątkowy projekt.
Miesiąc temu skończył pan pięćdziesiątkę. I co pan sobie dzisiaj myśli: jak trzeba żyć?
W „Ogrodzie Luizy” Luiza pyta Fabia: „Lubisz dziś?”, a on odpowiada: „Tak”. No właśnie, trzeba lubić dziś. Bo wczoraj już było, a jutro może nie być nasze. Nie wiadomo, co przyniesie. Cieszę się, że możemy siedzieć przy stole w kawiarni, rozmawiamy o fajnych rzeczach, które wydarzyły się w moim życiu, a przedtem mogliśmy chwilę pogadać o tym, co spotkało nas ostatnio prywatnie. Trzeba się cieszyć chwilą. Tym, że się widzimy, że możemy porozmawiać i – jak powiedziała Meryl Streep – „popatrzeć na siebie” i coś od siebie wziąć. A co będzie? Jestem trochę jak taki krytyk kulinarny Anton Ego z pixarowskiej animacji „Ratatuj”. On na początku jest bardzo surowy wobec Linguiniego i szczurka Ratatuja, który dla niego gotuje. Ale kiedyś przychodzi do restauracji i gdy Linguini pyta: „Na co masz ochotę dzisiaj na deser?”, on krzyczy: „Na niespodziankę”. Więc ja chyba jestem jak Anton Ego. Mam ochotę na niespodziankę.