To odbija się na jej córce także długofalowo, bo stres działa na chorych z zespołem Leigha wyjątkowo degradująco. – Każda nerwowa sytuacja może spowodować kolejny skok choroby, dlatego Zuzia musi mieć spokój, niezbyt dużo bodźców i zapewnione poczucie bezpieczeństwa – wyjaśnia jej mama. Od kilku lat pomaga w tym nowy respirator. – Ze starym byłyśmy niemalże uwięzione, nie mogłam zabrać jej na plac zabaw, piknik, jakąkolwiek imprezę plenerową. Nawet w budce z lodami pierwsze, co robiłam, to szukałam gniazdka.
Dziś tego problemu niby nie ma, ale sprzętu, który wspomaga Zuzię w codziennym funkcjonowaniu, jest dużo: oprócz respiratora jest przecież i wózek elektryczny, i ssak, i pompa żywieniowa bezpośrednio do żołądka. Bez tej ostatniej, od biedy, jakoś sobie poradzą, Justyna ma już wprawę w karmieniu córki strzykawką. Oddechowo też Zuzia nawet dłuższą awarię przeżyje, choć niemal na pewno jakoś odbije się to na jej zdrowiu. Dlatego Justyna nie żartuje, gdy stwierdza: – Dla ludzi takich jak my prąd jest… wszystkim.
***
Janusz Świtaj mieszka w Jastrzębiu-Zdroju, ma 47 lat, przed prawie 30 uległ wypadkowi motocyklowemu, brakowało mu dwóch tygodni do osiemnastki. W szpitalu obudził się z diagnozą: uraz kręgosłupa szyjnego i zmiażdżony rdzeń kręgowy na wysokości C2-C3. Jeszcze wtedy nie rozumiał, co to znaczy. Gdy parę dni później zrozumiał, w swoje urodziny, poprosił lekarza o odłączenie aparatury i przekazanie narządów do przeszczepu. Lekarz odmówił, więc Janusz, chcąc nie chcąc, musiał żyć dalej. A życie trzeba było jakoś ogarnąć, Janusz postawił więc przed sobą pierwszy poważny cel: nauczyć się oddychać samemu. Zajęło mu to rok i w najlepszych czasach mógł obyć się bez wspomagania nawet kilkadziesiąt godzin. Jak wyjaśniał w rozmowie z „Gazetą Krakowską”: „Nauczyłem się oddychać, ale ten oddech był nienaturalny i cały czas pod kontrolą. Każda infekcja niweczyła postępy i niemal od początku musiałem wyrabiać siłę mięśni szyi potrzebną do oddychania”.
W wyniku jednej z nich Janusz Świtaj został na stałe przywiązany do respiratora. Najpierw w szpitalu, a od 1999 roku – już we własnym domu. Gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy trzy lata temu, był człowiekiem bardzo zabieganym: pracę w fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” (w Krakowie) łączył z kolejnymi studiami, kursował własnym samochodem po całej Polsce, z rodzinnego Jastrzębia-Zdroju wyjeżdżał nawet w kilkunastogodzinne trasy. W 2019 roku czuł się w pełni zabezpieczony, jak wyliczał, zapas prądu wystarczał mu na dobę, miał też agregat na benzynę w pawlaczu. A w ostateczności mógł wsiąść w samochód i po prostu gdzieś pojechać, naładować z akumulatora baterie, respirator, ssak.
Zdążył już zapomnieć pierwsze lata po opuszczeniu szpitala. – To był sam koniec lat 90. i pierwsze lata XXI wieku, nie ukrywam, lęk był, zwłaszcza jak tato musiał wyjść na miasto i zostawałem pod opieką samej mamy. Bo wtedy energia wcale nie była pewna, szczególnie w okresie przedświątecznym, kiedy ludzie uruchamiali pralki, odkurzacze, mikrofalówki. Często wtedy wybijało korki w całym bloku, nie było prądu nawet po kilka godzin – wspominał Janusz Świtaj. Ojciec pana Janusza dzwonił wtedy prędko do administracji i elektrowni, dopytywał, kiedy awaria zostanie usunięta. Powoływał się na zagrożenie życia, o które jego syn walczył dosłownie. – Mój pierwszy domowy respirator na zasilaniu awaryjnym trzymał 2,5 godziny, tyle czasu jeszcze mogłem oddychać przez aparaturę. Później rodzice musieli mi robić ręczną wentylację.
Ta trwała nieraz kilka godzin, do przywrócenia prądu, z pomocą nieraz przychodziła więc sąsiadka. Wentylowała Janusza w zastępstwie rodziców, żeby mogli coś przegryźć i chwilę odpocząć. Wsparcie okazał też zakład energetyczny, przynajmniej przed planowanymi wyłączeniami, na dzień–dwa, zawsze ktoś stamtąd zadzwonił, ostrzegł: „będą ograniczenia, proszę się jakoś zabezpieczyć”. Co zdarzało się coraz rzadziej, jak przyznawał jeszcze trzy lata temu, pan Janusz: zdążył się człowiek już od tego strachu odzwyczaić. „Mam agregat, nowy respirator, zapasowe baterie, już lęku nie czuję. Prędzej spodziewam się, że może się coś rozszczelnić, popsuć, niż że zabraknie prądu”.