Ratują innych, a czy ratują siebie? Ofiary poboczne wypadków

– Jeśli są dziennikarze, telewizja nadaje relacje z miejsca zdarzenia, to przyjeżdża psycholog – do poszkodowanych i do ratowników. Ale są też „ciche", a bardzo trudne przypadki. I wtedy wsparcia nie ma – mówi Adam, ochotnik z 12-letnim stażem.

Aktualizacja: 30.07.2021 23:01 Publikacja: 30.07.2021 00:01

Służby ratownicze w Polsce to mała armia: 30 tysięcy strażaków zawodowych, 13 tysięcy personelu zesp

Służby ratownicze w Polsce to mała armia: 30 tysięcy strażaków zawodowych, 13 tysięcy personelu zespołów ratownictwa medycznego i kolejne 230 tysięcy strażaków ochotników, którzy mogą bezpośrednio brać udział w akcjach ratowniczo-gaśniczych

Foto: Reporter, Piotr Jedzura

Gorący dzień, środek weekendu, kto może, ucieka z miasta zaszyć się gdzieś nad wodą. Wypadek, dojeżdżają kolejne służby, wszystkie pasy zablokowane, trzeba pilnować korytarza życia. Wokół miejsca zdarzenia taśma, strażacy odganiają gapiów, ale gapiom to niestraszne, podchodzą bardzo blisko, kręcą filmy, robią zdjęcia. A i to jeszcze nie jest najgorsze.

– Czego my nie widzieliśmy... Była i próba orkiestry dętej, i sobie ludzie rozstawiali na środku autostrady piłkarzyki – wylicza Jarosław, strażak z kilkunastoletnim stażem w OSP i współorganizator akcji „Korytarz życia – Włącz myślenie".

– Bardzo często wokół miejsca wypadku gromadzą się ludzie, którzy zupełnie nie pomagają, a wręcz przeszkadzają – dodaje Dawid, strażak i ratownik medyczny. – Skala zachowań jest nieraz przerażająca, ludzie są nawet w stanie odpychać nas, żeby mieć lepsze ujęcie albo dawać „złote rady".

To powszechny obraz z wypadków. W Polsce co roku ginie w nich około trzech tysięcy osób, ale poszkodowanych jest więcej. To także inni uczestnicy kraks, z ich traumami i okaleczeniami, i najbliżsi tych, którzy w tych wypadkach zginęli. Ale nie tylko. To także służby ratownicze, medycy i strażacy jeżdżący do wypadków. Tak zwane ofiary poboczne.

„Jak ty to znosisz"

Służby ratownicze w Polsce to mała armia: 30 tysięcy strażaków zawodowych, 13 tysięcy personelu zespołów ratownictwa medycznego i kolejne 230 tysięcy strażaków-ochotników, którzy mogą bezpośrednio brać udział w akcjach ratowniczo-gaśniczych. Wśród nich jest Dawid, który prowadzi na Instagramie konto Droga Ratownika. Od czterech lat jest zawodowym strażakiem, od ponad dwóch pracuje również jako ratownik medyczny. Do „branży" trafił przypadkiem, nie miał w rodzinie tradycji strażackich, chodził do technikum informatycznego. Któregoś dnia kolega zabrał go ze sobą do miejscowej jednostki ochotniczej straży pożarnej i Dawid pomyślał, że to może być jego praca marzeń. – Chciałem się w jakiś sposób sprawdzić, czuć, że robię coś pożytecznego i ciekawego – opowiada. – Ta praca właśnie taka jest, każdy dyżur jest inny, dzieje się co innego – i wymaga czego innego. To mnie napędza, żeby cały czas się sprawdzać.

Trzy lata zajęło mu przygotowanie się do egzaminów na strażaka zawodowego, także fizycznie. Musiał na przykład skorygować wzrok i krzywą przegrodę nosową. Po drodze zrobił studia z ratownictwa medycznego. – Częściowo z powodów prozaicznych, bo na egzaminie dostawało się za to dodatkowe punkty, bardziej – żeby być „pełniejszym" strażakiem – wyjaśnia. To w końcu oni, strażacy, jak wie z własnego doświadczenia, często są pierwsi na miejscu wypadku i do przyjazdu karetki mają właściwie jeden cel: utrzymać człowieka przy życiu.

Jarosław kilkanaście lat temu najbliższą jednostkę ochotniczej straży pożarnej miał na wyciągnięcie ręki. Mieszkał naprzeciwko, mijał ją, gdy wracał z pracy albo jechał na zakupy, widział codziennie z okna. Nie zwracał na nią w ogóle uwagi, dopóki nie spadła na jego rodzinę tragedia. – Moja 18-letnia siostra miała wypadek, zmarła dwa tygodnie później w szpitalu – opowiada. Po kilku miesiącach od jej wypadku sam uczestniczył w zderzeniu, w międzyczasie, wcześniej lub później, wczytał się w dokumentację medyczną siostry, uderzył go zwłaszcza opis udzielonej jej pierwszej pomocy. – To był szok, bo niewiele z tego rozumiałem, sam chyba nic nie potrafiłbym zrobić, żeby człowieka ratować – wyjaśnia.

Jarek przyszedł do OSP na kurs pierwszej pomocy, został na stałe jako ochotnik, przez kilkanaście lat służby brał udział w ponad pół tysiącu akcji. Przez ten czas, jak mówi, zdążył przywyknąć do trybu życia w ciągłej gotowości, do trzymania emocji na wodzy, ludzkich tragedii i drastycznych obrazów. O te ostatnie ludzie często pytają, mówią z troską i podziwem, często też zdziwieniem, czasem nawet niepokojem: jak ty znosisz takie „widoki"!?

Przyziemne trudności

Zna to też Adam, ochotnik z 12-letnim stażem z małej miejscowości w centralnej Polsce. – Ja mam akurat takie podejście, że to, co tam się dzieje, zostaje tam. I jak nie ma potrzeby patrzenia na coś, to staram się nie patrzeć – wyjaśnia. Zawodowo zajmuje się finansami, gdy zaczął pracę w lokalnym urzędzie, dopiero dostrzegł, jak miejscowa OSP jest zaniedbana. – Przychodził do nas ciągle jeden ze strażaków, wciągnąłem się w pomoc organizacyjną, coś udało się nam naprawić, coś załatwić – mówi Adam o tej współpracy. O koledze strażaku zaś: – Często myślałem o nim z podziwem: mróz, nie mróz, środek nocy, syrena wyje, a jemu się chce.

Ludziom w służbach ratunkowych „się chce" mimo przytłaczającej biurokracji. – Może się palić tuż obok, już chce się ludziom pomóc, a trzeba czekać. Bo na wszystko są procedury, trzeba pisać notatki, ściągać numery identyfikacyjne lekarzy, karetek, czekać na rozkazy – denerwuje się Adam. Jego zdaniem kuleje też temat odpadów medycznych, przede wszystkim rękawiczek jednorazowych i bandaży (bo strażacy mogą tylko przemyć rany solą fizjologiczną, opatrzeć i podać tlen, żadnych leków). – Dobrze, jak uda nam się odpady medyczne oddać załodze karetki, ale nieraz nie ma na to czasu, bo muszą jechać z poszkodowanymi do szpitala. Nie wszystkie też chcą je brać, niektórzy robią nam przysługę, ale obowiązku nie ma. A my na stanie nie mamy koszy na takie odpady.

Problemem bywają nawet mundury. – My mamy ciągle kontakt z mnóstwem wydzielin, gazów, płynów, oparów. To wszystko zostaje na mundurach, a prać nie ma gdzie, bywały przecież historie, że chłopaki chodzili po dziesięć lat w niepranych – opowiada Adam. – Oficjalnie jest za to odpowiedzialny wójt, burmistrz lub prezydent, ale nikt o tym nie myśli. Bo trzeba by podpisać umowę z pralnią, która obsługuje na przykład szpitale, zapewnić chociaż raz na miesiąc takie pranie. A tak jedni piorą w domu, inni oddają do pralni chemicznej, płacą z własnej kieszeni – wyjaśnia. I śmieje się: – Tyle że mamy taniej, bo strażaków prawie wszyscy lubią.

Zastrzeżenia do systemu mają też Jarek i Dawid. Pierwszego zwłaszcza drażni, jak trzeba nieraz długo czekać, aż policja zakończy swoje czynności. – Nie możemy odjechać do jednostki albo kolejnej akcji, tylko musimy siedzieć bezczynnie i czekać. A ludzie nam robią zdjęcia i narzekają, że nic nie robimy – mówi. Dawid z kolei wylicza: trudności organizacyjne i systemowe, niedobory sprzętu, problemy kadrowe, logistyka ogółem. – Czasami robimy wszystko, co można, ale kwestie proceduralne czy organizacyjne stają nam na drodze. Czasem mamy związane ręce, ale trzeba się z tym pogodzić i znaleźć swój sposób, jak sobie radzić z tą dezorganizacją. Inaczej się nie da.

To w człowieku zostaje

Jest w „Drogówce" Smarzowskiego taka scena: wypadek, dwa ambulanse, kłębią się mundurowi, któryś raczej oskarża, niż pyta, sprawcę: „przejechał pan na czerwonym". A sprawca ledwie się na nogach trzyma i bełkoce: „głęboki pomarańcz!". Przywołuję ją, gdy pytam Jarka, Adama i Dawida, czy nie załamują czasem rąk nad ludzką bezmyślnością i brawurą, czy nie dręczą się: można było tych uszkodzeń, tego kalectwa, tej śmierci uniknąć. – Nie trzeba być strażakiem, żeby taka refleksja przyszła – zauważa Adam. – Nawet ostatnio byłem na wypadku, jedynym poszkodowanym był sprawca, po alkoholu. I sobie właśnie tak, jak pani pyta, pomyślałem, czemu ludzie sobie tak życie marnują?

Z Jarkiem wyliczamy na zmianę: prędkość, alkohol, telefony przy uchu albo przed oczami. Do poszkodowanego, tym bardziej ofiary, trudno mieć jednak żal, trzeba robić swoje. A poszkodowani rzadko działają racjonalnie, potrafią być agresywni albo przeciwnie – kompletnie otumanieni. Jarek zauważył jeszcze co innego: – Śmierć w wypadku jest nagła, szok, uderzenie adrenaliny jest tak potężne, że do ludzi to najczęściej tam, na miejscu, nie dociera. Rozmawia się z nimi, jak gdyby nigdy nic – wyjaśnia. I wspomina jeden wypadek: solarko-piaskarka wjechała w busa, przecięła go na pół, jedną z ofiar znaleziono 150 metrów dalej. – Chłopak jechał z braćmi, im nic się nie stało, a on... my nie jesteśmy od stwierdzania zgonu, ale nie było wątpliwości, że nie żyje – opowiada Jarek. – Ci bracia wymogli na nas, żebyśmy go reanimowali, mogło dość do rękoczynów. Ja tego nie pamiętam, tylko z tego, co mówili koledzy, wiem, że reanimowałem zwłoki...

Dawid ze strony bliskich ofiar i poszkodowanych zazwyczaj doświadcza ponaglania, nawet wyzywania i ataków fizycznych. Jak przyznaje, „ta agresja bliskich poszkodowanych jest dosyć częsta". – Ale zdarza się, że ta osoba za dwa dni przychodzi do nas z bukietem kwiatów, przeprasza, mówi, że nawet sobie nie wyobrażała, że tak się może zachować – zaznacza jednocześnie. Drugie oblicze wypadku ma dla niego grymas ludzkiej rozpaczy. I to właśnie ją, jego zdaniem, najtrudniej wymazać z pamięci. – Słowa, obrazy zostają w głowie, wracają czasem i wtedy człowiek rozmyśla. To wszystko gdzieś się odkłada.

A jak się odkłada, to prędzej czy później wychodzi, czasem większym rozdrażnieniem, wycofaniem się z życia poza pracą i domem, czasem w zmianie charakteru, pogorszeniu relacji z bliskimi. Psycholog transportu Rafał Gromny dodaje, że uczestnictwo w wydarzeniach związanych z wypadkami może przekładać się na aktywizację: zaburzeń depresyjnych, lękowych, obsesyjno-kompulsyjnych czy też zespołu stresu pourazowego (PTSD). To dlatego, jak wyjaśnia, „pracownicy służb ratunkowych muszą odznaczać się pewnymi właściwościami charakterologicznymi, większą wytrzymałością, umiejętnością pracy zespołowej, samokontrolą w zakresie własnych emocji". Ważne jest ponadto, by mieli „poukładaną sytuację rodzinną". – Jak silnego charakteru by człowiek nie miał, uczestnictwo w wypadkach, czy to w roli świadka, czy ratownika, jest sytuacją, która przekłada się na radzenie sobie w codziennym funkcjonowaniu – wyjaśnia. Dlatego pracownicy służb ratunkowych są zobligowani do okresowych badań psychologicznych. – Sprawdza się podczas nich, w jaki sposób uczestnictwo w wydarzeniu kryzysowym, traumatycznym przełożyło się na ich funkcjonowanie w obszarze osobowościowym, w zakresie radzenia sobie ze stresem, w funkcjonowaniu społeczno-emocjonalnym. Te wszystkie aspekty mają wręcz olbrzymie znaczenie.

Dawid z Drogi Ratownika przyznaje, że pod względem psychicznym „początki są trudne". Rozwijamy temat i młody strażak-ratownik przyznaje, że „jak się przez to przebrnie, to później doświadczenie, świadomość, zrozumienie pomagają to jakoś znosić". – Człowiek jest trochę jak karaluch, do wszystkiego się prędzej czy później przystosuje – śmieje się. – No i przystosowujemy się, bo nie ma innego wyjścia.

Ale, jak mówi dalej, to wszystko gdzieś z tyłu głowy się odkłada – i prędzej czy później wychodzi. Czasem ledwo dostrzegalnie, na przykład tylko żona na początku widzi, że mąż jest rozdrażniony, unosi się na każde słowo, zwłaszcza jak wraca z pracy. – Samemu się nawet tego nie zauważa, ale jest się bardziej emocjonalnym, inaczej się zachowuje – przyznaje.

Szewc bez butów chodzi

W państwowej straży pożarnej sytuacja jest o tyle lepsza, że od co najmniej dekady komendy wojewódzkie zatrudniają psychologów. Zostały do tego oficjalnie zobligowane w ramach Narodowego Programu Zdrowia na lata 2016–2020. To dlatego, jak opowiada Dawid, numer telefonu, pod który można dzwonić w kryzysie albo żeby po prostu się wygadać, jest wywieszony w szatni, a większość strażaków zapisuje go w komórce.

Adam z jednej strony bardzo to sobie chwali, z drugiej: zauważa gorzko, że w przypadku szczególnie medialnych akcji najważniejsza i tak jest wciąż „pokazówka". – Jeśli są dziennikarze, telewizja nadaje relacje z miejsca zdarzenia, to przyjeżdża psycholog – do poszkodowanych i do ratowników. Ale są też „ciche", a bardzo trudne przypadki, na przykład kobieta w ciąży rzuciła się pod pociąg, strażacy dziecko znaleźli w rowie. I wtedy wsparcia nie ma – mówi. – Przynajmniej ja nigdy nie dostałem pytania, nawet esemesa czy e-maila, czy nie potrzebujemy pomocy, nie ma też organizowanych warsztatów, wykładów, spotkań grupowych – dodaje. Ale przyznaje: – Jak się popyta ludzi, to każdy i tak powie, że nie potrzebuje pomocy.

Jarek też tak sądzi, sam chodził na terapię kilkanaście lat temu, po swoim wypadku, przerobił też wtedy śmierć siostry (mówi, że zrobił to głównie dla swoich dzieci). – Ale jeszcze wtedy nie byłem w straży. I się później nigdy nie spotkałem, żeby któryś z nas, ochotników, korzystał z pomocy psychologa. A przynajmniej, żeby się tym chwalił. Raczej każdy się tego wstydzi.

Po części rozumie to Rafał Gromny. – Te osoby często patrzą na siebie przez pryzmat swojego silnego charakteru i wytrzymałości. Mam wrażenie, że nie zawsze dążą do tego, by szukać pomocy u psychologów, terapeutów. Jak to mówią: czasem szewc bez butów chodzi – wyjaśnia psycholog. – Co nie zmienia faktu, że zasadnym byłoby, żeby w miejscach ich pracy był przynajmniej jeden psycholog, który mógłby monitorować, jak sobie radzą ze stresem, żeby organizowane były spotkania, gdzie mogliby uzewnętrznić swoje emocje.

Inaczej strażacy i ratownicy muszą radzić sobie z tym sami. I radzą (lub nie radzą) sobie różnie. – Większość stara się wrócić do rodziny i regenerować tak, jak lubią, jeździć na rowerze, słuchać muzyki, zamknąć za sobą drzwi wozu czy karetki – mówi Dawid. Adam wtrąca, że „ludzie raczej nie chcą mówić, że mają problemy psychiczne czy psychiatryczne". – To nie jest modne, może wśród menedżerów z dużych miast, którzy czasem wręcz się chwalą, że chodzą na terapię, korzystają z porad różnych coachów. Ale w jednostkach straży, zespołach ratowniczych? Absolutnie – zauważa ochotnik. I dodaje: – Zresztą, nigdy nie spotkałem się z tym, żeby ktokolwiek proponował taką pomoc jakkolwiek, bezpośrednio czy pośrednio, żeby były jakieś rozmowy na odprawach rocznych. Jakby ten temat w ogóle nie istniał.

Dawid uważa natomiast, że to bagatelizowanie zdrowia psychicznego: – Jeśli chodzi o zdrowie fizyczne, to szybciej reagujemy, zauważyła pani? – pyta. I dodaje, że to może być kwestia „maczyzmu", czyli poczucia, że strażak, ratownik muszą być silni, nie wolno im okazywać emocji i słabości, nawet po akcji, jak już adrenalina opadnie. – Bo jak się pokaże słabość, to zaraz oddziałuje to na kolegów z zespołu, czują się zobowiązani, żeby pomóc.

– A może jest też strach, że jak się jeden posypie, to polecą wszyscy, jak kostki domino? – wtrącam.

– Właśnie. Dlatego staramy się nie okazywać emocji, bo i profesjonalizm tego wymaga, i wiemy, że do niczego dobrego rozklejanie się nie prowadzi – przyznaje. Zastrzega jeszcze: – Ale ryzyko jest ogromne, bo nie wiemy, co się w nas kumuluje – i kiedy nie pęknie, nie rozleje się.

Rafał Gromny obserwuje to wśród pracowników służb ratowniczych. – Jest w tej grupie poczucie odpowiedzialności zbiorowej. Ludzie nie chcą się łamać i pokazywać, że mają trudności, bo chcą być wsparciem, tarczą dla swoich kolegów z zespołu – przytakuje. I podkreśla: – Chowanie się ze swoimi emocjami, unikanie mówienia o nich na pewno nie służy budowaniu swojego zdrowia psychicznego, bo gdzieś trzeba znaleźć upust dla emocji, gromadzone napięcie emocjonalne musi znajdować rozładowanie.

Dlatego zdaniem chociażby Adama, najlepsze wyjście to przegadanie wszystkiego po powrocie do jednostki we własnym zespole. – Omawiamy, co zrobiliśmy dobrze, co źle, co można by poprawić – i czy w ogóle coś poprawić by się dało. Ktoś chce, bierze udział w tej rozmowie, ktoś nie chce, to wychodzi. To jest chyba właśnie taka forma odreagowania – mówi Adam. Dawid natomiast zaznacza, że takie gdybanie nie trwa długo, zazwyczaj załatwia się temat zaraz po akcji. – To może tylko drenować, a nie daje nic pozytywnego. Trzeba postarać się zdystansować, nauczyć zachowywać zimną krew bez względu na to, co się dzieje.

Niektórzy nie zapominają

Czasem jest to wyjątkowo trudne, przede wszystkim przy wypadkach z ofiarami śmiertelnymi wśród dzieci. To one „naruszają w człowieku wytrychy" i otwierają w nim „wszystkie budowane przez lata osłony". – To są historie, które trafiają prosto w serce – przyznaje Dawid. Jarek, który ma na koncie ponad pół tysiąca akcji, nie był przy śmierci dziecka. A przynajmniej nie pamięta, żeby był. – Ja na przykład wiem, że byłem na akcji, wiem, co robiłem, ale sam nic z niej nie pamiętam. Dużo osób tak ma, stara się to wyprzeć z głowy – wyjaśnia. To jeden z jego sposobów, tak udaje mu się trzymać dystans. Ale to nie znaczy, że tłumi wszystko w sobie, to właśnie psycholog z komendy wojewódzkiej nauczyła go o tym rozmawiać, to też praktykują znane mu jednostki. – Tak się robi: wraca się do jednostki, omawia akcję, wyrzuca z siebie wszystkie emocje. I jak się tak człowiek oczyści, to po jakimś czasie zapomina.

Niektórzy nie zapominają, co Jarek może potwierdzić. Opowiada o wypadku, który wydarzył się, jeszcze zanim sam wstąpił do straży: kobieta w późnej ciąży, jej ojciec, roczne dziecko. Kierował mąż, tylko on przeżył. – Wiem, że wielu strażaków, ochotników zrezygnowało wtedy ze służby. Jak zobaczyli ten fotelik, tę kobietę w ciąży...

Dla ratowników to szczególnie trudne także dlatego, że mało kto ich rozumie. – Są narażeni na przewlekłe wzmożone przeżywanie stresu, zazwyczaj pracują w systemie zmianowym, przez co zazwyczaj są także przemęczeni i psychicznie, i fizycznie. A sytuacje, z którymi mają do czynienia, w tym wypadki komunikacyjne, często wykraczają poza możliwości postrzegania przez przeciętną osobę – Rafał Gromny potwierdza to, co i Dawid wie z własnego doświadczenia. – Ze swoją narzeczoną i rodziną nie jestem w stanie o tym rozmawiać, bo raz, że musiałbym ich informować na bieżąco o procedurach medycznych, całej logistyce, jak to wygląda od strony organizacyjnej i technicznej, a dwa, oni mogą sobie wyobrazić te emocje, ale nie są w stanie ich zrozumieć.

Odejście ze służby to jedna z dróg ucieczki od obciążeń, emocji, obrazów. Chociaż wielu takich przypadków Adam nie zna. – Właściwie nie spotkałem się z tym, żeby ktoś po ciężkiej akcji powiedział: więcej nie dam rady. Raczej ci, co rezygnują ze służby, odchodzą dlatego, że chcą ratować ludzi i gasić pożary, a nie pisać notatki ze zdarzeń, mierzyć, ważyć i walczyć z biurokracją – uważa. Dawid z kolei spotkał się i z rezygnacją ze służby, i ucieczką od smutku w alkohol. Są też przypadki śmierci samobójczej, co tłumaczy psycholog transportu. – Te osoby są w grupie zwiększonego ryzyka zachowań suicydalnych i łagodzenia napięcia za pomocą różnych substancji psychoaktywnych, na co dzień zdarza się, iż mają też tendencje do unikowego radzenia sobie ze stresem także w życiu prywatnym, rodzinnym, domowym.

Dawid przyznaje, że choć się stara, to „pewnie tak do końca, w stu procentach", nie uda mu się zdystansować do swojej pracy: – Próbuję zachowywać zimną krew, być pewnym swoich umiejętności, opierać się na najlepszej swojej wiedzy. Ale zawsze będą zdarzenia losowe, które nas będą przerastały. Tylko jaki my mamy na to wpływ?

Gorący dzień, środek weekendu, kto może, ucieka z miasta zaszyć się gdzieś nad wodą. Wypadek, dojeżdżają kolejne służby, wszystkie pasy zablokowane, trzeba pilnować korytarza życia. Wokół miejsca zdarzenia taśma, strażacy odganiają gapiów, ale gapiom to niestraszne, podchodzą bardzo blisko, kręcą filmy, robią zdjęcia. A i to jeszcze nie jest najgorsze.

– Czego my nie widzieliśmy... Była i próba orkiestry dętej, i sobie ludzie rozstawiali na środku autostrady piłkarzyki – wylicza Jarosław, strażak z kilkunastoletnim stażem w OSP i współorganizator akcji „Korytarz życia – Włącz myślenie".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi