Skąd się bierze pasja do kolekcjonowania?

Zbierają znaczki, pocztówki, naparstki, etykiety – kolekcjonerstwo ma wiele twarzy. Zaczyna się od rozbudowania zbiorów. Potem przychodzi fascynacja nie liczbą eksponatów, ale ich unikalnym charakterem. Ale prędzej czy później pojawia się pytanie – czy ktoś po nas będzie kontynuował pasję?

Publikacja: 14.01.2022 10:00

W ciągu 15 lat pani Ewa nazbierała 5,5 tys. naparstków. Jej chlubą są przedmioty wykonane ze złota,

W ciągu 15 lat pani Ewa nazbierała 5,5 tys. naparstków. Jej chlubą są przedmioty wykonane ze złota, bursztynu, poroża jelenia oraz drewniane, malowane ręcznie przez rosyjskich twórców ludowych

Foto: archiwum prywatne

Pan Tomasz spod Warszawy przez kilkadziesiąt lat zgromadził kilka kolekcji. Część od razu rzuca się w oczy: żelazka na węgiel, hełmy i kufle na półkach w salonie, na piętrze cicho tykają zegary szafkowe. – Ale tego mam niedużo, łącznie kilkadziesiąt sztuk – macha ręką od niechcenia. Największego zbioru nie widać, jest w pokoju za ścianą, schowany w pudełkach w szafie. – Teraz mam około 19 tysięcy skatalogowanych pocztówek. Kilka paczek jeszcze czeka na rozpakowanie. I ciągle przybywają nowe!

Pani Ewa, emerytka ze wschodniej Polski, zainteresowała się naparstkami 15 lat temu. Teraz jej zbiory liczą 5,5 tysiąca sztuk. – Są sfotografowane, umieszczone w wirtualnym muzeum z krótkim opisem i ustawione na półeczkach w gablotach, które mąż i syn mi zrobili. Już się robi ciasno, a kilkadziesiąt sztuk czeka na skatalogowanie.

Waldemar Kawiński, filatelista z Bydgoszczy, walory pocztowe zbiera nieprzerwanie od ponad 30 lat. – Myślę, że łatwiej jest przeprowadzić spis powszechny, niż policzyć tutaj te znaczki – śmiał się w 99. odcinku programu „Policzmy się dla Polski" parę miesięcy temu. Teraz dodaje: – Nigdy nie miałem marzenia, żeby uzbierać coś koniecznie, za wszelką cenę. Bardzo się natomiast cieszę, zwłaszcza jeśli dany walor do mojej kolekcji, zdobędę dzięki uporowi i wiedzy.

Marek Kosmulski, profesor nauk chemicznych z Lublina, ma kolekcję etykiet serowych, największą w Polsce (i jedną z największych na świecie). Poświęcił dla niej jeden z pokojów, kilka metrów sześciennych, zbiory piętrzą się tu od podłogi do sufitu. – A i tak zajmują znacznie mniej miejsca, niż gdyby były w klaserach – zauważa. I śmieje się: – Nie zamknę nigdy tej kolekcji, bo co zdobędę 10 etykiet, to ukazuje się 20 nowych. I chyba każdy zbieracz powie pani to samo: to niekończąca się historia.

Czytaj więcej

Fajki, cola, serek… Stówy nie ma. Witamy w bajce PiS

Skąd się bierze pasja

Żyłka zbieracza pulsowała w małym Tomku właściwie od zawsze. Nie wiadomo, skąd mu się to wzięło. W rodzinie nie było tradycji kolekcjonerskich, jako dziecko po cichu nieraz się denerwował, gdy były rozdawane stare meble i bibeloty. – Żałowałem, widząc, jak od czasu do czasu znikało coś z domu, na co miałem od małego chrapkę. A ja jakoś tak po prostu mam, że nie lubię niczego wyrzucać.

Przez ponad pół wieku nie wyrzucał więc pocztówek: ani tych otrzymywanych z życzeniami i pozdrowieniami, ani czystych, które wpadały mu w ręce czasami przypadkowo. – To było pod koniec lat 60. ubiegłego wieku, miałem wtedy z 17–18 lat, pojechaliśmy z tatą do Krakowa, tam weszliśmy do małego antykwariatu. Patrzę, pudełko pocztówek, 50 sztuk, cena bardzo okazyjna, sprzedawca najwidoczniej chciał się ich pozbyć za grosze – opowiada pan Tomasz. – Wtedy nie planowałem jeszcze zbierania pocztówek, ale spodobały mi się, chyba właśnie dlatego, że były stare, przedwojenne, trochę pożółkłe, takie inne od współczesnych, kupiłem więc, ale po powrocie do domu wrzuciłem gdzieś na dno szafy.

Pan Tomasz wrócił do nich dopiero 20 lat temu. Po włamaniu do mieszkania stracili z żoną sporo pamiątek, przepadła między innymi pięknie inkrustowana srebrna cukiernica, medale pamiątkowe i kilka klaserów numizmatycznych. – Miałem 99 proc. monet polskich z okresu międzywojennego, wszystkie nominały i wszystkie serie, dwóch, może trzech mi brakowało. A tamci... wszystko powyrzucali z szaf, co cenniejsze zabrali, więc i te monety, i medale też... – wciąż czuć, że dla pana Tomasza to przykry temat. – Przeżyłem to dosyć mocno, nawet nie chodzi o wartość, to nie były przecież dzieła sztuki. Tylko, wie pani, sam fakt, że ktoś obcy chodzi po domu, grzebie w rzeczach i zabiera sobie to, co się lubi, ceni... ech, szkoda słów. Wtedy powiedziałem sobie: koniec zbierania czegokolwiek. Bo i po co? Dla złodziei?

Długo w tym postanowieniu nie wytrwał. – Przy którychś porządkach wpadły mi w ręce te pocztówki z Krakowa i od razu odezwała się żyłka zbieracza. Pomyślałem: będę zbierał pocztówki, bo kto się na nie skusi?

W rodzinie pani Ewy również nie ma kolekcjonerskich tradycji. – Rodzice niczego nie zbierali, tym bardziej dziadkowie, którzy mieszkali na wsi. Nie wiem, skąd mi się wzięły te ciągoty do kolekcjonowania – zastanawia się. – Jak tak teraz analizuję, to zawsze coś wzbudzało moje zainteresowanie, jako dziecko chodziłam prawie codziennie do muzeum, lubiłam piękne eksponaty i stare rzeczy. Może to wtedy coś się zaczęło wykluwać?

Zbieranie zaczęła za PRL-u, choć możliwości kolekcjonerskie były wtedy dość ograniczone. – Papierki po czekoladkach to był prawdziwy rarytas, te po gumach „Donald" miałam raczej w ramach wymiany, bo rodziców nie było stać na dewizy ani inne luksusy. A to były takie czasy, że chciało się po prostu mieć coś fajnego, kolorowego – wspomina. I dodaje: – Gdzieś to wszystko się w czasie przeprowadzek zawieruszyło. Szkoda trochę, choć to nie były poważne zbiory, takie po prostu małe skarby.

Został tylko jeden klaser znaczków oraz kilka z dwuzłotowymi monetami, które zbierała, gdy była już dorosła. Później przez pewien czas kolekcjonowała szklane figurki, aż nagle zainteresowały ją naparstki. Pani Ewa pamięta ten moment dokładnie: buszowała po internecie, trafiała na różne strony, w tym pani Agnieszki, kolekcjonerki z Warszawy. – Jakby piorun we mnie strzelił. Zakochałam się w tych naparstkach od pierwszego zobaczenia – śmieje się pani Ewa i zaraz zastrzega, że nie od razu planowała je zbierać. – Po prostu zapragnęłam mięć kilka takich cacuszek – wyjaśnia.

Przyznaje też, że najpierw kupowała na chybił trafił, brała wszystko, co wpadło jej w ręce lub oko. – W końcu przyszła refleksja, że nie tędy droga, trzeba się na coś zdecydować. Zaczęłam dużo czytać, rozpoznawać je, katalogować. Robiłam się coraz bardziej wybredna, szukałam naparstków wyprodukowanych przez znane wytwórnie porcelany, sygnowane, ręcznie zrobione, z ciekawych materiałów i ciekawych miejsc.

Prof. Kosmulski zaczął zbierać w 1968 roku. Miał wtedy 12 lat i świeżo zebraną serię książek „Naokoło świata", kilkadziesiąt egzemplarzy musiał znaleźć w antykwariatach. – Nic mi o tym nie wiadomo, żeby ktokolwiek w mojej rodzinie był kolekcjonerem. Jestem jedynym takim dziwadłem. Ale może to i dobrze, bo jeden na rodzinę wystarczy – śmieje się naukowiec. I dodaje: – Natomiast w moim pokoleniu właściwie każdy chłopak miał krótszy lub dłuższy epizod zbierania znaczków. Wręcz jeśli ktoś ich nie zbierał, był uznawany za dziwaka.

O czasach, gdy zaczynał, opowiada tak: schyłkowy Gomułka, sklepów wielkopowierzchniowych nie ma, w osiedlowych jest jeden rodzaj sera białego i dwa żółtego, odkrawane na wagę z wielkiej bryły, pakowane w szary papier, wzory etykiet są zunifikowane dla całego kraju i całymi latami się nie zmieniają. Nieco bardziej różnorodne są sery topione – i to od nich prof. Kosmulski zaczął swoją kolekcję. Dlaczego akurat etykiety serowe? Na to pytanie nie potrafi odpowiedzieć. – Może nie były artystyczne, ale na tle ogólnej szarości i bylejakości były kolorowe i całkiem ładne.

Przykuły oko nie tylko jego, byli w Polsce inni kolekcjonerzy. – Z początku o tym nie wiedziałem, więc nie miałem z nimi kontaktu – wyjaśnia. Nawiązał więc znajomości międzynarodowe, także z samymi producentami, dostawał etykiety zagraniczne, zupełnie inne niż nasze, bogato zdobione, kolorowe. – Byłem w siódmym niebie, bo to były dla mnie niezwykłe okazy, a oni wysyłali mi je chętnie, bo mieli ich pełno i dla nich były mało wartościowe. I sami byli zachwyceni, bo ja słałem im nasze, dla nich to były rarytasy.

Był wtedy jedynym w Polsce kolekcjonerem etykiet serowych, który nawiązał szerokie kontakty zagraniczne. Pierwszy tysiąc etykiet zebrał w trzy, cztery lata. W 1973 roku, gdy pierwszy raz udał się na międzynarodowe targi do Pragi, podwoił swoje zbiory: z 2 do 4 tysięcy. Obecnie po przeszło pół wieku kolekcjonowania ma ich 167 tysięcy.

Waldemar Kawiński swojego pierwszego klasera nie odnajdzie. – Dostałem go od dziadka. Były w nim znaczki kupione na poczcie. On sam nie był kolekcjonerem, kupił go specjalnie dla mnie, pewnie chciał, żebym miał ciekawe zajęcie. Wówczas oczywiście nie miałem zielonego pojęcia o filatelistyce – opowiada. Trudno powiedzieć natomiast, skąd wzięła się w nim ta żyłka zbieracza. – W 1985 roku dostaliśmy z bratem od ojca po kolejnym klaserze. I chociaż mamy podobne cechy, nie wiadomo, dlaczego tylko u mnie przerodziło się to w poważną pasję.

Śmieje się dziś na myśl o tych swoich pierwszych zbiorach. – Znaczki od dziadka poniszczyłem, bo były wyciągane i wkładane do klasera setki razy – myśli głośno. – A jako dzieci najbardziej nas interesowało, żeby mieć jak najwięcej znaczków z jak największej liczby krajów. Rywalizowaliśmy, ale zawsze się człowiek czegoś uczył. Sprawdzało się, gdzie znajduje się państwo, z którego pochodzi znaczek, jaka jest jego kultura. To była dla nas wiedza, której trzeba było samemu poszukiwać.

Czytaj więcej

Ratują innych, a czy ratują siebie? Ofiary poboczne wypadków

Polowanie na rarytasy

Głównym dostawcą naparstków dla pani Ewy jest obecnie jej mąż. Pracuje za granicą i do któregokolwiek miasta trafi, zaraz lokalizuje miejscowe bazary, starannie przebiera w naparstkach, przywozi je później lub przesyła w paczce całymi seriami. Sama pani Ewa szuka ciekawych naparstków po ciucholandach i pchlich targach, otrzymuje je w prezentach na różne okoliczności, sporadycznie – kupuje w internecie, „oczywiście w granicach rozsądku". – Kiedyś dla dwóch, trzech naparstków, którymi byłam zainteresowana, kupowałam cały zestaw kilkunastu, kilkudziesięciu sztuk. Te upatrzone zostawiałam, a resztę sprzedawałam, stąd miałam na kolejne zakupy – opowiada. W tej chwili już tak nie kupuje, podwójne egzemplarze woli wymieniać z innymi kolekcjonerami. – Ale jest akurat gorszy czas, pandemia to mocno ograniczyła, bo ceny paczek są bardzo wysokie.

W wielkim szklanym wazonie trzyma 400 naparstków, to angielska masówka, za którą pani Ewa nie przepada. Znacznie chętniej mówi o naparstkach ze złota, bursztynu, poroża jelenia i drewnianych, malowanych ręcznie w ludowe miniatury przez rosyjskich twórców ludowych. Specjalne względy, a więc i oddzielne półki, mają u pani Ewy pamiątki z różnych miast polskich. Podobnie jak ceramiczne naparstki z Bolesławca, najstarszej wytwórni porcelany w Miśni i wytwórni w Wedgwood, która produkuje jedyne na świecie naparstki z kamionki jaspisowej. – Bardzo jestem łasa na nietypowe kształty i na materiały inne niż metal. Mam już z kamienia, kości, pianki morskiej, pestek palmy tagua czy bursztynu – wymienia dalej. I dodaje: – Cenię też bardzo naparstek, który przywiózł mi syn z wycieczki w podstawówce. I wszystkie, które zrobił mi własnoręcznie.

Pan Tomasz pocztówki nabywa głównie na aukcjach internetowych, wyszukując tak zwane okazje, czyli pocztówki „za złotówkę". – Chociaż się zdarza, że trudno odmówić sobie kupienia jakiegoś egzemplarza droższego, ale np. pasującego do konkretnej kolekcji czy tematu. Od czasu do czasu trafiają się zupełnie innego typu okazje, tzw. śmietnikowe. Ktoś robi porządki po zmarłym członku rodziny i wyrzuca wszystko do kontenera na podwórzu. Różne ciekawe rzeczy można tam znaleźć, a ja nie przepuszczę takiej okazji, „zanurkuję" nawet w śmietniku – wyjaśnia kolekcjoner.

Gdy zmarła jego samotna sąsiadka, przyjechał z zagranicy jej bratanek likwidować po ciotce mieszkanie. Zaprosili go z żoną na kawę i jakoś tak zaczęli rozmawiać o zainteresowaniach. – Wtedy gość wstał od stołu, przeprosił, powiedział, że zaraz wróci. Rzeczywiście, po kilku minutach wrócił z dwoma wielkimi albumami wypełnionymi pocztówkami. Jak się okazało, były to widokówki francuskie z lat 50. ubiegłego wieku. Kto przypuszczał, że sąsiadka zbierała przed laty pocztówki?

Nowe nabytki trafiały się także dzięki kontaktom z innymi użytkownikami serwisu dla kolekcjonerów MyViMu, gdzie pan Tomasz wystawia zdjęcia zbiorów w swoim Museum Tomatorum. – Niedawno zapytał mnie pewien kolekcjoner niezainteresowany pocztówkami, czy przyjmę pocztówki po jego zmarłej mamie. Wyrzucić je było mu niezręcznie. Nie chciał za nie pieniędzy, więc zaproponowałem, że chociaż za przesyłkę zapłacę. Przyszła paczka – na oko z 1500 sztuk z całego świata! Pocztówki głównie niezapisane, bo to pamiątki z podróży mamy. A darczyńca był zadowolony, że trafiły „w godne ręce". To było miłe dla obu stron.

Czasem trafiają się także obiegowe, zapisane troskami, pozdrowieniami, tęsknotami. Pan Tomasz je lubi, można się z nich czegoś dowiedzieć o miejscach, czasach, ludziach. Sam dowiedział się na przykład tego: – Czas leci, a człowiek żyje wciąż tymi samymi radościami i problemami.

Prof. Kosmulski swoją kolekcję gromadzi na papierze maszynowym i segreguje według krajów, miast, konkretnych mleczarni. Jak sam przyznaje, „system jest i tak niedoskonały, bo nieraz trafiają się podwójne egzemplarze". – Zdarza się, że odkrywam dwie jednakowe etykiety w różnych miejscach, bo pierwszą zakwalifikowałem inaczej niż dziesięć lat później drugą. Co wtedy? W statystykach wpisuję minus jeden – śmieje się naukowiec. Ale dublety go nie martwią, wręcz przeciwnie, o te bezpośrednio od producentów szczególnie zabiega. – Skoro oczekuję, że ktoś mi przyśle coś nowego z innego kraju, to i ja muszę mieć coś do zaoferowania, prawda?

Etykiety kupuje sporadycznie, tylko jak mu szczególnie pasują do kolekcji, „ale na dłuższą metę to nie jest sposób ich zdobywania". W jego zbiorach przeważają etykiety zagraniczne, choć od kilku lat skoncentrował się na krajowych. – Zdaję sobie sprawę, że wszystkich ze świata nie zbiorę, więc chcę skoncentrować się przede wszystkim na polskich – wyjaśnia. Obecnie wręcz się w nich specjalizuje. Dwa lata temu wydał „Atlas serów polskich: Producenci i nazewnictwo serów w latach 1948–2019". – Tę część kolekcji rozwijam, na tym najbardziej mi zależy – przyznaje.

Waldemar Kawiński w swojej filatelistycznej drodze obrał kierunek na walory polskie i z Polską związane. Na początku, jak każdemu kolekcjonerowi, marzyła się mu „polska jedynka", czyli pierwszy znaczek, wydany przez władze Królestwa Polskiego 1 stycznia 1860 roku. – Teraz chciałbym jak każdy poważnie do tego podchodzący kolekcjoner uzbierać komplet polskich znaków pocztowych oraz tych z Polską związanych – wyjaśnia i dla zobrazowania, jakie to wyzwanie, zauważa: Poczta Polska przez przeszło półtora wieku samych znaczków wydała ponad 5 tysięcy. – Około 80 proc. walorów jest względnie łatwo uzbierać – i to nawet w stosunkowo przystępnej cenie. Pozostała część to znaczki rzadkie, unikaty, które są znacznie droższe albo w zasadzie niedostępne, bo są w prywatnych zbiorach i dopóki ktoś nie będzie chciał się z nimi rozstać, nie ma nawet co o nich marzyć.

Dlatego pan Waldemar przyznaje, że ma świadomość, iż całości nie zbierze. – To nie jest zresztą aż tak bardzo dla mnie istotne – podkreśla. W filatelistyce bowiem, jak mówi dalej, można realizować się na wiele sposobów. – Są różnego rodzaju wystawy, pokazy konkursowe, można pisać artykuły, zgłębiać daną dziedzinę, studiować wydawnictwa, szukać błędów i ciekawostek – wyjaśnia. Sam jest zatrudniony w Biurze Filatelistyki Poczty Polskiej, dzięki czemu może łączyć pasję z pracą. – Mówi się: rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu – śmieje się.

Źródła nowych walorów to dla niego głównie: internet, pchle targi, giełdy. – Jeżdżę do Berlina, Lipska, Pragi, w Polsce też jest dużo możliwości, organizowane są spotkania wymienne, gdzie można nabyć poszukiwane znaczki. Często organizatorem takich spotkań jest Polski Związek Filatelistów – wyjaśnia, zapraszając w jego szeregi. Dzięki ostatnim obserwacjom może również powiedzieć, że „to hobby dla wytrwałych poszukiwaczy, którzy w swoim pasjonackim gronie lubią dzielić się doświadczeniami". – Wielu spośród filatelistów to pracownicy naukowi, nauczyciele, lekarze, prawnicy, sędziowie, bo zbieranie znaczków to zajęcie dla ciekawych i chętnych do zdobywania wiedzy – dodaje. I przyznaje, że „filatelistyka wymaga pewnych szczególnych cech charakteru". – Na pewno niezbędne są cierpliwość, systematyczność, obowiązkowość, dokładność – wylicza.

Czyli, można powiedzieć – niezbędny jest gen kolekcjonera.

Czytaj więcej

Wakacje w trybie „slow” stają się coraz szybsze

Gdzie są następcy?

Tego genu jest obecnie jakby mniej. Polski Związek Filatelistyczny może tylko pomarzyć o statystkach z lat 70. ubiegłego wieku, kiedy liczył 400 tysięcy członków, a jego koła powoływano przy wielu instytucjach państwowych, zakładach pracy. – Prawdą jest, że dla osób z genem kolekcjonera wybór był niewielki: etykiety zapałczane, metki ubrań, pocztówki. Trudno natomiast powiedzieć, dlaczego ludzie tak chętnie zbierali znaczki – mówi pan Waldemar. – Może dlatego, że znaczek pocztowy pełni wiele funkcji, w tym społeczną, poznawczą, edukacyjną, przez długie lata filatelistyka była czymś naprawdę niezwykłym, pewnego rodzaju oknem na świat dla wielu osób.

Rośnie też średnia wieku członków PZF, przez co umacnia się stereotyp starszego pana, który w zaciszu własnego domu zastygł z lupą nad klaserem. – Jest w tym ziarno prawdy, bo w dojrzałym wieku wiele osób odszukuje swoje klasery z młodości i na nowo wchodzi w tę pasję – zauważa Kawiński. – Ci dawni kolekcjonerzy zarażają swoją pasją dzieci, wnuki. Dlatego chcemy wprowadzać filatelistykę do przedszkoli, szkół, domów kultury, żeby młode pokolenie w ten oryginalny sposób mogło poznawać świat i zdobywać wiedzę o nim.

Prof. Kosmulski wspomina z kolei, że w „złotych dla kolekcjonerów etykiet serowych czasach" prowadził jednocześnie korespondencję z 20–30 osobami, „praktycznie dnia nie było, żeby w skrzynce na listy nie czekała przesyłka". – Obecnie utrzymuję trzy takie stałe kontakty.

– Koronawirus namieszał? – pytam uprzedzona diagnozą pani Ewy.

– Pandemia nie ma tu nic do rzeczy – uważa naukowiec. – Gdy zaczynałem, było wielu kolekcjonerów, ale bardziej ode mnie zaawansowanych wiekowo. Poumierali, a nowych nie przybywa. Kolekcjonerstwo, moim zdaniem, najlepsze lata ma już za sobą.

To dlatego, jak mówi, ma świadomość, że jego kolekcja „to będzie dla spadkobierców bardziej problem niż jakaś wartość". Pani Ewa zaś półżartem powtarza synowi: „Takiej żony sobie szukaj, żeby to doceniła i kontynuowała!". – Inaczej będzie musiał sprzedawać je po sztuce – śmieje się kolekcjonerka. I dodaje, że syn też ma ciągoty kolekcjonerskie, ale w innym kierunku: repliki broni, topory, miecze, a ostatnio puzzle. – Jakoś jeszcze nie myślę, co będzie po mnie.

Pytania te odpędza również Waldemar Kawiński. – Hobby ma przede wszystkim bawić, dawać radość, rozwijać – podkreśla. Dlatego w przyszłości chętnie przekazałby swoją kolekcję komuś, kto by kontynuował tą pasję i stale ją poszerzał. – Miło by było, gdyby została choć w części opracowana, przekazana w formie publikacji szerszemu gronu czy nawet trafiła do jakiegoś muzeum.

Pan Tomasz w swoim Museum Tomatorum nie tylko wystawia zdjęcia zbiorów, ale również stara się je opisywać. – Jeśli mam pocztówkę przedstawiającą obraz namalowany przez Iksińskiego, to sprawdzam, kto to był, kiedy żył, jakiej był narodowości, jaki rodzaj malarstwa uprawiał itd. – wyjaśnia. To między innymi dlatego, że – jak przypomina – właśnie „za sprawą pocztówki sztuka malarska trafiła pod strzechy". – W dawnych czasach bogaci jeździli do Ermitażu, do Luwru, ale przeciętny człowiek przecież nie miał takich możliwości i po prostu nie było go na to stać. Więc często jedyny kontakt ze sztuką miał właśnie za pośrednictwem pocztówki – zauważa.

Dziś działa to w pewnym sensie w drugą stronę, bo pan Tomasz lubi wczytać się w treść przesyłanej na ich odwrocie korespondencji. – Wystawiając pocztówki powojenne, zamazuję zawsze nazwiska i adresy, żeby nikt nie mógł mieć do mnie pretensji. Ale powiem pani, że czytając te treści, dochodzę do wniosku, iż czas leci, a człowiek tak jak 100 lat temu, także dziś żyje ciągle tymi samymi radościami i smutkami czy problemami. Świat się zmienia, a ludzie nie.

Kawałki historii poznaje też z kartek, listów, pocztówek Waldemar Kawiński. – Często trafiają do mnie walory z czasów wojny, gdzie nadawca opisuje, jakie są warunki życia w obozie, że jadł coś ostatnio wczoraj, bywają to tragiczne historie. I także niesamowite, bo dają nam obraz, jak ludzie żyli w innych czasach.

W poszukiwaniu motywacji

Gdy pytam pana Tomasza, po co mu to zbieranie, śmieje się: – Nie wiem, powiem pani szczerze. Żona też mnie o to pyta. A ja po prostu mam taką żyłkę zbieracką.

I zaraz wyjaśnia, że w pocztówkach dostrzega między innymi wartość historyczną. – W pewnym momencie przekonałem się też do widokówek, choć początkowo podchodziłem do nich sceptycznie. Myślałem: a co tam, to takie zwykłe zdjęcia. Ale z czasem zauważyłem, że to też jest ciekawe, bo jak się zacznie zbierać widokówki przedstawiające ten sam obiekt na przestrzeni lat, to widać, jak ten się zmienia. Pojawiają się i znikają drzewa, inne budynki, jakieś rzeźby czy elementy elewacji, które na początku są, a np. po wojnie już ich nie ma i po latach często widokówki są jedynym dokumentem, na podstawie którego można te brakujące elementy odtworzyć – mówi. Dokumentacja fotograficzna, z reguły wykonana w niewielkiej liczbie egzemplarzy, przez kilkadziesiąt lat często ginie. – A pocztówki są i były wydawane w setkach, tysiącach egzemplarzy i zawsze gdzieś, u kogoś jakiś egzemplarz przetrwa zawieruchy dziejowe.

Jego kolekcja już przysłużyła się nauce, kilka pocztówek zostało dołączonych jako ilustracje do książek lub opracowań naukowych, np. przez Stację Naukową PAN w Paryżu (wystawa „Sienkiewicz – pocztówki podróżnicze", 2016), Muzeum Historii Polski (album „Ziemia obiecana. Miasto i nowoczesność", 2015). – Gdy zaczynają się zgłaszać do kolekcjonera różni ludzie, różne instytucje, to się naturalnie pojawia pewien wątek ambicjonalny. I mnie to podbudowuje, że chyba robię dobrą rzecz, skoro znajduje zainteresowanie – przyznaje kolekcjoner. I dodaje, że szczególnie ceni sobie uznanie Olgierda Mikołajskiego, kustosza Zamku w Pieskowej Skale (filia Muzeum Narodowego w Krakowie), który wśród jego pocztówek i grafik dotyczących Ojcowskiego Parku Narodowego znalazł coś, czego sam szukał latami – „skromny, ale artystyczny drzeworyt", którego nigdzie nie udało mu się wcześniej znaleźć. W mailu wysłanym panu Tomaszowi pisał też, że „zalążkiem niemal każdego muzeum są zbiory przekazane przez kolekcjonerów". I zauważył: „Kolekcjonerstwo wszelkiej maści jest pasją bezcenną dla samego zbieracza: poszerza horyzonty, daje możliwość snucia różnych rozważań i refleksji, pozwala poczuć się odkrywcą i oderwać choć na chwilę od codzienności".

Pani Ewa w pełni się z tym zgadza. – Kolekcjoner to osoba, która ma szersze horyzonty, jest bardziej wyczulona na otaczający świat, potrafi zauważyć piękno w rzeczach, na które nikt inny nie zwraca uwagi – podkreśla. A że w grupie raźniej, pani Ewa należy do Klubu Kolekcjonerów Naparstków. – Pani Agnieszka, która go założyła, zorganizowała nam kilka spotkań, przyjechały kolekcjonerki z całego kraju. Mamy również swoją grupę na Facebooku, gdzie wymieniamy się doświadczeniami i naparstkami i pokazujemy swoje kolekcje.

Pan Tomasz dobrze to rozumie, cieszą go liczne odwiedziny w Museum Tomatorum na MyViMu, bo przyjemnie jest nieprzerwanie od lat znajdować się w czołówce statystyk oglądalności. – Zbieranie czegokolwiek, tylko „do szafy" nie daje satysfakcji i nie dopinguje do rozwijania kolekcji.

Prof. Kosmulski uważa natomiast, że „mając jakieś osiągnięcia w kręgach kolekcjonerów", w którymś momencie zbiory „stają się rzeczą, której się nie odkłada". – Jeśli ma się świadomość, że kolekcja jest pod jakimś względem „naj", to samo się nakręca. I człowiek trochę staje się niewolnikiem swojej kolekcji – śmieje się, ale i podkreśla, że zbiera dla zabawy, nie ma takich ambicji, żeby ścigać się o to, kto będzie czwarty, a kto piąty na świecie. – Mnie raczej z tego powodu nikt nie docenia, raczej ludzie pukają się w głowę.

Sam natomiast traktuje swoją pasję wręcz naukowo. – Tylko że to działalność poza głównym nurtem, a więc też i biurokracją, wykazywaniem się dorobkiem publikacyjnym, tytułami i tak dalej. I dla mnie jest to nowa dziedzina wiedzy o świecie, jest sens ją zgłębiać w tym kierunku, jak w każdym innym – uważa. Etykiety postrzega nie tylko estetycznie, ale też trochę jako łamigłówki detektywistyczne. – Nawet drobny znaczek, na który większość ludzi nie zwróciłaby uwagi, może być źródłem informacji. A i są takie zabawy, że się próbuje ustalić, skąd pochodzi dana etykieta, gdy nie ma żadnego punktu zaczepienia. Czasami coś doradzą inni kolekcjonerzy, teraz sporo podpowiada dr Google, to jest świetne ćwiczenie umysłowe i szansa tworzenia czegoś jedynego w swoim rodzaju.

Podobnie uważa Waldemar Kawiński. – Coś jest w tym hobby, że ludzi do niego ciągnie i nawet po latach do niego wracają, a wiele osób znaczki zbiera przez całe życie – mówi. I dalej: – Jest wiele elementów, na które filatelista musi zwrócić uwagę, bada się znaki wodne, ząbkowanie, drobne szczegóły na znaczku, zagniecenia na papierze. Może przez to filatelistyka jest tak wciągająca? Bo można pobawić się w niej w detektywa – wyjaśnia. Podaje też przykład: w procesie produkcji znaczków mógł zdarzyć się błąd, mikroskopijny akcent na papierze czy ledwie widoczna plamka, arkusze poszły do druku, nikt tego nie zauważył. – I to jest fajna zabawa, żeby szukać znaczków z konkretnym błędem, sprawdzać pod lupą, czy w naszej kolekcji nie ma czegoś nietypowego, np. błędu, którego nikt dotąd nie zauważył.

 

Pan Tomasz spod Warszawy przez kilkadziesiąt lat zgromadził kilka kolekcji. Część od razu rzuca się w oczy: żelazka na węgiel, hełmy i kufle na półkach w salonie, na piętrze cicho tykają zegary szafkowe. – Ale tego mam niedużo, łącznie kilkadziesiąt sztuk – macha ręką od niechcenia. Największego zbioru nie widać, jest w pokoju za ścianą, schowany w pudełkach w szafie. – Teraz mam około 19 tysięcy skatalogowanych pocztówek. Kilka paczek jeszcze czeka na rozpakowanie. I ciągle przybywają nowe!

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni