Odpowiednie dać rzeczy słowo” – najkrótsza i najlepsza definicja poezji, jaka kiedykolwiek powstała. Ale chyba nie tylko poezji, ani nawet posługiwania się słowami w ogóle. Norwidowi udało się w tej króciutkiej frazie złapać za ogon dużo większe ptaszysko niż tylko srokę pisarskiego rzemiosła. Jest tu coś o ludzkiej sytuacji w świecie, od samego jego początku: od chwili, w której Adam, przechadzając się po Raju, zaczął nazywać, nadawać imiona wszystkiemu, co go otacza. A że było to jeszcze przed feralnym zajściem pod drzewem poznania, możemy mieć pewność, że były to słowa odpowiednie. Takie, które we właściwy (wyczerpujący i trafny) sposób odpowiadały na każdą rzecz i zdarzenie. To właśnie różniło go od innych zwierząt – że został „wyrwany do odpowiedzi”.
Czytaj więcej
Czy gdyby Chrystus pojawił się dziś w Watykanie, w samym środku ula zapracowanych reformatorów i udoskonalaczy, nie usłyszałby od nich tego samego, co od Wielkiego Inkwizytora: Co ty tu robisz? Czemu przychodzisz nam przeszkadzać?
Mniej więcej raz na kilka lub kilkanaście miesięcy, przy okazji początku lub końca roku szkolnego, ewentualnie jakiejś reformatorskiej zawieruchy, redakcja „Plusa Minusa” poświęca temat numeru edukacji. I za każdym razem czuję się wtedy tak samo bezradny. Prawie tak, jakby znowu była niedziela wieczór, a ja przypominam sobie nagle o czekającym mnie jutro sprawdzianie, odkrywam ziejącą w pamięci pustkę. Wracanie myślami do szkoły, wszystkich tych spędzonych w niej lat, oznacza zawsze to samo – poszukiwanie straconego czasu. Bo co do tego, że wyciekł, ulotnił się, poszedł na zmarnowanie, nie mam wątpliwości. Nie potrafię tylko odpowiedzieć którędy, gdzie jest ta szczelina, co poszło nie tak? A im więcej się o szkole gada, o tym, jak podzielić kolejne stopnie edukacji, czy ma być bardziej „włączająca”, czy „tradycyjna” – tym moja bezradność rośnie. Dziura w pokładzie tonącego statku, jakim jest powszechna edukacja, znajduje się zupełnie gdzie indziej.
Wierzę, że szkoła ma sens wyłącznie wtedy, kiedy uczy słuchania. Tylko o zdobycie tej jednej podstawowej umiejętności powinno w niej chodzić, wszystko inne jest jej pochodną.
Wierzę, że szkoła ma sens wyłącznie wtedy, kiedy uczy słuchania. Tylko o zdobycie tej jednej podstawowej umiejętności powinno w niej chodzić, wszystko inne jest jej pochodną. Ale zdolność wsłuchiwania się – a to o nią tu chodzi – jest czymś zupełnie różnym (jeśli nie wprost przeciwnym) do posłuszeństwa. A założenie powszechnej edukacji, od samego jej pruskiego zarania, do tego się właśnie sprowadza. Przyuczania do posłuchu, maszerowania w równym szeregu. I nie zmieniły bynajmniej tego wszystkie demokratyzujące, nowoczesne reformy. Mogą sobie słodko uśmiechnięte, postępowe panie pedagog opowiadać, jak to „podążają za dzieckiem i jego potrzebami”, ale to tylko kamuflaż. Zmieniają się reguły rządzące społeczeństwem i szkoła się do nich dostosowuje, ale tak samo próbuje ulepić bezproblemowych, posłusznych obywateli jak za czasów „herr professorów” z knutem w dłoni.