Zamrożone aktywa
Żadna inwestycja nie jest pewna. Jeśli kupi pani złoto czy bitcoina, to jaką ma pani pewność, że za pięć, dziesięć lat pani na tym zyska? – Maciej Tyburczy odpowiada pytaniem na pytanie. Ale inaczej się nie da, życie jest zbyt nieprzewidywalne. – Na przykład trzy lata temu ceny zegarków Rolex znacznie przyspieszyły wzrost, bo przyszedł covid, którego nikt się nie spodziewał, i ludzie zaczęli przerzucać pieniądze w dobra, żeby ochronić część kapitału – uważa. Tak też właśnie traktuje swoje zegarki. – Mam ich 50 i ciągle dochodzą nowe, przechowuję i noszę je bardzo ostrożnie, żeby były w jak najlepszym stanie. Przechowają swoją wartość przynajmniej o poziom inflacji, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Pan Maciej na razie nie sprzedaje ani zegarków, ani tym bardziej walorów. Jego zdaniem filatelistyka podąży śladami antyków, kolekcjonerów będzie mało, ceny najbardziej wartościowych okazów poszybują, kolekcje będą szczelnie strzeżone w sejfach i skrytkach bankowych. Stąd, jak uważa, jego kolekcje „na pewno są jakimś zabezpieczeniem przyszłości”, jego własnej lub potomków. – Bardzo o nie dbam, pilnuję, żeby nic się nie zepsuło, nie uszkodziło, nie zawilgotniało. Nie tylko jako kapitał, a przede wszystkim dlatego, że dają mi radość. Jeśli będę coś sprzedawał, to tylko w ostateczności.
Świat Lego żyje nie tylko sentymentami, ogromnym zainteresowaniem, zwłaszcza kolekcjonerów i inwestorów, cieszą się wypuszczane co roku limitowane zestawy. Trochę się dziwię, gdy Marcin Drzewiński operuje liczbami, 30 czy 50 tys. to przecież wcale nie tak mało. Przestaję, gdy wyjaśnia, że zapotrzebowanie jest co najmniej dziesięciokrotnie większe, a z czasem będzie tylko rosło, bo nie wszystkie zestawy wrócą na rynek do drugiego obiegu.
– Część osób będzie trzymać je jako jako lokatę kapitału, a część rozpakuje, poskłada, postawi na półce i będzie cieszyć nimi oko – zauważa. I zaznacza, że nawet te rozpakowane i złożone co rzadsze egzemplarze właściwie nigdy nie spadają poniżej swojej pierwotnej ceny. – Z kolei nigdy nieotwierane w ciągu kilku lat będą miały kilku- albo kilkunastokrotne przebicie. I tak właśnie to u mnie działa: co roku kupuję kilka pudełek, stale kontroluję ceny, sprawdzam trendy oraz wymagania rynkowe i widzę, na czym teraz mogę zarobić kilkaset złotych, a co musi poczekać – wyjaśnia. I śmieje się: – Rok, dwa, nawet trzy poleży, jeść przecież nie woła.
Marcin Drzewiński należy do kilkunastu społeczności Lego w mediach społecznościowych, ciągle poszerza swoją wiedzę, nauczył się już oceniać, jak rokują poszczególne zestawy. – Mogą co prawda odstraszać ceną na pierwszy rzut oka – ale nie w momencie, gdy mam świadomość, że to forma zamrożenia kapitału – podkreśla.
A co jeśli się przeliczy, bo z jakiegoś powodu dany zestaw nie stanie się nigdy pożądany? Moje pytanie pana Marcina wcale nie odstrasza. Przeciwnie, znów odzywa się w nim mały chłopiec marzący o Robin Hoodzie z Peweksu: – To się po prostu odpakuje i będzie dobra zabawa.
Absolutną podstawą w kolekcjonerskim świecie pokemonów jest autentyczność karty, podobnie jak jej jakość. To tak zwany grejding, o którym Rafał Nobis mógłby opowiadać godzinami. – Na kondycję karty składa się kilka rzeczy: wycentrowanie, czyli równość ramek, stan krawędzi i wierzchołków, wszelkie uszkodzenia mechaniczne. Bardzo istotnym aspektem jest też powierzchnia: czy są rysy, wgniecenia, przebarwienia albo dekoloryzacje – wylicza. Firm, które zajmują się oceną, jest sporo, ale liczy się tak naprawdę kilku graczy, w tym amerykańska PSA (Professional Sports Authenticator). To właśnie z nią współpracuje Rafał Nobis, w ramach projektu „Wyślij do PSA” pośredniczy w nadawaniu oceny kartom swoich klientów. – Sam kupuję prawie wyłącznie karty już zgrejdowane, spakowane do specjalnych akrylowych etui, szczegółowo opisane i z nadanym numerem certyfikatu, który można zweryfikować na stronie firmy grejdującej – wyjaśnia. Sprawdzić można również liczbę danych kart, co może, choć nie musi przekładać się na ich wartość. – Dużą rolę odgrywa to, na ile dany Pokémon jest popularny, lubiany. Są karty rzadkie, ale ich wartość jest relatywnie niewielka, bo dana postać nie cieszy się sympatią. Ten rynek jest zdecydowanie bardziej złożony, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka.
W Polsce jest za to właściwie w powijakach. Tym bardziej że to temat rzeka, można go zgłębiać bez końca, a i tak nigdy nie będzie się wiedzieć wszystkiego. – Ale bez dużej dozy arogancji mogę powiedzieć, że o kartach Pokémon i ich grejdingu wiem najwięcej w Polsce – przekonuje Rafał Nobis. Coraz więcej osób korzysta z tej jego wiedzy, z różnych powodów i z różnymi intencjami.
– Niektórzy podchodzą do tego na zimno: mam pieniądze, chcę zainwestować, zobaczymy za pięć lat, czy coś z tego będzie. Nie mają żadnego sentymentu, po prostu otwierają paczkę z kartami i jeśli trafia im się coś dobrego, wysyłają do nas, my z kolei najpierw do PSA po certyfikat, a dalej do domu aukcyjnego w Oregonie w USA, gdzie od razu trafiają do sprzedaży – wyjaśnia. – Niektórzy natomiast wariują na punkcie Pokémonów, dzięki nim wracają do czasów dzieciństwa, kupują karty za dziesiątki czy setki tysięcy złotych, bo kiedyś o nich marzyli, ale rodzice im na to nie pozwalali, więc rekompensują to sobie w dorosłości. A pośrodku jest jeszcze przecież całe spektrum między nostalgią a chłodną kalkulacją.
Polsko-ukraińska miłość ponad granicami
Przed rosyjską agresją na naszych wschodnich sąsiadów setki mieszanych polsko-ukraińskich par zawierały związki małżeńskie. Teraz takich przypadków są tysiące. Wojna jeszcze bardziej nas zbliżyła. Różnice kulturowe okazały się mniejsze, niż można było sądzić.
Andrzej nie ma natomiast wiedzy co do „populacji” egzemplarzy w jego kolekcji zapalniczek – i mieć jej raczej nie będzie, bo te długo nie były ewidencjonowane. – Nie wiadomo, czy danego wzoru wyszło 10 czy 50 tys., zwłaszcza że w Stanach były po prostu ogólnodostępne, bary często miały je dla klientów ze swoim logo – wyjaśnia. Stąd w świecie zapalniczek, przynajmniej tych, które leżą w kręgu jego zainteresowania, liczy się przede wszystkim ich jakość. – Nawet najbardziej prymitywna zapalniczka, ale w dobrym stanie, najlepiej w oryginalnym pudełeczku albo z instrukcją, już jest coś warta, już da się ją dobrze sprzedać – uważa.
Drugą sprawą jest zaangażowanie, wiedzy nie zdobywa się raz, przed wejściem w daną inwestycję, tylko nieustannie. – Jeśli chce się rzeczywiście podejść do czegoś kolekcjonersko i inwestycyjnie zarazem, trzeba się swoje naczytać, naszukać, pilnować aukcji, chodzić po różnych miejscach, bazarach, dogadywać ze sprzedawcami. Nauczyć odróżniać oryginały i nie dać zbajerować łzawymi historiami.
Tych pan Andrzej mógłby przytoczyć wiele, chociażby kolegi, który zainteresował się monetami, znalazł ofertę w popularnym serwisie sprzedażowym, bardzo tani okaz, zwłaszcza jak na dopisaną do niego opowieść. – Ktoś wystawił tę monetę za 100 zł, a miała być warta kilka tysięcy złotych. Uwierzył na słowo, też w historię o dziadku, który przywiózł ją z daleka i z wielkim trudem. Zobaczyłem ją na żywo, ciężko byłoby ją nawet nazwać podróbą… – opowiada pan Andrzej.
I jak wszyscy moi rozmówcy po raz enty powtarza: – Sama pani widzi, inwestycje alternatywne to wcale nie jest prosta sprawa.
Rafał Nobis z kartą Snap Bulbasaur. Posiadając 5 proc. wszystkich egzemplarzy danej karty na świecie, trudno utopić pieniądze
RCHIWUM PRYWATNE