* * *
Pod koniec maja do Charkowa z pomocą dociera po raz pierwszy Fundacja Kordon. – Przywieźliśmy głównie jedzenie z długim terminem ważności, środki czystości, lekarstwa dla dzieci i przeciwbólowe, zestawy dla kobiet w połogu i młodych matek, plecaczki z pakietami dla dzieci w wieku dwóch–sześciu lat – wylicza Damian Skrzypczyk, który kieruje konwojem z Rzeszowa i Warszawy. – Także takie rzeczy, które pomagają przetrwać, gdy nie ma prądu: baterie, świeczki, powerbanki – dodaje. Po wizycie w kilku punktach potrzebujących pilnego wsparcia przyznaje: – Nie spodziewałem się, że miasto jest aż tak zniszczone, miejscami wygląda jak gruzowisko. To jest trudne do opisania, jakby… plansza w strzelance komputerowej. – Bez względu na to, co powiem, to wciąż będą tylko słowa. Żeby zrozumieć, musisz zobaczyć na własne oczy – mówi Marina Woroncowa.
W rzeczywistości w tych miejscach wciąż mieszkają ludzie, gnieżdżą się w piwnicach i schronach, cisną w coraz mniej licznych niezniszczonych mieszkaniach. W każdym miejscu, do którego docierają Adrian i Andrij, składają tę samą propozycję: jest transport do Polski albo chociaż Lwowa, są koordynatorzy na miejscu, pomogą, jak tylko będą mogli. Właściwie nikogo nie przekonali. – Raz zgłosiła się jedna dziewczyna z prośbą o ewakuację. Skontaktowała się z nami telefonicznie, gdy udało jej się złapać zasięg, że utknęła na stacji metra i prosi, żeby – jeśli jest możliwość – ją zabrać – wspomina Adrian Cebula. – Często ludzie mówią, że nigdzie się nie ruszają, że tu zostają – przytakuje Andrij. – Mówi, że nie mają dokąd pójść albo że nie chcą, bo to ich dom. Twierdzą, że dadzą sobie radę, że bywało gorzej. Albo że przywykli do huku, trudnych warunków, alarmów i strachu. Na tyle, że da się jakoś żyć.
Andrijowi udało się od początku wojny ewakuować około 2 tysięcy osób z zagrożonych terenów, najpierw firmową ciężarówką, później pożyczonym od kolegi autobusem szkolnym. W pamięci szczególnie zapadła mu dziewczyna, wywieziona do Rosji, wróciła. Zgwałcona, z olbrzymią traumą. Chciała być w domu, nawet pod ciężkim ostrzałem. – Krzyczała: „nie chcę nigdzie jechać, chcę zostać tutaj!”, a to było naprawdę niebezpieczne miejsce. Powiedziałem, że zabiorę ją, gdzie tylko chce, ale znów odmówiła. „Dość już widziałam strasznych rzeczy, tu czuję się najbezpieczniej” – relacjonuje były policjant. Andrij zostawił ją samą, wrócił po dwóch godzinach. Zapytał, czy mogą wypić razem herbatę, jeśli chce, porozmawiać o tym, co ją spotkało. Zgodziła się, ale zaznaczyła, że decyzji nie zmieni. – Wtedy zaczęło się bombardowanie. Zostałem u niej na noc i cały dzień, schowaliśmy się w piwnicy, kilka domów w okolicy płonęło. W końcu powiedziała, że zgadza się ze mną jechać.
Często jednak nie udaje się nikogo przekonać do opuszczenia piwnicy lub schronu – ale też, jak zaznacza Adrian, o przekonywaniu w tej sytuacji nie może być mowy. – Proponujemy raz, jeśli ktoś się nie zgadza, nie naciskamy. Miesiąc temu pojechaliśmy po takie osoby w miejscach na pograniczu frontu, kilkaset metrów dalej były pozycje rosyjskie albo pas ziemi tymczasowo niczyjej, o którą toczyły się walki. Ale większość z nich nie chciała wyjeżdżać, rzadko ktoś poprosił o ewakuację – opowiada Adrian Cebula. Kiedyś ten upór byłby dla niego niepojęty. Dzisiaj rozumie. – Nawet matki z małymi dziećmi, „mąż, ojciec jest na froncie, nie ruszamy się bez niego”, odpowiadały. Starsi też nie chcieli wyjeżdżać, mówili: tu jest nasz dom – opowiada dalej.
Od 17 kwietnia do dzisiaj Adrian spędził w Charkowie łącznie dwa tygodnie, w najbliższym czasie wybiera się znowu. Działa w pojedynkę, ale na miejscu współpracuje m.in. z Kvitki Help, czyli grupą przyjaciół, którzy skrzyknęli się już na początku wojny, żeby nie siedzieć z założonymi rękami. Nie mają jednej siedziby, przenoszą się z magazynem darów co kilka tygodni, ryzyko jest zbyt duże. – Dwa dni po waszym wyjeździe było takie bombardowanie, że nie dało się wyjść ze szkoły – opowiada. Rakieta trafiła tuż obok, w najbliższą latarnię; urwało skrzydło bramy, powaliło drzewo, powypadały szyby w oknach sali gimnastycznej, gdzie dotąd znajdował się magazyn z darami. – Dwie godziny siedzieliśmy bez ruchu, były z nami matki z małymi dziećmi, bo jak wolontariuszki nie mają co z nimi zrobić, to je ze sobą zabierają – mówi Adrian. – Nie dało się nie zauważyć, że to jest szkoła, że są tu wolontariusze i dzieci, rakiety leciały jedna po drugiej. Tak jakby właśnie w nas celowali.
Czy jesteśmy świadkami odrodzenia się polskiej Solidarności?
Polacy masowo ruszyli pomagać Ukraińcom uciekającym przed wojną. Pospolite ruszenie i emocjonalne wzmożenie stały się wspólnym doświadczeniem tysięcy wolontariuszy. Co jednak się stanie, gdy emocje i energia się wypalą? Czy pokoleniowe doświadczenie przetrwa próbę czasu?