Jak zarobić na Pokemonach i zapalniczkach?

Inwestycje kojarzą się zazwyczaj z panami w garniturach, skomplikowanymi tabelkami, a także z koniecznością posiadania jako takiego rozeznania w ekonomii. Jednak inwestować można również alternatywnie – w zegarki, zapalniczki, klocki Lego, karty z Pokémonami. Jedno się nie zmienia – potrzebna jest wiedza oraz smykałka do biznesu.

Publikacja: 03.11.2023 10:00

Inwestycyjnie świat zapalniczek benzynowych rządzi się zupełnie niestandardowymi prawami. Czasami wy

Inwestycyjnie świat zapalniczek benzynowych rządzi się zupełnie niestandardowymi prawami. Czasami wystarczy jedna publikacja, aby ceny nagle poszybowały w górę

Foto: archiwum prywatne

Marcin Drzewiński, analityk lotniczy, ma 39 lat i z wczesnego dzieciństwa pamięta Polskę u progu transformacji. Najbardziej utkwiły mu w pamięci sklepy Peweksu i Baltony z ladami zastawionymi towarami tylko dla wybrańców. – Niestety, właśnie w tych sklepach mieściły się ówczesne dobra luksusowe: zagraniczne słodycze, niemiecka chemia i klocki Lego, które bardzo mnie nęciły – wspomina. W kolorowych pudełkach czekały zamki, warownie, wyspy, statki kosmiczne, „wszelkie budowle współpracujące z wyobraźnią małego dziecka”. – Niejednokrotnie, przechodząc koło Peweksu, prosiłem rodziców, by poczekali chwilę, przyklejałem nos do szyby, żeby pooglądać te cuda. Chyba już wtedy czułem, że to zainteresowanie będzie mi towarzyszyło przez całe życie.

Dlatego nawet jeszcze lepiej pamięta, jak jego marzenie w końcu się zmaterializowało. – To był rok 1991 albo 1992, na urodziny dostałem drzewo Robin Hooda, zestaw z górnej półki, chyba największy z dostępnych: podkładka 32 na 32 centymetry, duże drzewo do poskładania i sześć figurek, każda w innym „ubranku” – opowiada. Duńskie klocki w polskich sklepach można było wciąż kupić tylko za dolary, złoty tracił na wartości, upragniony zestaw kosztował kilka pensji, zrzuciła się na niego cała rodzina. Podobnie jak na kolejne, bo rodzice dostrzegli u Marcina smykałkę do składania kolorowych klocków i radość, jaką mu to daje.

– Od tamtej pory na wszystkie okazje, urodziny, imieniny czy święta na Lego składali się dziadkowie, chrzestni, ciocie. Starali się nie kupować byle czego, tylko naprawdę duże zestawy, żebyśmy mogli układać je całą rodziną – wspomina pan Marcin. – Rodzice pewnie musieli zaciskać pasa, aby mi je sprawić. Wtedy nie miałem o tym pojęcia, to było po prostu moje szczęście.

Z czasem Lego poszły w odstawkę ze względu na naukę, pracę i kolejne wybory życiowe. Klocki musiały poczekać na lepsze czasy. Te nadeszły cztery lata temu, zupełnym przypadkiem. – Szukałem w internecie różnych okazji, trafiłem na zestaw Robin Hooda, dokładnie ten sam, który dostałem przed laty. I to w okazyjnej cenie, brakowało w nim dwóch klocków, jak się okazało, rzadkich, a przez to drogich – wspomina Marcin Drzewiński. – Dokupiłem je później, uzupełniłem zestaw, złożony postawiłem na półce. Tak odżyła we mnie ta pasja.

Czytaj więcej

Muranów broni podwórek i swojej tożsamości

Sentyment do kolekcjonowania

Rafał Nobis, lat 34, nie musi powoływać się na tęsknotę za Peweksami. Jego dzieciństwo przypada na szał za Pokémonami, japońskim serialem anime i związaną z nim franczyzą, które zawędrowały do Polski pod koniec lat 90. – Byłem typem kujona, więc nie interesowało mnie granie kartami, tylko ich kolekcjonowanie. I zdobywanie wiedzy o wszystkich Pokémonach. Byłem wręcz małą, chodzącą, kilkuletnią encyklopedią – śmieje się pan Rafał. Ta pasja jednak skończyła się równie nagle, co zaczęła, konkretnie na turnieju Ligi Pokémon w Warszawie. – Wystawiłem karty z moimi ulubionymi pokemonami zamiast tych najsilniejszych i zmiotło mnie z planszy momentalnie, już w pierwszych rundach przegrałem z kretesem – wspomina. Dziś już ze śmiechem, wtedy było mnóstwo łez. – Dla mnie to był szok, uczeń piątkowy, szóstkowy wręcz – i taka porażka? Nie byłem do tego przyzwyczajony, więc obraziłem się totalnie na Pokémony i porzuciłem kolekcjonowanie kart.

W 2016 roku firma Niantic wypuściła grę miejską Pokémon Go, opartą na technologii rzeczywistości rozszerzonej, która okazała się światowym fenomenem. – Absolutnie wszyscy w to grali, u mnie to szaleństwo skończyło się po dwóch tygodniach. Ale pomyślałem, że w sumie fajnie byłoby wrócić do kolekcjonowania. Bo to tak, jakby cofnąć się do czasów beztroskiego, błogiego dzieciństwa – wspomina Rafał Nobis.

Powód był jeszcze jeden, najważniejszy: w 2017 roku zdiagnozowano u niego nowotwór złośliwy. – To był straszny czas. Potrzebowałem znaleźć sobie bezpieczną przestrzeń, by nie myśleć o śmierci, przerzutach i najgorszych scenariuszach – opowiada.

Swojej dawnej kolekcji nie odnalazł u rodziców, parę lat wcześniej wyrzucili ją przy okazji porządków w piwnicy, trzeba było zaczynać od nowa. – Poszedłem za głosem serca i nostalgią za czasami dzieciństwa, ale jednocześnie kierowałem się pewnym logicznym namysłem. Pracowałem wówczas w towarzystwie ubezpieczeniowym i obsługiwałem portfel klientów inwestycyjnych o wartości ponad 100 mln zł, więc na pewno gdzieś z tyłu głowy miałem aspekt finansowy – wyjaśnia Rafał Nobis. A że „karty kolekcjonerskie to aktywa, które dobrze performują w czasie”, postanowił zbierać tylko te najlepsze. – Tylko że wtedy jeszcze nie wiedziałem, na co się porywam. Jakie pieniądze trzeba będzie wydać, żeby zbudować kolekcję, którą sobie wymarzyłem.

Andrzej, 39-letni specjalista planowania sieci, nie musiał odtwarzać dziecięcych zbiorów – bo też i nigdy kolekcjonowania nie zarzucił. A zbierał wiele, i to od zawsze. Najpierw obrazki z gum do żucia, następnie paczki po papierosach, jak wszyscy dookoła, gdyż „taka była po prostu moda” (dla 10-, 12-latków to mogła być namiastka dorosłego świata). Później przerzucił się na monety, zaczęło się od kopiejek z wizerunkami carów, przekazywanych w jego rodzinie jako pamiątki.

– Starałem się zdobywać bilon z różnych zakątków świata, to było ciekawe, bo pod koniec lat 80. w Ukrainie nawet nie myśleliśmy przecież o tym, że można wyjechać poza własne podwórko. Wymienialiśmy się z kolegami, trochę się tego uzbierało, miałem nawet monety z Tajlandii, wtedy zupełnie dla nas egzotycznego kraju – opowiada. Monety dość szybko mu się jednak znudziły, pozbył się ich jeszcze jako nastolatek, całe pudło bilonu wymienił z kolegą na rower.

Żyłka kolekcjonerska wciąż jednak w nim pulsowała, następną pasją stały się nagrody i medale. – Miałem ich sporo po dziadku, którego ledwo pamiętałem, znałem go tylko z tych odznaczeń z czasów wojny i kolejnych, głównie za pracę i z okazji 10-lecia, 20-lecia zwycięstwa w wielkiej wojnie ojczyźnianej – opowiada pan Andrzej. Gdy doszło do tego ogólne zainteresowanie historią, nie tylko własnej rodziny, kolekcja zaczęła się rozrastać. – Uzbierałem sporo tych nagród i medali, brakowało mi tylko najrzadszych. Tylko że ja zbierałem je w czasach, kiedy ciężko było trafić na podróbę – wyjaśnia. – To i medale się podrabia? – dziwię się, a pan Andrzej śmieje się, jakby to było oczywistością : – Wszystko się podrabia.

Do Macieja Tyburczego, 43-latka, analityka biznesowego, pasja przyszła sama. Ale zanim o niej opowie, z regału zapełnionego klaserami wyciąga najstarszy, dostał go na czwarte urodziny od cioci. – Nie prosiłem, w ciemno mi kupiła, zbieranie znaczków było akurat na czasie, pomyślała, że może i ja się zainteresuję – wspomina.

Ciotka trafiła, była połowa lat 80., cała korespondencja szła listami, strumień znaczków płynął do skrzynek pocztowych nieprzerwanie. A i mama pana Macieja pracowała w dużych przedsiębiorstwach, koperty zbierały dla niego całe sekretariaty. – Wycinałem albo odklejałem z nich znaczki, układałem w klaserze, spodobało mi się to hobby. Zwłaszcza że wtedy nic mnie nie kosztowało.

Osiem lat później w gazecie znalazł adres do Świętego Mikołaja w Rovaniemi, napisał list, a w nim wspomniał, że najbardziej interesują go znaczki. W odpowiedzi dostał pakiet walorów z dalekiej Finlandii i formularz na abonament, żeby kolekcja mogła się regularnie powiększać. – Mama wykupiła mi ten abonament, co miesiąc przychodziły foldery, wybierałem, co mi się akurat podobało, w kantorze z tatą wymienialiśmy korony, przelewaliśmy na konto w szwedzkim banku. Później niecierpliwie czekałem na kolejną paczkę – opowiada pan Maciej.

Uzbierały się ze cztery klasery, zanim koszty hobby okazały się jednak zbyt duże, a i jemu trochę się to kolekcjonowanie znudziło. Jako nastolatka zainteresowały go „zupełnie inne tematy”. – Na studiach znaczki poszły już całkiem w odstawkę, zostały u rodziców, schowane głęboko w szafie.

Maciej Tyburczy sięgnął po nie dopiero w 2020 roku, gdy covid i kolejne „narodowe kwarantanny” odcięły większość możliwości spędzania wolnego czasu. – Chciałem się czymś zająć, z nudów przejrzeć swoje stare zbiory, posegregować, może coś dokupić. I wróciłem do tego hobby z ogromnym impetem, założyłem kanał na YouTubie Ładne Znaczki, zainspirowały mnie video z tzw. unboxingów, czyli otwierania przychodzących do twórców paczek – wyjaśnia. Trafił w niszę, filatelistycznego kanału w polskim internecie nie było żadnego, w trzy lata zgromadził prawie 2 tys. subskrybentów. – To przecież tak, jakbym przemawiał do kilku pełnych sal wykładowych – śmieje się pan Maciej. – Znaczki są wypierane i tego nie cofniemy. Nie wiadomo, co będzie za 10, 20 lat, może staną się taką rzadkością, że ludzie będą oglądać je tylko na takich kanałach.

Inwestycja na przyszłość

Pandemię dobrze wspomina również Marcin Drzewiński, przymusowe zamknięcie w domu określa wręcz jako „przepiękne czasy”. – Wiem, że świat bardzo ucierpiał, także pod względem ekonomicznym, upadały przedsiębiorstwa, ludzie tracili pracę, dla wielu była to tragedia. Ale dla mnie to były magiczne chwile, bo miałem wreszcie czas dla rodziny, dzieci, domu – przyznaje. Także: by rozwijać na nowo dopiero co odkurzoną pasję. Przy okazji odkrył też zgromadzoną wokół niej społeczność, głównie w Brick Click.

Tam też okazało się, że wymarzone klocki Lego z Peweksów wciąż mają wartość: nie tylko dziecięcego marzenia, ale też bardziej wymierną, finansową. Szczególnie te, które nie weszły do ogólnodostępnej produkcji, były wypuszczone tylko na rynek amerykański czy azjatycki, przez to w Europie zyskały prestiż, stały się wręcz białymi krukami, bo internetu jeszcze nie było, i żeby je zdobyć, trzeba było mieć rodzinę bądź znajomych w Chicago czy Tokio. – Niejednokrotnie jeździłem po całej Polsce, kupowałem zestawy za grosze od ludzi, którzy chcieli się ich po prostu pozbyć, bo przypomnieli sobie po latach, że zalegają w piwnicy czy na strychu. Oni czuli, że są im zbędne, a ja chciałem je kupić, wszyscy byli zadowoleni.

Jego kolekcja powiększyła się znacznie przez te cztery lata, już nie mieści się na kilkudziesięciu półkach, a najcenniejsze egzemplarze nie zostały (i raczej nie zostaną) nigdy nawet rozpakowane. – Odkładam je w bezpieczne miejsce, żeby światło dzienne, broń Boże, w ich pobliżu nie operowało, aby nie było wilgoci, bo to wszystko odbija się na ich wartości – mówi Marcin Drzewiński, przyznając, że czasami aż serce mu się kraje. – Niestety, dalej siedzi we mnie mały chłopiec, którego korci, żeby wziąć te pudełka i zmieszać wszystkie klocki razem, żeby była jeszcze większa frajda z ich układania – śmieje się, przy czym zaznacza, że nie w odniesieniu do całej kolekcji ma restrykcyjne wymogi, część jest na wyciągnięcie ręki, dosłownie. – Lubię sobie czasem wziąć lampkę wina czy kubek mocniejszej herbaty, usiąść nad klockami, poświęcić nawet 15–20 minut dziennie tylko dla siebie. To jest dla mnie najlepsza forma relaksu, zapomnienia o codziennym zabieganiu.

Andrzej, jeszcze za czasów zbierania nagród i medali, postanowił sobie, że przynajmniej jeden egzemplarz musi dokupić z każdej wypłaty. – Milionów nie zarabiałem, więc szukałem okazji, przede wszystkim na targach staroci i bazarach, dużo można było też znaleźć w internecie. Ale tylko na stronach specjalistycznych dla kolekcjonerów, z takich ogólnych bałem się kupować, bo nagrodę oryginalną od podróbki ciężko rozróżnić na żywo, a co dopiero po zdjęciu – uważa pan Andrzej.

Co innego Zippo, zapalniczek jako takich raczej się nie podrabia, a jeśli nawet, to podrobione dość łatwo odróżnić od oryginału. A ich losy już mogą być całkiem zmyślone. – Jak jest jakiś nadruk, to zawsze lepiej niż zupełnie pusta, bez niczego. Tak się często dzieje z zapalniczkami z czasu wojny w Wietnamie – wyjaśnia pan Andrzej. Jak tłumaczy dalej, ludzie skupują je na kilogramy, coś na nich piszą bądź rysują, sprzedają jako pamiątki z historią rzekomo zupełnie wyjątkową. – Są specjaliści, którzy potrafią rozpoznać taką fałszywkę, głębokość wykonanego rysunku, użyte narzędzia i tak dalej. Sam do jednego z nich wysyłałem zapalniczkę z czasów wojny w Korei z początku lat 50., dostałem potwierdzenie, że jest oryginalna.

Na niewiele jednak mu się ta wiedza przydaje, przynajmniej pod względem finansowym, inwestycyjnie świat zapalniczek benzynowych rządzi się zupełnie niestandardowymi prawami, na przykład ta jego koreańska 70-latka nie jest obecnie warta więcej niż parę euro. – Ale były na przykład zapalniczki niemieckie z czasów II wojny światowej, kosztowały niewiele, w sprzedaży miały limit, powiedzmy, do 2 dolarów, bardzo dużo ich wyprodukowano i nikogo nie interesowały – opowiada pan Andrzej. – A nagle wyszła książka, gdzie zapalniczki są opisane jako osobiste rzeczy żołnierzy Wehrmachtu, i wszyscy się na nie rzucili, więc i ceny poszybowały – wspomina. – To jest loteria, nigdy nie wiadomo, co za chwilę będzie cieszyło się zainteresowaniem.

Rafałowi Nobisowi przydaje się też doświadczenie z branży finansowej. – Analiza, chłodne podejście do zakupów, rozeznanie w przepisach, bo sprowadzanie kart z zagranicy wiąże się z przewalutowaniem i wieloma opłatami dodatkowymi – wylicza. I podkreśla: trzeba mieć do tego głowę, inaczej można popłynąć. – Ja na przykład wychodzę z założenia, że wolę nabyć jedną kartę zamiast pięciu, ale taką, której zakup będzie miał sens.

Tak było chociażby z perłą w jego kolekcji: kartą Snap Bulbasaur, jedną z 20 wyprodukowanych na całym świecie. – I jedną z trzech, które otrzymały notę PSA9, choć moja jest w stanie idealnym, spokojnie mogłaby dostać 10, ale firmy zajmujące się ocenianiem kart są bardzo ostrożne wobec tak rzadkich i cennych okazów – wyjaśnia. Udało mu się go upolować w Nowym Jorku, nawet nie negocjował, gdy usłyszał cenę: 125 tys. dol. – Najchętniej kupiłbym jeszcze drugą albo i trzecią taką samą, bo tak rzadkie karty są moim zdaniem najlepszym zabezpieczeniem. Posiadając 5 proc. danych kart na świecie, trudno utopić pieniądze – uważa. I śmieje się: – Nie sądzę, bym się jej kiedykolwiek pozbywał, raczej zabiorę ją ze sobą do grobu.

Czytaj więcej

Janusz Świtaj: Wyłączenia prądu? Naprawdę się martwię

Od pasji do biznesu

W jego przypadku reaktywowana po latach pasja przerodziła się w pomysł na życie i na własny biznes: od prawie dwóch lat prowadzi w sieci sklep. – Walka z nowotworem przewartościowała moją głowę, pomyślałem: ledwo uszedłem z życiem i mam tracić je na wyścig szczurów w korporacji? To właśnie wtedy stwierdziłem, że również w pracy poszukam bezpiecznej przystani – i trafiło na Pokémony – wyjaśnia Rafał Nobis. Ostatecznie do tego pomysłu przekonało go jego konto na Instagramie. Zakładał je dla siebie, by uporządkować cyfrową wersję kolekcji, zupełnie się nie spodziewał, że wzbudzi takie zainteresowanie. – Mam ponad 11 tys. obserwujących, codziennie dostaję mnóstwo wiadomości, kto co kupił, jaką dostał ocenę karty i tak dalej. Rozmawiamy o wszystkim, nie tylko o kartach i kolekcjonowaniu, nie ma hejtu i stresu. Odkryłem taki aspekt życia, którego kompletnie nie znałem.

– Zawsze chciałem mieć pasję, która mogłaby się przejawiać w różnych obszarach, pozwolić mi wchodzić w nieco inny świat. I właśnie znaczki mnie tam zabierają – potwierdza ze swojej strony Maciej Tyburczy. Ubrany w koszulkę z Penny Black, pierwszym znaczkiem, wydanym przez brytyjską pocztę w 1840 roku, pokazuje mi jego maleńki kawałek: regał na książki wypełniony klaserami, trzy walory w bloku oprawione w ramkę, kilka magnesów w kształcie znaczków, ostatni przywieziony z Chorwacji.

Z największym przejęciem opowiada o wyjeździe do Anglii, w Bibliotece Brytyjskiej trzymał w ręku walory warte 2 mln dolarów. – Widziałem też najdroższy walor świata, za ponad 8 mln dolarów. Nie można go dotknąć, jest specjalnie zabezpieczony, ale wrażenie i tak było nie do opisania.

Kolekcja stale się rozrasta, pan Maciej poszukuje znaczków przede wszystkim na stronach Poczty Polskiej i w międzynarodowych agregatach. – Nie kupuję wszystkiego, bo to się zupełnie nie opłaca, szukam tylko tego, co wpadnie mi w oko i pasuje do moich zbiorów – zaznacza. A więc przede wszystkim marynistyka, pan Maciej upodobał sobie ten motyw ze względów sentymentalnych. – Moja mama pochodzi ze Świnoujścia, często bywałem tam u dziadków, oglądałem i fotografowałem żaglowce, bardzo mi się to podobało. Ale zbieram też sport i kosmos, czemu akurat te tematy? Nie umiem konkretnie wytłumaczyć.

Łatwiej natomiast wyjaśnić, dlaczego szczególnie cenne są dla niego znaczki w blokach czy arkusikach (dwa–cztery nigdy nierozdzielane walory), bo też i rzadziej się na nie trafia. I dlaczego niespecjalnie interesują go kryptoznaczki. – Kupuję je, i to z różnych krajów, ale dołączonych kodów nie rejestruję w blockchain i nie zapisuję w wirtualnych klaserach. Może kiedyś przyjdzie na to pora, na razie czekam, obserwuję, jak to się będzie rozwijało.

Prostsza sprawa jest z drugą jego inwestycyjną pasją: od dekady zbiera zegarki, wynajduje je głównie na portalach aukcyjnych i sprzedażowych, poszukuje wyłącznie tych, które: pasują mu wizualnie, kosztują mniej niż 300 zł i są w idealnym (lub prawie) stanie. Na swoim kolejnym kanale (Zegarki z drugiej ręki) pokazuje nie tylko ich aspekt kolekcjonerski, ale również finansowy. – Mam też w tym swoją małą misję: promować trend naprawiania i kupowania używanych rzeczy. Pokazywać, że warto odchodzić od nabywania nowych bez opamiętania.

Zamrożone aktywa

Żadna inwestycja nie jest pewna. Jeśli kupi pani złoto czy bitcoina, to jaką ma pani pewność, że za pięć, dziesięć lat pani na tym zyska? – Maciej Tyburczy odpowiada pytaniem na pytanie. Ale inaczej się nie da, życie jest zbyt nieprzewidywalne. – Na przykład trzy lata temu ceny zegarków Rolex znacznie przyspieszyły wzrost, bo przyszedł covid, którego nikt się nie spodziewał, i ludzie zaczęli przerzucać pieniądze w dobra, żeby ochronić część kapitału – uważa. Tak też właśnie traktuje swoje zegarki. – Mam ich 50 i ciągle dochodzą nowe, przechowuję i noszę je bardzo ostrożnie, żeby były w jak najlepszym stanie. Przechowają swoją wartość przynajmniej o poziom inflacji, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Pan Maciej na razie nie sprzedaje ani zegarków, ani tym bardziej walorów. Jego zdaniem filatelistyka podąży śladami antyków, kolekcjonerów będzie mało, ceny najbardziej wartościowych okazów poszybują, kolekcje będą szczelnie strzeżone w sejfach i skrytkach bankowych. Stąd, jak uważa, jego kolekcje „na pewno są jakimś zabezpieczeniem przyszłości”, jego własnej lub potomków. – Bardzo o nie dbam, pilnuję, żeby nic się nie zepsuło, nie uszkodziło, nie zawilgotniało. Nie tylko jako kapitał, a przede wszystkim dlatego, że dają mi radość. Jeśli będę coś sprzedawał, to tylko w ostateczności.

Świat Lego żyje nie tylko sentymentami, ogromnym zainteresowaniem, zwłaszcza kolekcjonerów i inwestorów, cieszą się wypuszczane co roku limitowane zestawy. Trochę się dziwię, gdy Marcin Drzewiński operuje liczbami, 30 czy 50 tys. to przecież wcale nie tak mało. Przestaję, gdy wyjaśnia, że zapotrzebowanie jest co najmniej dziesięciokrotnie większe, a z czasem będzie tylko rosło, bo nie wszystkie zestawy wrócą na rynek do drugiego obiegu.

– Część osób będzie trzymać je jako jako lokatę kapitału, a część rozpakuje, poskłada, postawi na półce i będzie cieszyć nimi oko – zauważa. I zaznacza, że nawet te rozpakowane i złożone co rzadsze egzemplarze właściwie nigdy nie spadają poniżej swojej pierwotnej ceny. – Z kolei nigdy nieotwierane w ciągu kilku lat będą miały kilku- albo kilkunastokrotne przebicie. I tak właśnie to u mnie działa: co roku kupuję kilka pudełek, stale kontroluję ceny, sprawdzam trendy oraz wymagania rynkowe i widzę, na czym teraz mogę zarobić kilkaset złotych, a co musi poczekać – wyjaśnia. I śmieje się: – Rok, dwa, nawet trzy poleży, jeść przecież nie woła.

Marcin Drzewiński należy do kilkunastu społeczności Lego w mediach społecznościowych, ciągle poszerza swoją wiedzę, nauczył się już oceniać, jak rokują poszczególne zestawy. – Mogą co prawda odstraszać ceną na pierwszy rzut oka – ale nie w momencie, gdy mam świadomość, że to forma zamrożenia kapitału – podkreśla.

A co jeśli się przeliczy, bo z jakiegoś powodu dany zestaw nie stanie się nigdy pożądany? Moje pytanie pana Marcina wcale nie odstrasza. Przeciwnie, znów odzywa się w nim mały chłopiec marzący o Robin Hoodzie z Peweksu: – To się po prostu odpakuje i będzie dobra zabawa.

Absolutną podstawą w kolekcjonerskim świecie pokemonów jest autentyczność karty, podobnie jak jej jakość. To tak zwany grejding, o którym Rafał Nobis mógłby opowiadać godzinami. – Na kondycję karty składa się kilka rzeczy: wycentrowanie, czyli równość ramek, stan krawędzi i wierzchołków, wszelkie uszkodzenia mechaniczne. Bardzo istotnym aspektem jest też powierzchnia: czy są rysy, wgniecenia, przebarwienia albo dekoloryzacje – wylicza. Firm, które zajmują się oceną, jest sporo, ale liczy się tak naprawdę kilku graczy, w tym amerykańska PSA (Professional Sports Authenticator). To właśnie z nią współpracuje Rafał Nobis, w ramach projektu „Wyślij do PSA” pośredniczy w nadawaniu oceny kartom swoich klientów. – Sam kupuję prawie wyłącznie karty już zgrejdowane, spakowane do specjalnych akrylowych etui, szczegółowo opisane i z nadanym numerem certyfikatu, który można zweryfikować na stronie firmy grejdującej – wyjaśnia. Sprawdzić można również liczbę danych kart, co może, choć nie musi przekładać się na ich wartość. – Dużą rolę odgrywa to, na ile dany Pokémon jest popularny, lubiany. Są karty rzadkie, ale ich wartość jest relatywnie niewielka, bo dana postać nie cieszy się sympatią. Ten rynek jest zdecydowanie bardziej złożony, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka.

W Polsce jest za to właściwie w powijakach. Tym bardziej że to temat rzeka, można go zgłębiać bez końca, a i tak nigdy nie będzie się wiedzieć wszystkiego. – Ale bez dużej dozy arogancji mogę powiedzieć, że o kartach Pokémon i ich grejdingu wiem najwięcej w Polsce – przekonuje Rafał Nobis. Coraz więcej osób korzysta z tej jego wiedzy, z różnych powodów i z różnymi intencjami.

– Niektórzy podchodzą do tego na zimno: mam pieniądze, chcę zainwestować, zobaczymy za pięć lat, czy coś z tego będzie. Nie mają żadnego sentymentu, po prostu otwierają paczkę z kartami i jeśli trafia im się coś dobrego, wysyłają do nas, my z kolei najpierw do PSA po certyfikat, a dalej do domu aukcyjnego w Oregonie w USA, gdzie od razu trafiają do sprzedaży – wyjaśnia. – Niektórzy natomiast wariują na punkcie Pokémonów, dzięki nim wracają do czasów dzieciństwa, kupują karty za dziesiątki czy setki tysięcy złotych, bo kiedyś o nich marzyli, ale rodzice im na to nie pozwalali, więc rekompensują to sobie w dorosłości. A pośrodku jest jeszcze przecież całe spektrum między nostalgią a chłodną kalkulacją.

Czytaj więcej

Polsko-ukraińska miłość ponad granicami

Andrzej nie ma natomiast wiedzy co do „populacji” egzemplarzy w jego kolekcji zapalniczek – i mieć jej raczej nie będzie, bo te długo nie były ewidencjonowane. – Nie wiadomo, czy danego wzoru wyszło 10 czy 50 tys., zwłaszcza że w Stanach były po prostu ogólnodostępne, bary często miały je dla klientów ze swoim logo – wyjaśnia. Stąd w świecie zapalniczek, przynajmniej tych, które leżą w kręgu jego zainteresowania, liczy się przede wszystkim ich jakość. – Nawet najbardziej prymitywna zapalniczka, ale w dobrym stanie, najlepiej w oryginalnym pudełeczku albo z instrukcją, już jest coś warta, już da się ją dobrze sprzedać – uważa.

Drugą sprawą jest zaangażowanie, wiedzy nie zdobywa się raz, przed wejściem w daną inwestycję, tylko nieustannie. – Jeśli chce się rzeczywiście podejść do czegoś kolekcjonersko i inwestycyjnie zarazem, trzeba się swoje naczytać, naszukać, pilnować aukcji, chodzić po różnych miejscach, bazarach, dogadywać ze sprzedawcami. Nauczyć odróżniać oryginały i nie dać zbajerować łzawymi historiami.

Tych pan Andrzej mógłby przytoczyć wiele, chociażby kolegi, który zainteresował się monetami, znalazł ofertę w popularnym serwisie sprzedażowym, bardzo tani okaz, zwłaszcza jak na dopisaną do niego opowieść. – Ktoś wystawił tę monetę za 100 zł, a miała być warta kilka tysięcy złotych. Uwierzył na słowo, też w historię o dziadku, który przywiózł ją z daleka i z wielkim trudem. Zobaczyłem ją na żywo, ciężko byłoby ją nawet nazwać podróbą… – opowiada pan Andrzej.

I jak wszyscy moi rozmówcy po raz enty powtarza: – Sama pani widzi, inwestycje alternatywne to wcale nie jest prosta sprawa.

Rafał Nobis z kartą Snap Bulbasaur. Posiadając 5 proc. wszystkich egzemplarzy danej karty na świecie

Rafał Nobis z kartą Snap Bulbasaur. Posiadając 5 proc. wszystkich egzemplarzy danej karty na świecie, trudno utopić pieniądze

RCHIWUM PRYWATNE

Marcin Drzewiński, analityk lotniczy, ma 39 lat i z wczesnego dzieciństwa pamięta Polskę u progu transformacji. Najbardziej utkwiły mu w pamięci sklepy Peweksu i Baltony z ladami zastawionymi towarami tylko dla wybrańców. – Niestety, właśnie w tych sklepach mieściły się ówczesne dobra luksusowe: zagraniczne słodycze, niemiecka chemia i klocki Lego, które bardzo mnie nęciły – wspomina. W kolorowych pudełkach czekały zamki, warownie, wyspy, statki kosmiczne, „wszelkie budowle współpracujące z wyobraźnią małego dziecka”. – Niejednokrotnie, przechodząc koło Peweksu, prosiłem rodziców, by poczekali chwilę, przyklejałem nos do szyby, żeby pooglądać te cuda. Chyba już wtedy czułem, że to zainteresowanie będzie mi towarzyszyło przez całe życie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS