Czy jesteśmy świadkami odrodzenia się polskiej Solidarności?

Polacy masowo ruszyli pomagać Ukraińcom uciekającym przed wojną. Pospolite ruszenie i emocjonalne wzmożenie stały się wspólnym doświadczeniem tysięcy wolontariuszy. Co jednak się stanie, gdy emocje i energia się wypalą? Czy pokoleniowe doświadczenie przetrwa próbę czasu?

Aktualizacja: 25.03.2022 15:55 Publikacja: 25.03.2022 10:00

– Chyba wszyscy mamy w sobie odrobinę takiej nadziei, że jak coś zrobię, to zbawię świat – mówi Agni

– Chyba wszyscy mamy w sobie odrobinę takiej nadziei, że jak coś zrobię, to zbawię świat – mówi Agnieszka Baaske, wolontariuszka z Gdańska

Foto: archiwum prywatne

Krzysztof Kwater z Wrocławia za własne oszczędności kupił prawie 30-letni autokar i od kilku tygodni kursuje z Wrocławia, gdzie mieszka na co dzień, do Zamościa lub Lwowa. W jedną stronę wozi paczki z najpotrzebniejszymi darami, w drugą transportuje ludzi, którzy szukają schronienia przed wojną.

Katarzyna Majchrzak aktywizm ma we krwi, od zawsze rozpierała ją energia, a najbardziej lubiła pożytkować ją właśnie na pomaganie. Od ataku Rosji na Ukrainę jest jedną z liderek Magazynu Grabowa 1 w Katowicach, gdzie mieści się sklep socjalny dla świeżo przybyłych z ukraińskim paszportem i często niczym więcej.

Dr Paweł Miąsek jest psychologiem, niemal od razu, gdy wybuchła wojna, popatrzył po znajomych („wszyscy płaczą, wszyscy mówią, jaka to tragedia"), przypomniał sobie motto grupy terapeutycznej, którą prowadzi od lat: jesteśmy mężczyznami w działaniu, a nie w gadaniu – i pojechał na granicę. – Nawet jak tam byłem, wojna nie była dla mnie istotna – mówi dzisiaj. Nie ogląda telewizyjnych programów informacyjnych, nie wie, gdzie są wojska Putina, w ogóle go to nie obchodzi. – Skupiam się tylko na ludziach, którzy potrzebują pomocy. Jeżeli przyjechali, są tu i teraz, przeżywają tragedię, tylko to mnie interesuje.

Jest jeszcze Agnieszka Baaske, projektantka i psycholożka. Od miesiąca koordynuje pracę wolontariuszy, sortuje rzeczy w magazynie, udziela pierwszej pomocy w centrum przy Brama Dolna 8, ostatnio najczęściej można spotkać ją w punkcie informacyjnym na dworcu kolejowym, gdzie codziennie styka się „z setkami przychodźców". To nie przejęzyczenie, niegdyś nazywano tak „cudzoziemców osiedlających się w jakimś kraju; osiedleńców, imigrantów". – Bardzo podoba mi się to słowo, bo jakoś zmienia kontekst, zdejmuje choć odrobinę ciężar cierpienia, jakim naznaczony jest „uchodźca". „Przychodźca" brzmi już inaczej, przede wszystkim pokazuje to, co dla mnie w tej sytuacji najważniejsze: że jesteśmy nastawieni na gościnność.

Czytaj więcej

Zerwane dachy, połamane drzewa. Straż pożarna tylko z nazwy

Robić coś konkretnego

Agnieszka pracuje w Gdańskiej Galerii Miejskiej, zajmuje się organizacją wydarzeń, jest też animatorką, edukatorką i arteterapeutką. Odkąd pamięta, stara się też angażować w działalność społeczną miasta, na wolontariat poświęca wtedy czas prywatny. Tym razem jest inaczej. – Galeria, w której pracuję jest organizowana przez Urząd Miasta Gdańska, który w związku z wojną w Ukrainie zaprosił instytucje kultury do zaangażowania, z każdej zgłosiło się co najmniej dwóch–trzech ochotników. Dzięki temu mamy tę możliwość, żeby udzielać wsparcia przychodźcom w ramach i godzinach naszej pracy – wyjaśnia.

W praktyce wygląda to tak, że codziennie przychodzi informacja: ile osób, gdzie, do jakich zadań potrzeba, a w odpowiedzi ci, którym obowiązki na to pozwalają, dzielą się na zespoły i ruszają do działania. Agnieszka jest na pierwszej linii, koordynuje prace na dworcu, każdy kilkugodzinny dyżur to od kilkudziesięciu do kilkuset ludzkich historii. Relacjonowanych w pośpiechu, emocjach, tuż po wyjściu z pociągu i na rozstaju między życiem tam, w Ukrainie, a szukaniem w Polsce schronienia. Czasem także historii bez słów. Agnieszka opowiada o matce z trójką dzieci u boku, w ciąży i z najmłodszym na rękach. – Wysiadła z pociągu, dobiegła do nas, właściwie nic nie powiedziała. Zaczęliśmy zdejmować z niej torby, plecaki, odebraliśmy tego maluszka, rozdaliśmy wszystkim dzieciakom lizaki, żeby chociaż coś drobnego dobrego spotkało je po dwóch–trzech dniach w podróży – opowiada Agnieszka. – A do tej matki nic nie docierało, była jakby zamrożona, cała dygotała z zimna, ale w ogóle tego nie odczuwała. Dopiero gdy ją okryliśmy, uspokoiliśmy, przytuliliśmy, mogliśmy porozmawiać o konkretach: ubraniu, noclegu, pracy.

Kontakt do Krzysztofa dostaję pocztą pantoflową. „Krzysztof KUPIŁ dziś ten autokar, żeby wozić ludzi, wspierać na przykład rodziny ukraińskie i pomagać im się wydostać spod granicy. Leci teraz do Zamościa, a potem się zobaczy. Pierwszy, ale nie ostatni raz. Chcecie wesprzeć Krzyśka, można mu dorzucić grosza do paliwa" – wrzucił na Facebooka jeden z jego znajomych. Dwa tygodnie i kilka tysięcy przejechanych kilometrów później umawiamy się na wieczór, Krzysztof musi odespać ostatni nocny kurs. Jego historia zaczyna się od mediów społecznościowych, konkretnie powszechnej mobilizacji wśród jego znajomych. – Widziałem, że kierowcy skrzykują się w małe konwoje i jeżdżą pod granicę swoimi samochodami. A ja mam wszystkie kategorie prawa jazdy, pomyślałem, że też mogę dać coś od siebie – wyjaśnia. Zanim ruszył z pomocą, na spokojnie przekalkulował: osobówki są mało ekonomiczne, lepiej wynająć coś większego. Wziął busa z przyczepką, na cito, bo trzeba było jechać pod granicę z rzeczami z pęczniejącego magazynu Wrocławsko-Dortmundzko-Lwowskiej Fundacji im. św. Jadwigi.

Po powrocie siadł do ponownych wyliczeń, jeszcze taniej wychodził autokar, a można nim przewieźć kilka ton darów, z powrotem zaś zabrać pół setki ludzi z bagażami. A tańsze niż wynajem okazało się jego kupienie. Od kilku tygodni Krzysztof kursuje więc z rodzinnego Wrocławia do Zamościa, Przemyśla/Medyki bądź Lwowa, po drodze zostawia dary w magazynach w Łańcucie i Leżajsku, a ludzi w Krakowie i Katowicach. W jedną stronę wychodzi często dziesięć godzin, a Krzysztof w trasy jeździ sam, dlatego nieraz korzysta z gościny wolontariuszy, żeby trochę odpocząć, zanim ruszy w drogę powrotną. Albo popracować, bo wciąż pracuje zawodowo zdalnie. – Mam ten komfort, że firma, z którą jestem związany kontraktem, doskonale rozumie sytuację. Sama przekazała duże darowizny na pomoc Ukrainie i oddała dwa piętra w biurowcu na mieszkania dla nich. Tym bardziej więc ja mogę mieć teraz bardzo elastyczny grafik – i to zdecydowanie dużo ułatwia.

Katarzyna Majchrzak, znana również jako Kasia Maj, od wybuchu wojny wraz z koleżankami ze stowarzyszenia Mieszkańcy dla Katowic kieruje powstałym chwilę później Magazynem Grabowa 1 w Katowicach – choć magazynem jest on tylko z nazwy. – Pierwsze założenie było takie, żeby gromadzić różne rzeczy, które byłyby zapleczem dla wolontariuszy. Żeby mogli przyjść po buty, ubrania, pościel dla goszczonych przez nich uchodźców – wyjaśnia liderka. Te plany szybko zweryfikowała rzeczywistość. – Rzeczy jest mnóstwo i są bardzo różne, a odzież i buty przecież o wiele łatwiej znaleźć sobie samemu, niż jak trzeba wybierać dla kogoś, kogo nieraz nawet nie widziało się na oczy – zauważa.

Zamiast magazynu powstał więc sklep socjalny, lokal udostępniła bezpłatnie zaprzyjaźniona Grupa Famur, na dniach przyjechały standy i regały, dotarły też wieszaki stojące, od znajomej, zostały jej po prowadzonym kiedyś butiku, i wiszące, poprzynosili je ludzie z okolicy. Wiszą na nich kurtki, sukienki i spodnie damskie i męskie, na półkach leżą poukładane rozmiarami bluzki, ubranka dziecięce, bielizna, pościel i ręczniki. Przyjść, coś wybrać i wyjść może właściwie każdy, tu Grabowa 1 nie stosuje ograniczeń. – Zakładamy, że również ludzie z Ukrainy, którzy przyjechali wcześniej, są w kiepskiej sytuacji, bo dojechały do nich rodziny albo wysyłają paczki za granicę. I nie ma potrzeby, żeby ograniczać dostęp do rzeczy z drugiej ręki – wyjaśnia Katarzyna Majchrzak.

Żywność i chemię natomiast mogą otrzymać tylko faktyczni uchodźcy. – Zaczęliśmy sprawdzać paszporty, bo zdarzały się próby kombinowania, zarówno przez Polaków, jak i Ukraińców, którzy są tutaj już dłuższy czas. I faktycznie, odkąd to weryfikujemy, kilka osób przestało się pojawiać – mówi koordynatorka. Wiele twarzy widuje się jednak dalej, często co drugi, trzeci dzień. – Ale to są kobiety, które biorą kilo mąki, kilo kaszy gryczanej, kilo ryżu. Na jak długo to wystarcza dla dwóch rodzin, dwóch–trzech matek z kilkorgiem dzieci? – rzuca retorycznie.

W sklepie brakuje też wciąż odzieży i butów, szczególnie w dużych rozmiarach, 44 wzwyż. Dlatego tylko w tym przypadku Grabowa 1 przyjmuje niemal wszystko (bo lepsze coś niż nic), pozostałe rzeczy są starannie selekcjonowane, odpadają brudne, nieświeże, poplamione, dziurawe. – Raz dostaliśmy z Niemiec taki transport, że z dwóch worków nic nie nadawało się do przekazania komukolwiek: w jednym buty z zaschniętym błotem i słomą, drugi tak zatęchły, że nawet go nie otwieraliśmy – opowiada Katarzyna.

Ale to raczej rzadkość, w transportach z Polski jedynie sporadycznie zdarzają się takie egzemplarze, zdaniem koordynatorki z Katowic większym problemem są przekonania ukryte za takimi „darami". – My sobie wyobrażamy, że uchodźcy muszą wyglądać jak na zdjęciach z drugiej wojny światowej: tabuny ludzi w łachmanach, co najwyżej z tobołkiem, z nogami owiniętymi gałganami – uważa. – A jak ktoś żył na dobrym poziomie, należał do klasy średniej, miał dom i dobre auto, ale jego dom to teraz dziura w ziemi, to raczej tak nie wygląda. Tylko ile rzeczy można zapakować nawet do drogiego samochodu, kiedy trzeba uciekać w pięcioro? – na to pytanie Katarzyna odpowiada zaraz sama: – To, kim ci ludzie byli przed chwilą, a kim są teraz, co im się przydarzyło i jak muszą adaptować się do zupełnie nowej sytuacji, jest nieprawdopodobnie skomplikowane.

Dla dr. Miąska impulsem do pierwszego wyjazdu był cynk od współpracownika, że można zabrać się na granicę. Nie zastanawiał się długo, chciał konkretnie działać. W dwie godziny był już spakowany, udało mu się także zwerbować kilku kolegów po fachu. – W Przemyślu wystawiliśmy stand, napisaliśmy sobie na kamizelkach, że udzielamy pomocy psychologicznej, posiedzieliśmy godzinę, obsłużyliśmy dwie, może trzy osoby. I wtedy znów we mnie powstała wewnętrzna niezgoda, żeby nic nie robić, kiedy wokół przewijają się setki, tysiące ludzi – opowiada psycholog. Przez dziesięć dni słali łóżka, wymieniali karty SIM w telefonach, sprzątali, służyli za tłumaczy. Razem z nimi pracowali ludzie w różnym wieku, z różnych zakątków Polski (i świata), z różnych środowisk i różnych motywacji. Dr Miąsek opowiada: – Przy maszynie do czyszczenia spotkałem pułkownika robiącego doktorat, wśród wolontariuszy rozpoznałem swojego ucznia ze szkoły średniej, spotkałem swoich klientów, a także masę przeróżnych ludzi, których łączyło jedno: to byli po prostu piękni ludzie. Bo moim zdaniem właśnie w takich sytuacjach poznaje się prawdziwe piękno człowieka.

Jako psycholog uważa, że wolontariat na granicy i ten, który realizuje dalej, to także dla niego możliwość zawodowego sprawdzenia się już nie na poligonie, lecz w boju. – Po to właśnie kształciłem się, by w takiej sytuacji reagować: gdy przychodzi egzamin, idę go zdawać, a nie przesuwam termin – mówi dr Miąsek. I zauważa: – My, terapeuci, potrafimy działać w warunkach pokojowych, wiemy, co mamy robić, mamy z klientem cały proces terapeutyczny. A na granicy ma się 20 minut, żeby pomóc człowiekowi. I to od nas zależy, czy w tym czasie zdołamy coś zrobić – żeby choć na chwilę pozwolić mu odciąć jego traumę, pozwolić zasnąć albo chociaż odpocząć – czy nie.

Czytaj więcej

Fajki, cola, serek… Stówy nie ma. Witamy w bajce PiS

Szukając równowagi w obliczu tragedii

Gdy pytam Krzysztofa, dlaczego nie wahał się długo, gdy likwidował swoją „poduszkę finansową" i kupował autokar, by wozić dary i uchodźców, odpowiada, że od dziecka nasiąkał opowieściami rodzinnymi o wojnie i okupacji. I że wcześnie pojął, jak koszmarne są to czasy. – Pamiętam, ile emocji wzbudzały te opowieści, zwłaszcza o traumach i okrucieństwach. Tyle czasu minęło, a teraz znów nie respektuje się praw wojny, te zbrodnie się powtarzają – zauważa. Jego zdaniem to „po prostu kwestia filozofii życia". – Jeśli mam nadzieję, że w analogicznej sytuacji znalazłby się ktoś, kto by mi pomógł, to też chcę coś od siebie dać, dołożyć choć maleńką cegiełkę, by komuś pomóc.

Do emocji natomiast Krzysztof stara się nie przykładać zbyt dużej wagi, mówi, że w dzieciństwie łatwo dawał się im ponosić, więc na dość wczesnym etapie życia musiał się nauczyć podchodzić do trudności zadaniowo. – To jest akurat przydatne w takim wolontariacie, bo w sytuacjach stresowych jestem w stanie po prostu pracować dalej – mówi, przyznając: – Mam natomiast sporo doświadczeń z osobami, które bardzo źle sobie w tej sytuacji radzą. Szczególnie gdy mają dużo kontaktu z uchodźcami, z emocjami osób, które są ogarnięte niepewnoścą i strachem, bo tracą właśnie rodziny i majątki.

Agnieszka Baaske również sięga pamięcią do swoich korzeni, bardzo poplątanych, tak jak losy życiowe jej przodków. – W mojej rodzinie jest duże obciążenie traumą, z jednej strony francuscy Żydzi i obóz koncentracyjny, pradziadek w Holandii sympatyzujący z niemieckim okupantem – wyjaśnia. Wyraźnie też podkreśla: – Nie oceniam nikogo z nich, staram się patrzeć tylko na to, co sama czuję. A czuję, że jak mogę, to działam.

Może to przekazane w genach obciążenie traumą sprawia, że sama tak angażuje się i przeżywa to, co się dzieje? – A może to poczucie „długu pokoleniowego"? Jedna z moich babć przyjechała właśnie z Ukrainy, może właśnie dlatego czuję, że muszę coś z tym zrobić? – zastanawia się głośno. Natłok takich i wielu innych pytań, myśli, emocji to codzienność wielu wolontariuszy, dlatego prędzej czy później ich szeregi się przerzedzają. – Wiele osób już zrezygnowało albo przeniosło się do innych działań, nie bezpośrednio w kontakcie z przychodźcami. Bo nie byli w stanie udźwignąć opowieści o tym, co spotkało naszych gości – przyznaje Agnieszka, mając na myśli między innymi wolontariuszkę Ukrainkę, która mieszka w Polsce od lat. – Zgłosiła się do nas od razu, chciała jak najwięcej pomagać, bo nie mogła bezczynnie siedzieć w domu. Zaangażowała się tak, że prawie przestała jeść i spać, w końcu się rozchorowała. Musiała zmienić miejsce pracy, teraz jest animatorką i tłumaczką dla dzieci w świetlicy – opowiada koordynatorka z Gdańska. – Chyba wszyscy mamy w sobie odrobinę takiej nadziei, że jak coś zrobię, to zbawię świat.

Potwierdza to jej kolega po fachu, dr Paweł Miąsek. – Na granicy ludzie stali na wachtach po 12, 24, 36 godzin, niektórzy w ogóle nie chcieli zejść, mówili tylko: na odpoczynek przyjdzie czas – opowiada psycholog. Sam, szykując się do pierwszego wyjazdu, już miał zabezpieczone zaopiekowanie swojego zdrowia psychicznego po powrocie. – Miałem dużą świadomość, gdzie i po co jadę, miałem narzędzia, jak sobie z tym radzić, gdzie ustawiać własne granice. Wiedziałem, z czym musi się liczyć każdy, kto się tam wybiera. Koniecznością zmierzenia się z przeciążeniem i ogromem tragedii uchodźców.

Z dwóch wyjazdów dr Miąsek wrócił z mnóstwem obserwacji i przemyśleń, między innymi opracował instrukcję dla wolontariuszy, w której wyjaśnia, jak trzeba zadbać o nich samych (prowadzi też w tym kierunku szkolenia). – W każdym zespole warto „poświęcić" jednego wolontariusza, by zamiast realizować bezpośrednie działania pomocowe dla ludzi, którzy tego potrzebują, zajmował się tylko wolontariuszami, pilnował, żeby zjedli, napili się, odpoczęli, poszli spać – wyjaśnia psycholog. Bo, jak mówi dalej, emocje wyłączają podstawowe potrzeby. – Ci ludzie często odmawiają jedzenia, picia, snu, bo wydaje im się, że wszystko jest z nimi okej. Ale w dłuższej perspektywie, bez kontroli i koordynacji, to odklejenie się od swojego normalnego, codziennego funkcjonowania może być dla nich bardzo urazogenne.

Między innymi dlatego gdański urząd miasta już po paru dniach od wybuchu wojny i napływu pierwszych przychodźców zorganizował dla wolontariuszy szkolenie na temat doświadczenia traumy. – Ogromny nacisk był tam położony na to, byśmy również sami na siebie spoglądali uważnie, umieli zachować proporcje, by dać z siebie tyle, ile możemy, bez własnej szkody – podkreśla Agnieszka Baaske. Najprościej to ujmuje tak: – Wiadomo, że chciałoby się rzucić wszystko i 24 godziny na dobę wspierać przychodźców. Ale nie tędy droga, trzeba znaleźć w sobie równowagę i pamiętać, że jeśli nie będziemy o siebie dbać, to nie możemy zadbać o innych.?Katarzyna Majchrzak radzi sobie w najtrudniejszych momentach, przekuwając emocje w działanie. Jeśli więc płacze, to tylko nad sobą. – Bardzo ważną emocją jest dla mnie myśl, że to mogłabym być ja. Że gdy patrzę na swój dom, to dziękuję mu, że jest. A gdy mam w nim bałagan, czyli od początku naszego działania nieustannie, bo przechowuję w nim mnóstwo rzeczy ludzi, którzy tego potrzebują, to myślę sobie: przynajmniej mam gdzie mieć ten bałagan. Nie jest to dla mnie łatwe, ale wojna nie jest łatwa. Co z tego, że jest ciężko? Im jest ciężej, ja ten swój trud wytrzymam.

Aktywne pomaganie rozjaśnia jej też śmiech najmłodszych dzieciaków, który wypełnia sklep, gdy bawią się w specjalnym kąciku, aż ich mamy coś wybiorą. – Cudem są maluszki, które z czerwonym resorakiem pędzą między ludźmi i regałami. Na chwilę zapominają, przez co przeszły, są po prostu radośni w tej swojej potrzebie cieszenia się zabawką – mówi z czułością. – Nawet teraz, jak o tym opowiadam, mam łzy w oczach. Bo mam takie poczucie, że owszem, pościel, buty, kurtka są ważne. Ale radość tego dziecka jest nieoceniona.

Rozładowaniu napięcia, które towarzyszy uchodźcom i udziela się tym, którzy pomagają im w pierwszej kolejności i w największym wymiarze, służy właśnie Magazyn Grabowa 1. Jak wyjaśnia Kasia Maj, uchodźcy często nie chcą przyjmować więcej od osób, które ich goszczą. – Polscy opiekunowie mówią nam, że osoby, które u nich mieszkają, nie chcą nic od nich brać, mówią, że nic im nie potrzeba, żeby nie robić sobie jeszcze więcej kłopotu – relacjonuje jedna z liderek katowickiego sklepu społecznego. – Czyli do i tak już silnych emocji dochodzi jeszcze wstyd, że jest się tak zdanym na innych, bezradnym? – dopytuję, na co Katarzyna Majchrzak przytakuje. – Wtedy przyprowadzają ich do nas, bo tutaj nie trzeba tej wdzięczności wyrażać. U nas można coś wziąć bez zaciągania takiego zobowiązania, które kiedyś trzeba będzie spłacić. I to już daje jakąś ulgę psychiczną.

Czytaj więcej

Jak polska myśl techniczna wzbiła się w kosmos

Tak długo, jak będzie potrzeba

Na jak długo wolontariuszom wystarczy paliwa do tak intensywnego działania? I czy tak wielka pomoc na masową skalę może okazać się dla niemal całego społeczeństwa doświadczeniem formującym na miarę Solidarności 40 lat temu? Dla Krzysztofa to o tyle trudne pytanie, że nie było go jeszcze wtedy na świecie, te czasy i ten zryw zna głównie z rodzinnych opowieści. – Większość wiedzy o tym okresie zaczerpnąłem z opowieści alumnów Niezależnego Zrzeszenia Studentów. I na tyle, na ile jestem w stanie sobie to wyobrazić, myślę, że ciężkie warunki i wspólny cel rzeczywiście jednoczą ludzi w podobny sposób. I teraz rzeczywiście widzę to zjednoczenie.

Łatwiej niż na pytanie, co będzie dalej, przychodzi mu odpowiedź na pytanie, jak potoczą się dalsze losy jego i autokaru. – Jakby nie patrzeć, zainwestowałem w niego całą swoją poduszkę finansową – śmieje się. – Być może uda się go sprzedać, odzyskać część środków, jeśli będę miał dobrą sytuację finansową, to przeznaczę je na jakąś fundację. A być może pójdzie na zezłomowanie, wtedy też choć minimalną kwotę uda się odzyskać. Ale tak naprawdę od początku spisałem go na straty.

Krzysztof również zauważa, że „słomiany zapał już się dopala". – Rzeczywiście, ostatnio było widać, że magazyny, które były wcześniej przepełnione, teraz już nie są pełne. Ta pierwsza fala pomocy rzeczowej osłabła – mówi. Z drugiej jednak strony, gdy ostatnim razem był w Medyce, widział wolontariuszy z całego świata, często niemówiących po polsku. Na jak długo wystarczy mu energii? – Planuję jeździć tak długo, jak będzie potrzeba.

Dla dr. Miąska większym nawet zmartwieniem niż liczba wolontariuszy jest to, że często nie są przygotowani na sytuację, „przyjeżdżają po prostu na zrywie serca" – i na tym paliwie pomagają tyle, ile mogą. Co zresztą zna z własnego doświadczenia. – Któregoś razu przyszedłem na swoją wachtę, niedługo później poczułem, że strasznie bolą mnie nogi. Siadłem na krzesełku, zdziwiłem się, że tak krótko wytrzymałem, spojrzałem na zegarek – minęło osiem godzin. W tym czasie nie jadłem, nie piłem, nie schodziłem z wachty, po prostu działałem – opowiada. To właśnie nazywa „odklejeniem od normalnego funkcjonowania". By mu zapobiegać, opracował instrukcję i prowadzi w tym zakresie szkolenia. – Te działania trzeba osadzić w jakichś ramach, koordynować, kontrolować, pilnować, żeby wolontariusze też byli zadbani – to jego główny wniosek. – Wojna jest tak totalna, że zassie wszystko i wszystkich, pochłonie każdą energię.

Na pytanie o przyszłość Katarzyna Majchrzak najpierw żartuje. – Wie pani, my nie wiemy, czy będziemy działać do końca świata i jeden dzień dłużej – śmieje się, a następnie wyjaśnia, że Magazyn Grabowa to „wciąż jest żywy organizm, cały czas klienci uczą nas siebie", dlatego jego liderki są dopiero na etapie „opisywania jakichś procedur, wprowadzania elementu powtarzalności". – Być może będziemy dalej działać, ale w jakieś okrojonej formie, pewnie jako second-hand z darmowymi ciuchami – mówi teraz koordynatorka z Katowic. – Na pewno będziemy działać przez trzy miesiące, na tyle mamy na razie udostępniony lokal. A w międzyczasie pewnie żar pomocy od darczyńców ostygnie, więc co będzie dalej, to dopiero zobaczymy – ocenia. Na razie to jednak nie jest zmartwienie. – Cały czas mamy pełne pudła, co drugi dzień wywozimy je do punktów potrzeb, ta pomoc nie ustaje.

Tego problemu nie ma również w Gdańsku. – Dopiero co widziałam w grafiku, że wpisana jestem z dwoma innymi osobami, a przyszło kolejnych dziesięć, które po prostu wiedziały, że będziemy, i chciały pomóc – opowiada. – Albo wtedy, gdy były duże opóźnienia pociągów: przyszła do nas kobieta, powiedziała, że ma cztery godziny czasu, chętnie nam pomoże. Ludzie sami się garną do wsparcia i jestem tym bardzo wzruszona. Bo to zazwyczaj ludzie bardzo wrażliwi, bardzo wspierający, pracuje się z nimi fantastycznie – ocenia Agnieszka. W Gdańsku wolontariuszy jest wręcz tylu, że czasem dochodzi do „klęski urodzaju". – Od początku było ich mnóstwo i jest coraz więcej. Bywa, że musimy kierować ludzi do innych punktów, bo wszystko mamy obstawione. Póki co w ogóle nie widzę słomianego zapału.

Agnieszka na hasło „Solidarność 2.0" odruchowo odpowiada, że to nie pierwsze mocno jednoczące wydarzenie w ostatnich dwóch latach. – Były protesty w 2020 roku, przyszła pandemia, która też wybiła nas z poczucia jakiejś pewności, przewidywalności rzeczywistości – przypomina. Jak mówi dalej, wojna tuż za naszą granicą jeszcze mocniej może formować to pokoleniowe doświadczenie – ale gdy o tym myśli, to za chwilę przypomina jej się napis na Westerplatte „Nigdy więcej wojny". – Czyli już nam to ktoś powiedział, minęło 70 lat i jesteśmy niemal w tym samym miejscu – mówi gorzko. Taka jest też jej diagnoza: – Historia raczej lubi się powtarzać, niż my się na niej uczymy.

Jej zdaniem kwestia pomocy przychodźcom może nas wręcz jeszcze bardziej podzielić. – Przecież już podnoszą się głosy, że w szkołach, urzędach, ośrodkach pomocy jest priorytet ukraiński, chociaż Polacy i tak mieli słaby dostęp do usług czy świadczeń, a teraz jest jeszcze gorzej – zauważa. Stąd prognozuje: – Ten zryw, którzy teraz jest rzeczywiście wyjątkowy, może nas czegoś na chwilę nauczy. Ale nie sądzę, żeby utrwalił się w nas jako wielka pokoleniowa zmiana.

Sceptyczna do scenariusza przekształcenia się obecnej sytuacji w doświadczenie pokoleniowe na miarę Solidarności jest również Katarzyna Majchrzak. Jej zdaniem ten obraz naszej wielkiej przeszłej narodowej jedności jest mocno idealizowany. – Nigdy nie byliśmy zjednoczeni i już chyba nie będziemy – ocenia gorzko. – Trzeba nam dorosnąć, powiedzieć sobie: ludzie są różni, nic na to nie poradzę. Mogę po prostu starać się być najlepszą wersję samego siebie.

Dr Miąsek natomiast prosi: – Niech pani nie kreśli żadnych scenariuszy, proszę po prostu napisać, co jest potrzebne. Musimy stawiać na edukację – mówi. Co myśli o koncepcji Solidarności 2.0? – Odpowiadam: absolutnie tak i absolutnie nie jednocześnie – rzuca najpierw. – Mam przykłady ludzi, z którymi pracowałem. Jedni szybko zapomną i pójdą dalej, a dla niektórych będzie to doświadczenie, które zmieni ich życie na zawsze – mówi dalej. To, w której grupie się znajdziemy, zależy od nas samych, jakimi ludźmi się otaczaliśmy i co w tym czasie sami zrobiliśmy. – Jeżeli nadamy temu znaczenie fundamentalne, jeżeli będziemy dumni z tego, jak odrobiliśmy lekcję człowieczeństwa, to nie będziemy chcieli o tym zapomnieć. A jeżeli okryjemy się hańbą? Takie doświadczenie rzeczywiście lepiej zapomnieć.

Czytaj więcej

Skąd się bierze pasja do kolekcjonowania?

Krzysztof Kwater z Wrocławia za własne oszczędności kupił prawie 30-letni autokar i od kilku tygodni kursuje z Wrocławia, gdzie mieszka na co dzień, do Zamościa lub Lwowa. W jedną stronę wozi paczki z najpotrzebniejszymi darami, w drugą transportuje ludzi, którzy szukają schronienia przed wojną.

Katarzyna Majchrzak aktywizm ma we krwi, od zawsze rozpierała ją energia, a najbardziej lubiła pożytkować ją właśnie na pomaganie. Od ataku Rosji na Ukrainę jest jedną z liderek Magazynu Grabowa 1 w Katowicach, gdzie mieści się sklep socjalny dla świeżo przybyłych z ukraińskim paszportem i często niczym więcej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi