Charków. Miasto gruzów, ale wciąż czyjś dom

Charków wygląda dziś jak gruzowisko. Ludzie gnieżdżą się w piwnicach i schronach, cisną w coraz mniej licznych niezniszczonych mieszkaniach. Ich życie też legło w gruzach. Ale nie chcą nigdzie wyjeżdżać. To wciąż ich dom.

Publikacja: 03.06.2022 10:00

Od 17 kwietnia do dzisiaj Adrian Cebula (na zdjęciu) spędził w Charkowie łącznie dwa tygodnie, w naj

Od 17 kwietnia do dzisiaj Adrian Cebula (na zdjęciu) spędził w Charkowie łącznie dwa tygodnie, w najbliższym czasie wybiera się znowu. Działa w pojedynkę, ale na miejscu współpracuje m.in. z Kvitki Help, czyli grupą przyjaciół, którzy skrzyknęli się już na początku wojny, żeby nie siedzieć z założonymi rękami

Foto: Aneta Wawrzyńczak

Jest 23 maja 2022 roku, Sałtiwka straszy szkieletami zmiażdżonych bądź spalonych samochodów, stacji benzynowych i bloków. Te ostatnie robią potężne wrażenie: kilku-, kilkunastopiętrowe molochy ugięły się pod naporem pocisków i rakiet, u ich stóp sterty betonu, u szczytów – zgrzytające na wietrze resztki metalowych konstrukcji. W niektórych odłupane potężne plastry ściany pozwalają nieproszonym zaglądać do mieszkań, jakby to były domki dla lalek.

Kilka minut jazdy autem dalej na wschód, tam gdzie przed miesiącem przebiegał front, na gruzach jeszcze niedawnego życia poniewierają się drobne rzeczy: zdjęcie kobiety na pomiętym dywanie, dziecięce buciki (dwie sztuki, mniejszy i większy, każdy bez pary), plastikowy samochodzik, patrzący bezradnie w niebo duży pluszowy miś.

– Mam nagranie z jednego z takich miejsc, jak ludzie mówią, że nie da się normalnie żyć: nie ma wody, nie ma prądu, do domu wchodzi się przez dach innej klatki schodowej – mówi Adrian Cebula, wolontariusz z Warszawy. Bo w tym bloku z misiem i zdjęciem na dywanie, w piwnicach i schronach nie mieszkają już ludzie. Ale w innych w zrujnowanym Charkowie – tak.

Czytaj więcej

Historia w szkole, czyli myśleć krytycznie

* * *

Mało kto wie to tak dobrze jak młody przedsiębiorca Andrij Siergiejewicz. Pochodzi z niewielkiego miasteczka we wschodniej Ukrainie, od wielu lat mieszkał, uczył się, a później pracował w Charkowie, o tym mieście mówi: to mój dom. Najpierw służył w policji, w wydziale ds. przestępstw gospodarczych, po odejściu ze służby założył własną działalność, zajmował się transportem, głównie towarów.

Wojna zastała go w okolicach Kijowa, akurat był w podróży służbowej, zadzwonił przyjaciel, powiedział: „Andrij, bombardują moją dzielnicę”. – Myślałem, że żartuje. Ale mówił serio. Upewniłem się, że moja dziewczyna jest bezpieczna, była już w moim rodzinnym miasteczku, i popędziłem do Charkowa, chyba pobiłem rekord świata – opowiada Andrij. – Czy się bałem? Chyba tak. Ale musiałem wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze.

Blok, w którym mieszkał były policjant, został zbombardowany dwa miesiące temu. – Od tamtego czasu nie mieszkam u siebie, ryzyko jest zbyt duże, w każdej chwili grozi zawaleniem. Ale niektórzy moi sąsiedzi tam zostali, woziłem im jedzenie – opowiada Andrij.

Dziś jest niby łatwiej, w niektórych dzielnicach pootwierały się nawet sklepy, bazary, zakłady usługowe i urzędy. Ale lada moment mogą się zamknąć ponownie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy rosyjskie wojska znów ostrzelają Charków i znów trzeba będzie ogłaszać poszczególne obszary miasta strefami podwyższonego zagrożenia.

Pomoc niesie tu niewielu, poza lokalnymi organizacjami, jak Stacja Charków czy Kvitki Help. Ta druga, z którą współpracuje Adrian Cebula, dociera z pomocą tam, gdzie innym nie starcza odwagi.

– Każdy, kto tu wjeżdża, wie, że robi to na własne ryzyko. Nawet w punktach kontrolnych żołnierze przepuszczają luzem, rzadko sprawdzają papiery, bo pchają się tam tylko samobójcy – opowiada Adrian. Ale w drugą stronę, gdy kontrola jest drobiazgowa (w tych sitach trzeba bowiem wyłapać dywersantów), jeden z drugim patrzą z niedowierzaniem. – Widzą bordowe okładki paszportów zamiast niebieskich i się dziwią, skąd myśmy się tu wzięli. Nie dowierzają, że nikt nam za przyjeżdżanie tu nie płaci. Mówią, że nawet oni by się tu nie odważyli zapuszczać. I że nam, Polakom, nie zapomną tego nigdy.

Pod kilkupiętrowym blokiem z wyrwanym potężnym płatem ściany i zawaloną klatką schodową Andrij i Adrian z wolontariuszami przekazują pomoc humanitarną: jedzenie i podstawowe środki czystości. Kobieta bierze siatkę i od razu się wycofuje, najchętniej jak najszybciej schowałaby się przed tym tłumem w mieszkaniu. Mężczyzna przystaje, ale tylko na chwilę, chce chociaż podać rękę, powiedzieć: „dziękuję”. Co tu więcej gadać? I tak mieli szczęście, u nich w bloku tylko powybijało szyby w niektórych oknach, zwłaszcza tych na parterze i balkonowe, do dzisiaj są pozakrywane sklejką. Mężczyzna uchyla czapki, kłania się, dziękuje jeszcze raz, bierze torbę z podstawową „humanitarką” i znika w cieniu klatki schodowej.

* * *

Pod koniec maja do Charkowa z pomocą dociera po raz pierwszy Fundacja Kordon. – Przywieźliśmy głównie jedzenie z długim terminem ważności, środki czystości, lekarstwa dla dzieci i przeciwbólowe, zestawy dla kobiet w połogu i młodych matek, plecaczki z pakietami dla dzieci w wieku dwóch–sześciu lat – wylicza Damian Skrzypczyk, który kieruje konwojem z Rzeszowa i Warszawy. – Także takie rzeczy, które pomagają przetrwać, gdy nie ma prądu: baterie, świeczki, powerbanki – dodaje. Po wizycie w kilku punktach potrzebujących pilnego wsparcia przyznaje: – Nie spodziewałem się, że miasto jest aż tak zniszczone, miejscami wygląda jak gruzowisko. To jest trudne do opisania, jakby… plansza w strzelance komputerowej. – Bez względu na to, co powiem, to wciąż będą tylko słowa. Żeby zrozumieć, musisz zobaczyć na własne oczy – mówi Marina Woroncowa.

W rzeczywistości w tych miejscach wciąż mieszkają ludzie, gnieżdżą się w piwnicach i schronach, cisną w coraz mniej licznych niezniszczonych mieszkaniach. W każdym miejscu, do którego docierają Adrian i Andrij, składają tę samą propozycję: jest transport do Polski albo chociaż Lwowa, są koordynatorzy na miejscu, pomogą, jak tylko będą mogli. Właściwie nikogo nie przekonali. – Raz zgłosiła się jedna dziewczyna z prośbą o ewakuację. Skontaktowała się z nami telefonicznie, gdy udało jej się złapać zasięg, że utknęła na stacji metra i prosi, żeby – jeśli jest możliwość – ją zabrać – wspomina Adrian Cebula. – Często ludzie mówią, że nigdzie się nie ruszają, że tu zostają – przytakuje Andrij. – Mówi, że nie mają dokąd pójść albo że nie chcą, bo to ich dom. Twierdzą, że dadzą sobie radę, że bywało gorzej. Albo że przywykli do huku, trudnych warunków, alarmów i strachu. Na tyle, że da się jakoś żyć.

Andrijowi udało się od początku wojny ewakuować około 2 tysięcy osób z zagrożonych terenów, najpierw firmową ciężarówką, później pożyczonym od kolegi autobusem szkolnym. W pamięci szczególnie zapadła mu dziewczyna, wywieziona do Rosji, wróciła. Zgwałcona, z olbrzymią traumą. Chciała być w domu, nawet pod ciężkim ostrzałem. – Krzyczała: „nie chcę nigdzie jechać, chcę zostać tutaj!”, a to było naprawdę niebezpieczne miejsce. Powiedziałem, że zabiorę ją, gdzie tylko chce, ale znów odmówiła. „Dość już widziałam strasznych rzeczy, tu czuję się najbezpieczniej” – relacjonuje były policjant. Andrij zostawił ją samą, wrócił po dwóch godzinach. Zapytał, czy mogą wypić razem herbatę, jeśli chce, porozmawiać o tym, co ją spotkało. Zgodziła się, ale zaznaczyła, że decyzji nie zmieni. – Wtedy zaczęło się bombardowanie. Zostałem u niej na noc i cały dzień, schowaliśmy się w piwnicy, kilka domów w okolicy płonęło. W końcu powiedziała, że zgadza się ze mną jechać.

Często jednak nie udaje się nikogo przekonać do opuszczenia piwnicy lub schronu – ale też, jak zaznacza Adrian, o przekonywaniu w tej sytuacji nie może być mowy. – Proponujemy raz, jeśli ktoś się nie zgadza, nie naciskamy. Miesiąc temu pojechaliśmy po takie osoby w miejscach na pograniczu frontu, kilkaset metrów dalej były pozycje rosyjskie albo pas ziemi tymczasowo niczyjej, o którą toczyły się walki. Ale większość z nich nie chciała wyjeżdżać, rzadko ktoś poprosił o ewakuację – opowiada Adrian Cebula. Kiedyś ten upór byłby dla niego niepojęty. Dzisiaj rozumie. – Nawet matki z małymi dziećmi, „mąż, ojciec jest na froncie, nie ruszamy się bez niego”, odpowiadały. Starsi też nie chcieli wyjeżdżać, mówili: tu jest nasz dom – opowiada dalej.

Od 17 kwietnia do dzisiaj Adrian spędził w Charkowie łącznie dwa tygodnie, w najbliższym czasie wybiera się znowu. Działa w pojedynkę, ale na miejscu współpracuje m.in. z Kvitki Help, czyli grupą przyjaciół, którzy skrzyknęli się już na początku wojny, żeby nie siedzieć z założonymi rękami. Nie mają jednej siedziby, przenoszą się z magazynem darów co kilka tygodni, ryzyko jest zbyt duże. – Dwa dni po waszym wyjeździe było takie bombardowanie, że nie dało się wyjść ze szkoły – opowiada. Rakieta trafiła tuż obok, w najbliższą latarnię; urwało skrzydło bramy, powaliło drzewo, powypadały szyby w oknach sali gimnastycznej, gdzie dotąd znajdował się magazyn z darami. – Dwie godziny siedzieliśmy bez ruchu, były z nami matki z małymi dziećmi, bo jak wolontariuszki nie mają co z nimi zrobić, to je ze sobą zabierają – mówi Adrian. – Nie dało się nie zauważyć, że to jest szkoła, że są tu wolontariusze i dzieci, rakiety leciały jedna po drugiej. Tak jakby właśnie w nas celowali.

Czytaj więcej

Czy jesteśmy świadkami odrodzenia się polskiej Solidarności?

* * *

W Charkowie wciąż brakuje wszystkiego, może tylko trochę mniej niż miesiąc temu, pod najcięższym (jak dotąd) ostrzałem. Dlatego nie dziwię się, gdy Marina Worontsowa niemal „na dzień dobry” pyta mnie o śpiwory. – Mam zamówienie od wojska, potrzebują 300 sztuk, ponad 60 zebrałam już przez Facebooka i wśród znajomych. Mogę przesłać wszystkie dokumenty, oficjalną prośbę o pomoc humanitarną i pieczątki od armii – wyrzuca niemal jednym tchem.

Gdy coś ustaliłyśmy wstępnie w tej sprawie, mam wrażenie, że nieco się odpręża, jakby spadł jej jakiś ciężar z serca. Pomoc dla wojska to dla niej priorytet, w tym widzi największy sens swojego nieustającego od początku wojny i praktycznie całodobowego wolontariatu. – To od żołnierzy zależy przecież, czy przetrwamy – uważa Marina.

Pochodzi z okolic Ługańska, do Charkowa przeniosła się osiem lat temu z córką i schorowaną matką. Za chlebem, bo od inwazji Rosji w 2014 roku region zalała fala bezrobocia („każdy chwytał się wszystkiego”), ale też uciekając przed wojną, która wywróciła życie do góry nogami. W Charkowie zbudowała życie na nowo: zatrudniła się jako technolog w firmie krawieckiej, zaczęła wolontariat na Stacji Charków, gdzie pomagała uchodźcom i imigrantom, w międzyczasie poszła na swoje: zaczęła piec ciasta i torty według receptur z dzieciństwa i najnowszych trendów kulinarnych, sprzedawała je na zamówienie z dostawą.

24 lutego o 5 rano obudziła ją eksplozja za oknem. – To było przerażające, cała drżałam. Przez godzinę starałam się uspokoić, zrozumieć, co się dzieje. I jakoś wziąć się w garść – opowiada. – „Z ognia w płomienie”? – tłumaczę na ukraiński polskie powiedzenie, na co Marina przytakuje. – No tak. To już drugi raz, jak te kreatury mnie „uwalniają”.

Marina wiedziała więc, że coś musi zrobić, że nie wolno jej uciekać. Stąd dobrze rozumie tych, co nie chcą nawet z gruzów pójść. – Jak wtedy żyć? Bez pieniędzy, bez pracy, bez lekarstw, bez domu? Zaczynałaś kiedyś swoje życie od nowa, bez niczego? – zasypuje mnie pytaniami, na które (przynajmniej dla niej) najwidoczniej nie ma odpowiedzi. Nieco spokojniej mówi: – Mam mamę, która nie chodzi i nie widzi. Co miałabym z nią zrobić? Wszystko to jest bardzo trudne i przerażające. Ale postanowiłam, że nigdzie się nie ruszam. Że tym razem zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nawet jeśli nie mam broni, mogę przynieść amunicję. Żeby pomóc tym, którzy nas chronią. Żeby to okrucieństwo wreszcie się skończyło.

Najpierw Marina dołączyła do grupy, która gotowała dla żołnierzy, rozwoziła ciepłą zupę po punktach kontrolnych i jednostkach, organizowała jakiekolwiek wsparcie dla wojska. – Wtedy, w pierwszych dniach wojny, w Charkowie zostali tylko ci, którzy walczyli lub pomagali. Może nie było nas wiele, ale udało nam się ogarnąć logistykę, pomagał każdy, kto miał samochód i dwie sprawne ręce – opowiada Marina. Od tego czasu współpracuje właśnie przede wszystkim z wojskiem: z jednej strony zbiera zamówienia i rozsyła je w świat z prośbą o pomoc, z drugiej – to od mundurowych dostaje informacje, które osiedla zostały wyzwolone, gdzie można już w miarę bezpiecznie wejść z pomocą. – Zbieram trochę pomocy humanitarnej i jadę na rekonesans. Rozmawiam z ludźmi, rozdzielam dary, robię listę, co jest potrzebne. Potem przekazuję ją wojsku, za kilka dni odbieram dary i planuję kolejną podróż. Jakoś to działa.

O tym, jak dramatycznie ta pomoc jest potrzebna, przekonała się na własnej skórze. Od wybuchu wojny nie piecze ciast, z dnia na dzień straciła źródło utrzymania, w kuchni bywała tylko wtedy, gdy trzeba było przygotować posiłki dla wojska. – Mieliśmy trochę zapasów żywności, a kiedy gotowałam dla żołnierzy, odlewałam miseczkę dla mamy. Ale zwykle szła do znajomych, dużą grupą tam wszyscy razem jedli. Przeżyliśmy pierwsze tygodnie tylko dzięki przyjaciołom i znajomym z całego świata – opowiada Marina. – A ja? – zdaje się dziwić, gdy zadaję to pytanie. – Nie wiem, nie pamiętam, czasem tylko coś przegryzę. Nie chcę i nie mogę jeść, to pewnie od tego ciągłego napięcia, przepracowania, stresu.

Ale Marina woli tak, niż siąść i czekać. – Ciągle wynajduję sobie coś do robienia, żeby nie zwariować. Bo jak jestem zajęta, to nie mam czasu myśleć – wyjaśnia. – Biorę środki uspokajające, ale nie uchronią mnie one, gdy przyjdzie wiadomość o śmierci moich przyjaciół, znajomych. Najlepszych z nas zabijanych przez Rosjan.

* * *

Nic się nie zmieniło, ostrzał każdego dnia jest taki sam. Nie ma pracy, nie ma komunikacji, nie ma mieszkań dla ludzi, instytucji bankowych. W „wyzwolonych” wsiach nie ma prądu od dwóch miesięcy – wylicza jednym tchem Marina, gdy rozmawiamy pod koniec maja. – Ludzie proszą o chleb, chociaż trochę benzyny do generatorów, środki higieny i lekarstwa, insulinę…

W Charkowie wciąż brakuje wszystkiego, może tylko trochę mniej niż miesiąc temu, pod najcięższym (jak dotąd) ostrzałem. Dlatego nie dziwię się, gdy Marina pyta mnie o te śpiwory.

Kursując z pomocą między ostrzeliwanym Charkowem a pobliskimi wioskami, Marina miewa chwile słabości. – Ale za każdym razem, kiedy kończy mi się energia, przypominam sobie chłopaków, młodych wojskowych, byłam na ich pozycjach w lutym i w marcu, widziałam ich ręce i twarze. Nie mieli się czym ogrzać, w czym umyć, co jeść. Widziałam, jak śpią na skamieniałej ziemi i jedzą zamrożony bochenek, podając go sobie po kolei – opowiada. – To właśnie ta świadomość, że 15 minut od mojego domu stoją młodzi żołnierze z okaleczonymi rękami i trzymają się do ostatniego, żeby Rosjanie nas nie pozabijali, sprawia, że muszę coś robić. Oni nie mają prawa się zmęczyć, więc i ja nie mogę.

Przyjaciel Andrija prowadzi własną piekarnię, od wybuchu wojny jako jeden z nielicznych zakładów w Charkowie nie przestała pracować nawet na jeden dzień. – Część pieczywa sprzedajemy, a część rozdajemy potrzebującym. Od czego to zależy? Od niczego, po prostu dostarczając chleb, prosimy: jeśli możesz, zapłać, jeśli nie – weź – wyjaśnia były policjant. – Częściej ludzie płacą czy biorą? – dopytuję, a Andrij odpowiada od razu: – Częściej płacą. Chociaż tak chcą pomóc, że innym tej pomocy nie zabierają.

Dzielą się też wszystkim, co mają, nieewakuowani mieszkańcy zniszczonych domów. – Kiedy nie podjedziemy w takie miejsca, zawsze kręci się jakaś starsza osoba, więc mówimy, że tu i tu, w widocznym miejscu, zostawiamy jedzenie i pomoc humanitarną – wyjaśnia Adrian. – I zawsze ktoś po to przyjdzie, rozdzieli między pozostałych. To wiemy na pewno, że tam ludzie są ze sobą blisko i sobie wzajemnie pomagają.

To dla wolontariuszy także pewność, że przywożone przez nich dary trafiają w naprawdę potrzebujące ręce. Bo w drodze przez Bug aż do Charkowa część rozlewa się do sklepów i na bazary albo jest magazynowana w nieskończoność, kiedy ludzie dookoła naprawdę tej pomocy potrzebują. To obserwacja Damiana Skrzypczyka, który do Charkowa z konwojem z pomocą przyjechał po raz pierwszy. – My działamy tak, że zbieramy informacje, co jest potrzebne, bezpośrednio od ludzi tam na miejscu, w najbardziej zagrożonych miastach i wsiach – wyjaśnia. W Fundacji Kordon istotne jest bowiem skrócenie łańcucha pośredników. – Dary zbieramy sami, sami je przywozimy, rozmawiamy z ludźmi, którzy je otrzymują, podpisujemy wszystkie papiery. Widzimy też sami, co się dzieje, gdzie i jaka pomoc jest potrzebna.

Czytaj więcej

Zerwane dachy, połamane drzewa. Straż pożarna tylko z nazwy

* * *

Gdy pytam o przyszłość, Andrij śmieje się – zwłaszcza gdy mówię o odszkodowaniu za zniszczone mieszkanie (kupił je na własność kilka lat temu). – Zapomnij. Pewnie coś dostaniemy, ale na odbudowanie się będzie dużo za mało. Trzeba będzie zaczynać od zera – ocenia. Tak na serio, chciałby kiedyś ożenić się, rozwijać biznes, mieć dzieci i życie jak dawniej. – Ale o tym będzie czas pomyśleć później – przekonuje na razie. Marina się z nim zgadza, odruchowo w odpowiedzi rzuca: – Co tu planować? Mogę ci teraz odpowiedzieć, a za minutę z mojego mieszkania zostanie czarna dziura. I pozostaną po mnie tylko te plany.

Za chwilę łagodnieje, mówi, że „jeśli pozostanie przy życiu”, być może któregoś dnia spełni swoje marzenie i poleci do Australii. A jak skończy się wojna, opowie mamie, co widziała, spotka się z córką, przytuli ją mocno. – Jestem kobietą, chciałabym założyć sukienkę, zrobić sobie fryzurę i manicure. I kiedyś jeszcze to zrobię – zapewnia. Zaraz jednak odpędza te marzenia, mówi rzeczowo: nie mam czasu, by śnić, nie mam go nawet, by opłakać zmarłych. – Teraz każdy z nas ma własny front, mój jest właśnie taki. Tylko trzeba podjąć działania natychmiast, inaczej nie starczy nam sił. Cała reszta później, po zwycięstwie.

Marina Woroncowa postanowiła pomagać ukraińskim żołnierzom. – Świadomość, że 15 minut od mojego domu

Marina Woroncowa postanowiła pomagać ukraińskim żołnierzom. – Świadomość, że 15 minut od mojego domu stoją młodzi żołnierze z okaleczonymi rękami i trzymają się do ostatniego, żeby Rosjanie nas nie pozabijali, sprawia, że muszę coś robić. Oni nie mają prawa się zmęczyć, więc i ja nie mogę

Foto: archiwum prywatne

Kilka kilometrów za Charkowem, gdzie jeszcze niedawno przebiegał front, poniewierają się ślady ludzk

Kilka kilometrów za Charkowem, gdzie jeszcze niedawno przebiegał front, poniewierają się ślady ludzkiej obecności, czyjegoś dawnego życia, choć w zrujnowanych blokach stojących obok nikt już nie mieszka

Foto: Aneta Wawrzyńczak

Jest 23 maja 2022 roku, Sałtiwka straszy szkieletami zmiażdżonych bądź spalonych samochodów, stacji benzynowych i bloków. Te ostatnie robią potężne wrażenie: kilku-, kilkunastopiętrowe molochy ugięły się pod naporem pocisków i rakiet, u ich stóp sterty betonu, u szczytów – zgrzytające na wietrze resztki metalowych konstrukcji. W niektórych odłupane potężne plastry ściany pozwalają nieproszonym zaglądać do mieszkań, jakby to były domki dla lalek.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich