Marcin Dorociński: W „Mission Impossible” zagrałem 117 dubli jednego ujęcia

Praca na planie filmu, którego budżet wynosi 300 milionów dolarów, wygląda podobnie jak wszędzie. Jak w Polsce. Tylko wszystkiego jest znacznie więcej. Skala przedsięwzięcia jest niebywała. I liczba pracowników - mówi Marcin Dorociński, aktor.

Publikacja: 21.07.2023 10:00

Marcin Dorociński

Marcin Dorociński

Foto: Michał Woźniak/East News

Plus Minus: Strasznie jest pan niedzisiejszy.

To znaczy?

Gdyby jacyś młodzi aktorzy zagrali w hollywoodzkim blockbusterze, strach byłoby otworzyć lodówkę, żeby z niej nie wyskoczyli. Byliby w każdym portalu, w każdej gazecie i w programach śniadaniowych wszystkich telewizji.

Jeśli ktoś to lubi… Ja nie widzę potrzeby, by robić wokół siebie za dużo szumu. I to nie jest kokieteria. Znamy się od lat i wie pani, że udzielam wywiadów wyłącznie, kiedy jest premiera filmu lub inne wielkie wydarzenie. Aktorstwo jest dla mnie ważne. Można się w nim pięknie spełnić, przeżyć wielkie emocje i dać czasem coś istotnego innym. Ale aktor powinien mówić poprzez swoje role. Czy musi opowiadać stale o sobie? Chyba nie.

Czytaj więcej

„Mission Impossible 7” czyli skocz to jeszcze raz, Tom

Ale jak opowiada, staje się sławny. Króluje na ściankach, materiały o jego życiu świetnie się klikają.

No tak, to może być atrakcyjne dla wielu osób. Też czasem staję na ściance, jak jest premiera filmu, w którym zagrałem. Ale na co dzień nie muszę prężyć się do zdjęć. Cenię sobie prywatność, rodzinę i staram się to zatrzymać dla siebie. A wie pani, co lubię naprawdę? Rozmowy po projekcjach z widzami, których film naprawdę dotknął. Niedawno brałem udział w pokazie mojego filmu na seansie z audiodeskrypcją, dla osób z niepełnosprawnościami. Dla nich czas spędzony w kinie był ważny. Niesamowite też bywają dyskusje po filmach, które dotykają trudnych tematów. Ludzie się wtedy otwierają. Czasem też zdarza się, że ktoś mnie zaczepi w sklepie czy na stacji benzynowej i powie, że któryś obraz – „Lęk wysokości” Bartka Konopki, „Ogród Luizy” Macieja Wojtyszki czy „Miłość” Sławka Fabickiego – stał się dla niego ważny. W życiu borykamy się z rozmaitymi problemami. Jedni idą do psychoterapeuty, inni próbują zwierzyć się przyjaciołom. A zdarza się, że ktoś odbicie własnych niepokojów dostrzeże w filmie. I że to mu pomoże. Poznałem kiedyś człowieka, który po obejrzeniu „Boiska bezdomnych” odbił się od dna, uwierzył w siebie, zbudował nowe życie. To fantastyczna sprawa.

Wróćmy do „Mission Impossible. Dead Reckoning Part One”. W pana umowie, jak wszystkich w tym filmie, był zakaz ujawniania informacji o produkcji. W październiku ubiegłego roku, gdy już pozwolono panu o tym publicznie powiedzieć, zrobił to pan w sposób sobie właściwy: bardzo skromnie. Wpis na Facebooku zaczął pan: „Pierwszym castingiem, który otrzymałem od mojej londyńskiej agencji był MI – Ghost Protocol. Przegrałem”. To było jakieś 13 lat temu. I dalej: „Od tego czasu nagrałem ponad 1200 self-tape’ów. I przegrałem je wszystkie”. Niewiele osób by się do tego przyznało. Ale najbardziej zaskakuje liczba. 1200?

To nie znaczy, że pretendowałem do ról w 1200 filmach. Nagrałem 1200 ujęć. Potem ogromną pracę wykonywała moja agentka Ania Świątek, która je selekcjonowała, montowała i wysyłała. Na moje 50. urodziny dostałem od niej filmik sklejony z nieudanych prób – z tych wszystkich przekleństw, z obrazów frustracji, kiedy sceny nie szły dobrze. Nagrywałem je nierzadko potwornie zmęczony, w trakcie pracy nad serialem czy innym filmem. Ania stała za kamerą, a jak coś było nie tak, wyżywałem się na niej. Zdarzało się, że nie byłem w stanie zrobić self-tape’ów. Na przykład niedawno grałem w serialu „Erynie” Borysa Lankosza i musiałem poinformować moich agentów w Londynie, że jestem wykończony po dwunastu godzinach pracy przez sześć dni w tygodniu. Wiedziałem, że jest fajna rola do zagrania, ale leżałem na kanapie, ledwo oddychałem i wiedziałem, że nie będzie 1201. self-tape’a. Bo po prostu nie dam rady. Odjadę.

Uregulowanie spraw self-tape’ów to jeden z postulatów strajkujących aktorów amerykańskich. Bo kiedyś produkcje organizowały castingi, a dzisiaj większość kosztów próbnych zdjęć – nagrania, oświetlenia, pracy operatorów – przerzuciły one na kandydatów.

To prawda, kiedyś aktor dostawał nawet zwrot kosztów podróży na próbne zdjęcia. Teraz wszystko odbywa się cyfrowo. I nikt nie mówi o wydatkach. Niby każdy ma świetną kamerę w telefonie, ale kosztują mikrofony, oświetlenie, praca specjalisty. W to trzeba zainwestować. Zresztą nie tylko pieniądze, także własne nerwy. Współczuję aktorom niemającym zaplecza, które dawałoby im trochę spokoju finansowego, i liczącym, że self-tape’y przyniosą im rolę. Ja miałem to szczęście, że odkąd w 1997 roku skończyłem szkołę, byłem w zespole teatru – najpierw Dramatycznego, potem Ateneum. Może nie zarabiałem kokosów, ale na życie starczało. Teraz nagrywam self-tape’y w trakcie zdjęć do serialu czy innego filmu. Ale bez takiego zaplecza albo wręcz innego zajęcia, gdzie zarabia się na codzienne życie, stres oczekiwania na rezultaty musi być ogromny.

Czytaj więcej

Kogo zagrał Marcin Dorociński w „Mission Impossible: Dead Reckoning Part 1”

Jak wyglądał proces angażowania pana do wielkiej, hollywoodzkiej superprodukcji?

Od londyńskiego agenta dostałem informację, że mam próbować do roli kapitana statku podwodnego. Przyszedł fragment tekstu. Reżyserem obsady jest w „Mission Impossible” Robert Sterne, laureat kilku nagród Emmy, który pracował m.in. przy „Grze o tron” czy „The Crown”. Gdy wysłaliśmy mu self-tape’a, bardzo szybko zadzwonił do mojej agentki. Zapowiedział, że tego samego wieczoru reżyser połączy się ze mną na Skypie. Oczywiście od razu dopadły mnie wątpliwości: czy stanę na wysokości zadania, czy mój angielski będzie wystarczająco dobry. No, ale jest łączenie, na ekranie pojawia się Christopher McQuarrie. Miły, bezpośredni człowiek, który mówi: „Cześć, Marcin. Słyszałem, że masz jutro operację kolana. Mógłbyś ją przełożyć?”. Opowiada o scenach w łodzi podwodnej, tłumaczy, dlaczego są one tak ważne i dlaczego ja mu jestem potrzebny. Facet, który robi superprodukcję za pół miliarda dolarów, mówi, że potrzebuje mnie, chłopaka z Kłudzienka. Bo uznał, że „dobrze mi z oczu patrzy” i że mój bohater nie będzie samym złem – czystą chęcią zniszczenia świata, że on też ma swoje dylematy. I kończy: „Jeśli zgodzisz się przesunąć tę operację kolana, to już jesteś moim kapitanem”. Fantastyczne uczucie. Naprawdę.

I co dalej?

Pojechałem od razu, na początku grudnia 2021 do Londynu. Tam w jednym ze studiów kręciliśmy. Po tych zdjęciach przeszedłem operację kolana w Warszawie. Wróciłem do Londynu po trzech miesiącach, gdy zbudowano drugą część scenografii. Jeździłem do Anglii na dokrętki półtora roku, bo McQuarrie i Tom Cruise wciąż coś poprawiali, jeszcze nowe ujęcie, nowy dialog, tak strasznie zależy im na jakości filmu. Oni ten film robili trzy lata, zwłaszcza że przez pandemię zmieniały się miejsca zdjęć i losy aktorskie. Ale byli zdeterminowani, żeby każde ujęcie było perfekcyjne, dopieszczone. Do naszej siedmiominutowej sceny nagraliśmy około 30 minut. I jeszcze tam jadę, w grudniu.

Pana kapitan zginął. Będą więc w drugiej części retrospekcje?

Niestety, nie mogę o tym mówić..

Jak wygląda praca na planie filmu, którego budżet wynosi 300 milionów dolarów, a z kosztami promocji pół miliarda?

Podobnie jak wszędzie. Jak w Polsce. Tylko wszystkiego jest znacznie więcej. Skala tego przedsięwzięcia jest niebywała. I liczba pracowników. Żartowałem, że na planie jedna osoba otwiera ci drzwi, druga je za tobą zamyka, a trzecia pilnuje, żebyś nie zginął w korytarzach Pine Studio czy Longcross Studios, gdzie zbudowane były dwie części łodzi podwodnej. Poza tym wszędzie jest mnóstwo sprzętu, kamer, kranów [ruchomych statywów do kamer – red.].

To dążenie do perfekcji czy marnotrawstwo?

Superprodukcję można porównać do Formuły 1. Musimy mieć wszystko – narzędzia, części – blisko, bo nie wiemy, czego będziemy potrzebować. Podobnie było w serialu „Gambit królowej”. Jak w Londynie jechałem na zdjęcia, ciężarówki ze światłem stały przez 200 metrów, bo mogą się przydać. W „Mission Impossible” Christopher w pewnym momencie powiedział do scenografów: „Jest super, ale jeszcze chciałbym, żeby ta duża dwumetrowa jarzeniówka zwisała na kablu. Damy radę to zrobić?”. W Polsce zajęłoby to sporo czasu – może byłoby gotowe na następny dzień? A oni mówią: „Potrzebujemy 15 minut”. I tak jest ze wszystkim.

Czytaj więcej

„Niebezpieczni dżentelmeni”. Wpływ używek na polską historię

Ludzie, którzy stykają się z zachodnimi produkcjami, twierdzą, że przy całym rozmachu na planie panuje ogromny szacunek do aktorów, pracowników.

Tam szanuje się wszystkich: scenografów, charakteryzatorów, oświetleniowców, pracowników fizycznych. Ludzie są zadowoleni, dobrze opłacani. Nikt nie narzeka, nawet jeśli jest trudny dzień. Panuje serdeczność. I wszystko jest rozpisane co do minuty. Wchodzisz do charakteryzatorni o dokładnie określonej godzinie i o dokładnie określonej godzinie z niej wychodzisz. Równie precyzyjnie zaplanowane jest wkładanie kostiumu, opuszczanie przyczepy, pojawienie się na planie. I choć moje doświadczenie podpowiadało mi, że niepotrzebnie będziemy godzinę czekać na swoje ujęcie, to trudno: idziemy i czekamy. Wszystko jest jak w zegarku. Na szczęście w tym precyzyjnie funkcjonującym mechanizmie pojawia się element zaskoczenia, gdy reżyser nagle mówi: „Lubicie »Polowanie na Czerwony Październik«? »Karmazynowy przypływ«? To zróbmy coś fajnego. Jeszcze nie wiem co, ale mam kilka pomysłów”.

Miał pan w „Mission Impossible” zdjęcia podwodne.

Lubię wodę. Kilkanaście lat temu, trenując do triatlonu, wkładałem piankę i płynąłem na drugi brzeg jeziora i z powrotem. Nie wiem, czy teraz by mi się to udało. Ale próba wstrzymywania oddechu kilka metrów pod powierzchnią, choćby na minutę, była trudnym doświadczeniem. Miałem świadomość, że nie wszystko zależy ode mnie. Na górze mogłem sobie poradzić ze stresem, wymową, fizycznością. Nawet kiedy trzy miesiące po ciężkiej operacji kolana miałem przeciskać się przez właz 117 razy…

Tyle było dubli?!

Dokładnie. A Christopher uciął je tak, że na filmie widać, jak wchodzę, a potem jak wychodzę z włazu. Ale w studiu wszystko zależało ode mnie. Pływając pod wodą, czułem zagrożenie. Każdy z nas miał swojego nurka z aparatem tlenowym i on na każdy sygnał podpływał i podawał nam rurkę, żebyśmy mogli oddychać. Wiele dubli szło dobrze. Raz, twa, trzy, oddajesz aparat i zaczynasz grać. Ale kilka razy pomyślałem o żonie, dzieciach i wyciągałem rękę po rurkę w trakcie nagrania. Po prostu stres.

Muszę spytać o Toma Cruise’a. Nie macie wspólnych scen. Ale czy pan go poznał?

Tak. Przyjeżdżał na plan jako producent. Na początku, w grudniu 2021, panowały silne pandemiczne obostrzenia, więc był w masce. Potem odwiedzał nas jeszcze kilka razy. Zawsze przylatywał helikopterem. Kiedy panika covidowa trochę zelżała – wciąż byliśmy testowani, ale już nie trzeba było nosić masek – pojawiał się częściej. Członków załogi podwodnej łodzi grali aktorzy z Anglii, Albanii, Grecji, był drugi Polak, Rosjanin. Cruise obejrzał podmontowane fragmenty naszych scen i powiedział nam, że fajnie wychodzi. Potem zobaczył całą sekwencję. Kiedy wpadł na plan, siedzieliśmy z Iwanem Iwaszkinem, który grał drugiego kapitana. „Chłopaki, chcę wam podziękować – powiedział. – Super robota. Strasznie mi się podoba. To jest bardzo ważna sekwencja dla filmu. Sam jego początek. Otwarcie”. No, kurczę, facet, który gra i produkuje od prawie 30 lat, wciąż ma w sobie ogień i ogromną świeżość. Nie poznałem go blisko, nie spędziłem z nim dużo czasu. Ale te wspólne chwile na planie, kiedy przychodził porozmawiać, uśmiechnąć się, podziękować, były bardzo przyjemne.

Najważniejszy jest dla mnie człowiek, z którym wymieniło się dobrą energię, któremu jest się coś winnym. Często dziś zapominamy, że można komuś za coś podziękować

Marcin Dorociński

Taka polska przypadłość: pojawiły się głosy, że to tylko siedem minut.

Ale jak powiedział Cruise: „znakomite” siedem minut. W jednym z najdroższych filmów w historii Hollywood. Sam początek. Mój głos otwiera siódmą część „Mission Impossible”. Potem cały czas są odniesienia do kluczy, które pojawiają się w pierwszych scenach. A poza tym ocena występu aktora nie zależy od długości przebywania na ekranie. Gdyby zsumować moją rolę w „Gambicie królowej”, wyszłoby pewnie kilkanaście minut. A jednak ta postać zapadła widzom w pamięć. Więc dlaczego „tylko” siedem minut? To wielkie szczęście, że mogłem tam być, przeżyć niesamowitą przygodę. Poza tym może tych siedem minut zostawi po sobie na tyle dobre wrażenie, że uda mi się „dograć” jeszcze trochę minut w innych filmach (śmiech).

Mówi się teraz o pana ostatnich głośnych produkcjach. O „MI”, serialach „Gambit królowej” i „Wikingowie. Walhalla”, wkrótce wejdzie na ekrany południowokoreański film, w którym gra pan dużą rolę. Ale to nie jest początek pana międzynarodowej kariery. Wystąpił pan wcześniej w filmach niemieckich, duńskich. Dużą i ważną rolę stworzył pan w czesko-amerykańskim „Anthropoidzie” Seana Ellisa, dramacie wojennym o zamachu na protektora Czech Reinharda Heydricha. Szkoda, że nie trafił on do polskich kin.

Był w streamingu. Dostawałem sygnały od ludzi, którzy obejrzeli film i zdziwili się, kiedy zobaczyli mnie na ekranie.

Tę rolę, naprawdę ciekawą, u boku Cilliana Murphy’ego i Jamiego Dornana, też pan swoim zwyczajem w Polsce przemilczał.

Wstydziłem się zrobić sobie zdjęcie z Cillianem, choć byliśmy nawet razem na kolacji. Ale film był prezentem od losu. Amerykanom nawalił czeski aktor. I Anka, razem z moim angielskim agentem, oszukała mnie. Zadzwoniła w dniu, kiedy akurat jechałem z rodziną na wakacje: „Możesz być w poniedziałek w Pradze?”. „Na Pradze?” – upewniam się. „Nie, w Pradze. Fajna rola, świetny scenariusz, świetni aktorzy”. Żona zadecydowała: „Jedź”. Pytam Ankę, ile tam jest gadania, bo trochę krępowałem się jeszcze wtedy mówić po angielsku. „Niewiele” – odpowiada. Przysłała mi scenariusz dopiero, jak się zgodziłem. Patrzę, a tam już na początku osiem stron rozmów. Piszę do Ani: „Oszukałaś mnie!”. Odpowiada: „Tak, bo inaczej byś się nie zdecydował”. Poleciałem do tej Pragi. Ellis zrobił próbę. Przyszli Murphy, Dornan i Toby Jones. Ja jedyny mówiłem z pamięci, oni czytali. Jak skończyliśmy, reżyser powiedział: „See you tomorrow”.

Stracił pan urlop?

Tak, ale zdałem egzamin z aktorskiej dojrzałości, czyli szybkiego przygotowania. A taka umiejętność zawsze się przydaje.

Czytaj więcej

"Teściowie": Dom weselny podzielonej Polski

Niedawno w podcaście, w którym brał pan udział, wybuchł pan, gdy ktoś zapytał, co z polskim kinem.

No bo co to za pytanie. Ja jestem stąd, tu żyję. I ostatnio też miałem szansę grać w fajnych filmach: „Niebezpiecznych dżentelmenach”, „Teściach”, „Białym potoku”.

Nie miał pan szczęścia jako młody aktor, gdy superciekawe „Krugerandy”, film o pozbawionych perspektyw młodych ludziach z małego miasteczka, w którym zagrał pan główną rolę, przeszły bez echa.

Myślę, że wyprzedził swoją epokę o co najmniej dekadę…

Jednak po kilku latach pojawił się „Pitbull”. Nagroda im. Cybulskiego. I chwilę później filmy Wojciecha Smarzowskiego, Borysa Lankosza, Władysława Pasikowskiego, Kasi Adamik, Sławomira Fabickiego. Dużo znakomitych ról. Prawdę powiedziawszy, rzadko się zdarza, żeby aktor miał w dorobku wyłącznie dobre filmy. Jak pan wybiera role?

Z moją agentką umówiliśmy się, że albo robimy rzeczy fajne, albo nie robimy nic. Taka decyzja wzięła się z szacunku do siebie, do pracy, do odbiorców. Z Wojtkiem Smarzowskim zrobiliśmy już kilka filmów, a to jest klasa sama w sobie. Ale też nie boję się ryzykować, jak w „Białym potoku” Michała Grzybowskiego. Maleńki budżet, debiutant, ale coś mnie w scenariuszu ujęło. Dość brawurowi „Niebezpieczni dżentelmeni” też byli pierwszą długometrażową fabułą Macieja Kawalskiego. Lubię zresztą pracować z debiutantami: przecież „Rewers” był fabularnym debiutem Borysa Lankosza, a „Boisko bezdomnych” – Kasi Adamik.

Często gra pan bohaterów wypalonych, jak AK-owiec, który stracił najbliższych w powstaniu warszawskim z „Róży” Smarzowskiego, egzekutor AK-owskich wyroków z „Obławy” Krzyształowicza, młody mężczyzna przeżywający małżeńską traumę w „Miłości” Fabickiego czy dziennikarz, który rzuca pracę, by zająć się chorym psychicznie ojcem z „Lęku wysokości” Konopki.

Lubię grać takich połamanych ludzi. I dawać im szansę. Bo wierzę, że człowiek jest z gruntu dobry. Czasem przez tę wiarę dostaję w życiu prywatnym po tyłku, kilka razy bardzo się zawiodłem. Ale cóż...

Czytaj więcej

„Wieloryb”: Pokonać niechęć bliskich

Znalazł pan również klucz do zagrania odrażającego ubeka z „Rewersu”.

To było świetnie napisane. Wiedzieliśmy, kto to jest. Dlatego na początku mogłem go grać jak amanta. Potem wychodził z niego cham, sprzedawczyk, wredny typ. Ale ile jest takich historii? Kobiety myślą, że spotkały mężczyznę swojego życia, a on okazuje się potworem. To była wspaniała rola. Choć wyczerpująca. I powiem pani, że jeśli dzisiaj o czymś marzę, to o rolach komediowych.

Pana talent komediowy odkryła Kinga Dębska w „Moich córkach krowach”.

Trochę sam się wtedy „odkryłem”, bo Kinga zaproponowała mi rolę lekarza. A ja przeczytałem scenariusz i powiedziałem jej, że chciałbym zagrać tego trochę przygłupiastego gościa, męża jednej z sióstr. Pamiętałem taką postać z „Sekretów i kłamstw” Mike’a Leigha. Małomównego faceta, który wciąż robi jakieś dziwne miny. On był dla mnie inspiracją. Lubię być śmieszny. I swoim dzieciom powtarzam: „Jak ktoś ci mówi, że jesteś śmieszny, to nie znaczy, że się z ciebie nabija. Fajnie, jak ludzie się śmieją. Trzeba się śmiać. Czasem nawet na siłę”.

Powiedział pan kiedyś, że wszystkiego szuka w sobie. Ale też, że postacie w jakiś sposób w panu zostają. A niektóre role niemal pan odchorowuje. Jak tę w „Róży” Smarzowskiego.

Czy teraz w „Minghunie” Janka Matuszyńskiego, filmie o odchodzeniu. Granie przez wiele godzin żalu, smutku, tęsknoty, rozpaczy bardzo dużo kosztuje. Po 12 godzinach pracy jestem zgnieciony, wypluty. Ucieka ze mnie cała energia i złoszczę się na siebie, że nie mam cierpliwości nawet dla dzieci. Tych kilka miesięcy pracy przy filmie kosztuje mnie czasem bardzo dużo. Ale nie da się inaczej, jeśli traktujemy się poważnie i chcemy, żeby coś zostało na zawsze, żeby nawet po latach wzruszało, bawiło, przerażało. To dla mnie coś wspaniałego, ale też niepojętego. Jak śpiewała jakaś wokalistka – bardziej to czuję, niż wiem. Nie umiem sobie wytłumaczyć, że chłopak z Kłudzienka tak spełnia się w kinie i że komuś może jeszcze coś zaoferować.

Czytaj więcej

Co obejrzeć w kinie w wakacje? Najlepsze propozycje na lato

Aktorzy czasem mówią, że aktorstwo to rzemiosło. Ujęcie, a potem można pograć w kości.

Nie ma niczego złego w dobrym rzemiośle. Ale wszystko zależy od roli. Poza tym niech pani nie wierzy do końca w te zapewnienia. Ja też muszę podczas przerwy w zdjęciach przespać się albo zagrać w kulki na telefonie. Po prostu muszę przez chwilę nie myśleć, się zresetować.

To wszystko pana zmienia? Jak daleko odszedł grający w „Mission Impossible” Marcin Dorociński od tamtego chłopaka, który szedł 7 kilometrów pieszo do szkoły i dorabiał w przetwórni warzyw?

Niewiele, teraz mam samochód i motocykl i mogę wszędzie podjechać. Ale czasem – jak skądś wieczorem wracam – nie biorę taksówki, tylko idę pieszo, żeby pamiętać, skąd jestem. Poza tym utrzymuję kontakt z moimi przyjaciółmi ze wsi, z kolegami z technikum, z panem Gerardem Pałużyńskim, który mnie przygotowywał do egzaminów do szkoły, z panią Izą Kust, która jako pierwsza wyczuła moje zainteresowania. Najważniejszy jest dla mnie człowiek, którego się po drodze spotkało, z którym wymieniło się dobrą energię, któremu jest się coś winnym. Zbyt często dziś zapominamy, że można komuś za coś podziękować. Co nie znaczy, że żyję tylko przeszłością. Mam też nowych przyjaciół czy fajnych sąsiadów.

Należy pan do pokolenia, które wiedziało, czym jest wspólnota, przyjaźń, spotkanie. Dzisiaj młodzi ludzie wchodzą w inny świat – coraz bardziej wirtualny i sztuczny, bo w internecie nie musisz być sobą. Możesz się kreować, jak chcesz. Wspólnota ginie.

To prawda – kiedyś było łatwiej. Nie mieliśmy telefonów komórkowych, w teatralnym bufecie nie było nawet telewizora. Byliśmy zdani tylko na siebie. Rozmawialiśmy. Miałem to szczęście, że przy zupie, między próbami i spektaklami, mogłem pogadać z Markiem Walczewskim, Jarkiem Gajewskim, Małgosią Niemirską. O sztuce, o teatrze, o życiu. O wszystkim. Komunizm był strasznym systemem, niszczył ludzi. „Spuścizna” po komunizmie i początki kapitalizmu również nie były łatwe. A wtedy wchodziłem do zawodu. Ale jednocześnie byliśmy zjednoczeni. Blisko siebie. Pomagaliśmy sobie bezinteresownie. A teraz? Wczoraj mijałem zepsuty samochód. Stał przy drodze, na awaryjnych światłach. Wielu kierowców przejeżdżało obok obojętnie, ja się zatrzymałem. Pytam: „Pomóc?”. Zdziwiony człowiek patrzy na mnie i pyta: „Co?”. Powtarzam pytanie, czy mu pomóc. Odpowiada: „Nie. Dam sobie radę”. Nie wiem, czy nie chciał, czy się bał. A dla mnie to naturalne. Ale też pamiętam, że w ubiegłym roku jechaliśmy na rowerach z kolegą Józkiem i naszym przyjacielem Jackiem, który fotografuje ptaki. Wchodziliśmy w zakręt i Józek się poślizgnął. Wpadłem na niego, bardzo się poturbowaliśmy. Naprzeciwko, na skrzyżowaniu, był korek. Stało w nim kilkadziesiąt samochodów. Nikt nie wysiadł, żeby zapytać, czy nam się coś nie stało. To mnie uderzyło. Leżymy na ziemi, pokrwawieni. I nikt nie spyta: „Chłopaki, pomóc?”. O, myślę sobie – słabo.

Pan pyta. Więcej: bardzo dużo pan robi. Dla dzieci z domów dziecka, dla zwierząt, dla środowiska. Mało kto o tym wie, chociaż kilka lat temu wydał pan książkę, w której rozmawiał z działaczami społecznymi, naukowcami. I swoim zwyczajem: nie chwali się pan tym.

Z moją agentką postanowiliśmy, że skoro można użyć mojego nazwiska w szlachetnych celach, będziemy to robić. Zresztą pomagam ludziom w różnych sprawach na co dzień. I nie chcę o tym mówić. Tak zostałem wychowany. Czasem obraca się to przeciwko mnie: ktoś się obraża albo wręcz żąda więcej i więcej. Wtedy mnie to przerasta.

Pana książce pt. „Na ratunek” przyświeca myśl, że wszyscy jesteśmy z tej samej planety, którą trzeba chronić.

Mam wrażenie, że niestety jest już za późno. Większość zwykłych ludzie może nie lać niepotrzebnie wody, nie palić niepotrzebnie światła, nie nastawiać się na konsumpcję. Znają umiar. O, to jest takie słowo z czasu mojej młodości. Ojciec często mi powtarzał: „Synu, miej umiar”. Teraz chodzi o to, żeby nie zaśmiecać i eksploatować świata i zasobów ponad miarę. Ale ci, którzy mają wpływ na zmiany systemowe, niczego nie robią.

Jako znany aktor i działacz społeczny, ile jeszcze może pan zachować prywatności?

Sporo. Nie jestem tak popularny, jak niektórzy moi koledzy. Jak choćby w pewnym momencie Czarek Pazura, z którym nie dało się pójść do knajpy. On budził wtedy takie emocje, jak papież czy Adam Małysz. Każdy chciał się z Czarkiem napić, sfotografować się z nim, dotknąć. Ja nie mam problemu, idę do sklepu spożywczego, mówię „dzień dobry” kasjerce w jakiejś sieciówce i jak ta pani podniesie głowę i uśmiechnie się, to jest super. A jak ktoś mnie nie pozna, nie krzyczę: „Hej, to ja!”.

Nie wiem, czy to kwestia charakteru, czy wartości wyniesionych z dzieciństwa, ale nie prowadzi pan życia celebryty. I mam wrażenie, że silny jest pan także dzięki rodzinie – żonie, dzieciom.

Zdecydowanie. Myślę, że gdybym nie miał pomocy Moniki, Janusi, Stasia i syna Moniki z pierwszego małżeństwa, Kuby, byłbym innym aktorem i innym człowiekiem. Nie wiem jakim, ale na pewno innym.

Czytaj więcej

Gigantyczne zarobki gwiazd. Tom Cruise na topie

Co dzisiaj najbardziej pana denerwuje?

Nienawidzę chamstwa, przemocy.

A co jest dla pana ważne?

Rodzina, praca, przyjaciele. Ale też jestem ciekawy nowych ludzi. Lubię ich obserwować, lubię się im przyglądać.

Kiedyś takie samo zdanie usłyszałam od Meryl Streep. „Ja patrzę, panią też obserwuję, jak się pani zachowuje, gestykuluje. Może kiedyś będę grała dziennikarkę, która robi wywiad z aktorką”?

Tak. Dokładnie tak. Ja też patrzę. Nie zapisuję niczego, ale podświadomie łapię zachowania, niuanse. Aktorstwo to piękny zawód. Trudny i niewdzięczny, ale piękny.

Pana dzieci myślą o artystycznych zawodach?

Nigdy nie wywieraliśmy na nich żadnej presji, nie prowadziliśmy ich na castingi i próbne zdjęcia. One obserwują i, chcąc nie chcąc, czymś nasiąkają. Wiedzą, ile mnie kosztowało, żeby dojść do miejsca, w którym jestem. A jednak kilka miesięcy temu Stasiek nagle wspominał, że może zostanie aktorem. To fajny gość. Trochę jak Gregory Peck.

Ale pana mistrzem jest chyba Daniel Day-Lewis.

Od zawsze. Kiedy on gra, emanuje z niego energia. Wszystko ma wypisane w oczach. Rolami w kilku filmach sprawił, że po plecach przechodziły mi ciarki, a po twarzy ciekły łzy. To niesamowity aktor. Wiem, że potrafi bardzo dużo zrobić dla roli, że wchodzi w nią cały. Na planie „Lincolna” wszyscy zwracali się do niego „panie prezydencie”. Jak tak wchodzi się w rolę, to może się zakręcić w głowie.

Daniel Day-Lewis przestał grać. Pan też mógłby kiedyś zrezygnować z zawodu?

Na razie nie. Boje się, że to jest coś, co na razie mnie przerasta. Poza tym nie powiedziałem jeszcze wszystkiego jako aktor.

Czytaj więcej

Aktorzy z Hollywood strajkują. Konsekwencje będą ogromne

Podobno pana marzeniem jest zagranie w filmie Zbigniewa Cybulskiego…

Nasz projekt „Jak być kochanym” jest wciąż w zawieszeniu. Produkcja filmu jest bardzo trudna, a podjąłem się roli producenta wraz z moją agentką. Jeśli się uda, może widz poczuje się zaskoczony. To piękna historia. Czas leci, za chwilę może już być dla mnie za późno. A chciałbym przypomnieć młodym pokoleniom, kim był ktoś, kto tak bardzo łapał swoimi rolami za serce. Jaki to był artysta, jaki nieszczęśliwy człowiek. I jak zginął. Proszę trzymać kciuki. Bardzo chcemy zrobić ten film. To wyjątkowy projekt.

Miesiąc temu skończył pan pięćdziesiątkę. I co pan sobie dzisiaj myśli: jak trzeba żyć?

W „Ogrodzie Luizy” Luiza pyta Fabia: „Lubisz dziś?”, a on odpowiada: „Tak”. No właśnie, trzeba lubić dziś. Bo wczoraj już było, a jutro może nie być nasze. Nie wiadomo, co przyniesie. Cieszę się, że możemy siedzieć przy stole w kawiarni, rozmawiamy o fajnych rzeczach, które wydarzyły się w moim życiu, a przedtem mogliśmy chwilę pogadać o tym, co spotkało nas ostatnio prywatnie. Trzeba się cieszyć chwilą. Tym, że się widzimy, że możemy porozmawiać i – jak powiedziała Meryl Streep – „popatrzeć na siebie” i coś od siebie wziąć. A co będzie? Jestem trochę jak taki krytyk kulinarny Anton Ego z pixarowskiej animacji „Ratatuj”. On na początku jest bardzo surowy wobec Linguiniego i szczurka Ratatuja, który dla niego gotuje. Ale kiedyś przychodzi do restauracji i gdy Linguini pyta: „Na co masz ochotę dzisiaj na deser?”, on krzyczy: „Na niespodziankę”. Więc ja chyba jestem jak Anton Ego. Mam ochotę na niespodziankę.

Plus Minus: Strasznie jest pan niedzisiejszy.

To znaczy?

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi