Fajki, cola, serek… Stówy nie ma. Witamy w bajce PiS

Mówi Marek, przedsiębiorca: – Bierzesz sto złotych, kupujesz paczkę fajek, colę, bułki, ser żółty, serek wiejski, jakieś warzywa, masło i już, witamy w bajce PiS-u, stówy nie ma. To jest chore.

Publikacja: 03.09.2021 15:22

Fajki, cola, serek… Stówy nie ma. Witamy w bajce PiS

Foto: EAST NEWS, Zofia i Marek Bazak Zofia i Marek Bazak

W internecie pojawia się nowy mem: Mateusz Morawiecki przy zastawionym stole (półmisek wędlin, jakieś sałatki, filiżanki z kawą i herbatą), wokół kilkoro biesiadników, wiek zróżnicowany, od wczesnej nastolatki po seniorów. Podpis to niby wypowiedź premiera: „Ale z tymi cenami w sklepach to dajcie spokój, kto to widział!".

Obrazek w niecałą dobę zgarnia ponad 4,3 tysiąca plusów, a ja sprawdzam na żywo, jak to jest z tą inflacją.

1.

Weekend, spotkanie w gronie znajomych. Młodzi ludzie, w okolicach trzydziestki, dobrze sytuowani, taka wyższa półka klasy średniej. Przed chwilą toczyła się dyskusja o remontach, konkretnie czy do łazienki lepszy jest marmur, czy spiek kwarcowy. Teraz rozmawiamy o inflacji, najpierw z Patrykiem, bo to właśnie on od kilku miesięcy wykańcza mieszkanie, a ceny materiałów ponoć oszalały, obowiązują „na dziś". A jutro? „Panie, kto to wie!".

Patryk z jednej strony się z tym zgodzi, bo gdy próbuje się targować, słyszy od wykonawców, że nic a nic zejść nie mogą, co najwyżej zostać przy wycenie sprzed pół roku. – Bo, na przykład, drewno w ciągu ostatniego miesiąca podrożało o 60 procent. Tak mi mówią, ale czy tak jest, to nie wiem, bo ja nie sprawdzam faktur, rachunków, rozliczam się z nimi całościowo – wyjaśnia. Z drugiej: przekonuje, że „to złożona sprawa, nie o samą inflację chodzi". – Przede wszystkim jest dużo gorzej z dostępem do fachowców. I coraz trudniej się z nimi współpracuje, bo są coraz młodsi ludzie, mają coraz większe oczekiwania. Powiedzielibyśmy: milenialsi, mają tupet. Ale taki jest po prostu rynek. Rynek jest też aktualnie taki, mówi dalej Patryk, że dostawy się przeciągają, na podłogę chociażby czeka od czerwca. Nie spieszy mu się, więc dla niego to żaden problem, wręcz przeciwnie, może dzięki temu zaoszczędzić. – Bo jak się zgodzi poczekać dłużej na materiały, to się dostaje bardzo fajny rabat. Już wcześniej swoje wytargowałem, a teraz słyszę: jak pan jeszcze poczeka, to mogę zejść z ceny. I mam to tu, to tam po pięć, nawet dziesięć procent taniej. Dla mnie to na plus, ale rozumiem, że wykonawcy tym samym schodzą ze swojej marży.

Jak widzę, że na kasie w Lidlu zarabia się teraz tyle, ile u mnie jest podstawy, bez prowizji, to jestem przerażony

Marek, przedsiębiorca z branży modowej

I to właściwie tyle, co ma do powiedzenia, inflacji w zakupach spożywczych, chemii, czynszu raczej nie zaobserwował. Co innego Marek, przedsiębiorca z branży modowej. – Moja działka jest akurat specyficzna, bo to marki premium i luksusowe. I ci klienci traktują modę jak bułki – mówi, gdy wychodzimy na balkon. Przychody są więc niby takie same, ale nie jego zyski, te wręcz spadają, na łeb na szyję. – Gdyby nie covid, pewnie zamknąłbym biznes i zajął się czymś innym. Ale kryzys bardzo mocno przetrzepał mnie po kieszeni, muszę brnąć w to dalej, żeby odrabiać straty – wyjaśnia. I wylicza: prąd, czynsz, telefony, wynagrodzenia, to kosztuje go obecnie tyle, że musi dokładać do interesu.

– Dla mnie najważniejsi są ludzie, nigdy nie spóźniłem się z wypłatą nawet o pół godziny. Ale jak widzę, że na kasie w Lidlu zarabia się teraz tyle, ile u mnie jest podstawy, bez prowizji, to jestem przerażony. Nie mam nic do takiej pracy. Chodzi mi po prostu o to, że mnie, jako drobnego przedsiębiorcy, po prostu na to nie stać. Bo obciążenia fiskalne są gigantyczne, nie jestem na tę chwilę zdolny płacić wszystkich zobowiązań – wyjaśnia. I przyznaje, że inflację widzi też po codziennych zakupach. – Bierzesz sto złotych, kupujesz paczkę fajek, colę, bułki, ser żółty, serek wiejski, jakieś warzywa, masło i już, witamy w bajce PiS-u, stówy nie ma – mówi, zaciągając się papierosem. – To jest chore.

2.

Taksówka, jedna z tańszych korporacji w Warszawie. Kierowca mówi, że zeszły rok, konkretnie pierwsza fala koronawirusa w Polsce, „to był dramat". – Czekało się po cztery–pięć godzin na zlecenie, a jak już wpadło, to kurs był za 20 zł. To ja waliłem to w beret i wolałem posiedzieć w domu. Z czego się wtedy żyło? Z oszczędności – opowiada.

Teraz to co innego, robota ciągle jest i nawet przy „trzeciej fali" była. A może nie nawet, tylko zwłaszcza? – Co to się nie działo! Kupa zleceń była poodrzucana, bo nie było komu jeździć, ludzie, pewnie ze strachu, przerzucili się na taksówki. A ja? Średnio 220 kilometrów dziennie robię. Od paru ładnych miesięcy wychodzę z domu o drugiej w nocy, jeżdżę do południa i mam fajrant, człowiek jest zarobiony. I sobie mogę przebierać, nie biorę krótkich kursów, bo czy mi się opłaca za 9,80 zł jechać z jakąś babcią dwa przystanki do przychodni?

Zarobek jest, ale i ceny rosną. Kierowca najbardziej narzeka na paliwo. – Poszło okropnie w górę i cały czas idzie. Ja to na szczęście na gazie jeżdżę, to sobie nawet na dalszy podlot do klienta mogę pozwolić. Ale, dajmy na to, wczoraj tankowałem gaz za 2,65, a dziś już 2,78. I to nie, że gdzie indziej, ja cały czas tankuję na jednej stacji. A inne ceny? No rosną, ale co zrobić. To normalne przecież jest. Jak dalej będzie? Tego nikt nie wie. Prąd poszedł do góry, a to i tak jest pryszcz, zobaczy pani, co będzie po Nowym Roku. To się przełoży na wszystko, na transport i usługi najbardziej, przecież w sklepach wszystko non stop się pali.

3.

Centrum handlowe, sieciowa kawiarnia. Siadam z Anią przy stoliku w ustronnym miejscu. Razem z mężem prowadzą własną firmę, mają córkę w podstawówce. Żyją, przynajmniej jak dla mnie, na bardzo dobrym poziomie: latem pływają w rejsy po Morzu Śródziemnym, zimą jeżdżą na narty w Alpy, udaje im się wyskoczyć parę razy do roku w ciepłe kraje. Właśnie wrócili z wakacji w Monako, byli z wizytą u rodziny.

Z tej ostatniej wyprawy Ania przywiozła śródziemnomorską opaleniznę i taką refleksję: – W Polsce ceny żywności są teraz takie jak za granicą. Tak generalnie, bo wędliny są tańsze niż w Niemczech, Francji, Włoszech, ale sery już znacznie droższe. Ogólnie natomiast poziom cen jest podobny, przynajmniej jeśli chodzi o asortyment spożywczy. Tylko że zarobki u nas też są na zupełnie innym poziomie.

Podwyżek nie zaobserwowała właściwie tylko w sklepach odzieżowych, chociaż i tak właściwie od początku kryzysu nie kupuje ubrań. Bo i po co, jeśli przyjdzie kolejna zapowiadana „kwarantanna narodowa", znów będzie się głównie siedziało w domu. – Zauważyłam natomiast, że jest mniejszy wybór. Ostatnio byliśmy z mężem na zakupach, chcieliśmy kupić mu płaszcz. I sprzedawca nam powiedział, że mają teraz tylko po dwa rozmiary z każdego modelu i nie szyją nowych, z zeszłego roku jeszcze zostały, a wszyscy przygotowują się na kolejny lockdown – opowiada.

Na plus są jeszcze tylko z prądem – i to wyłącznie w domu. Ale to się lada moment zmieni, bo idą podwyżki i idzie zima, a w mieszkaniu mają ogrzewanie podłogowe, które „dużo ciągnie". Coraz więcej ciągnie też firma: tam rachunki za elektryczność skoczyły już o 20 proc., monitoring kolejne 10 proc., ale to akurat jak co roku, więcej płacą też za internet. Ania wylicza też, że w ich przypadku utrzymanie rodziny dwa plus jeden pochłania średnio 4 tys. zł miesięcznie – i to samo jedzenie i chemia.

– Okej, staramy się kupować produkty bio i eko, sprawdzamy skład, nie bierzemy z półek najtańszych parówek czy sera, bo zależy nam, żeby się zdrowo odżywiać. I często dopiero przy kasie orientuję się, że jeszcze niedawno koszyk tych samych produktów kosztował mnie 300 zł, a teraz już 360 – wyjaśnia.

Nawet na targowiskach i bazarach jest „strasznie drogo", z jej wyliczeń wynika, że warzywa i owoce poszły o 20–30 proc. w górę. Podaje też świeży przykład: mąż podskoczył w weekend po kurki, wziął pół kilograma, zapłacił prawie 30 zł. – To jest przecież o połowę drożej niż jeszcze rok temu – zauważa. Co nie znaczy, że więcej pieniędzy trafia do kieszeni rolników. – My płacimy cenę, która jest obłożona marżą przez kilku pośredników. A znajomi mają sad, zadzwonili do skupu, który bierze bezpośrednio. I co się okazało? Że na kilogramie jabłek dostaje się teraz 30 gr mniej. Chcieli zatrudnić ludzi do zbierania, ale z czego mają im zapłacić?

Czytaj więcej

Kiedy można akceptować podwyższoną inflację?

Od początku pandemii Ania i jej mąż częściej odwiedzają lekarzy, przechorowali covid, więc zrobili multum badań, o których wcześniej nawet nie myśleli. I choć mają wykupione prywatne pakiety, to za badania trzeba dodatkowo płacić. Nie mówiąc o lekach, zwłaszcza dla męża Ani, miesięcznie teraz w aptekach zostawiają średnio tysiąc złotych. Zarobki stoją, a w ich przypadku wręcz spadły, bo branża, w której prowadzą biznes, jest bardzo wrażliwa na wszelkie kryzysy. Dlatego, jak mówi, mają właściwie związane ręce: kontrakty z 2020 zostały przesunięte na 2021 rok, ale już wiadomo, że teraz też nie wypalą, znów zostały odłożone, nawet wstrzymane.

Mimo to starają się żyć normalnie, po swojemu. Czyli, na przykład, wyskoczyć do restauracji dwa-trzy razy w tygodniu albo zamówić jedzenie z dostawą. Ale i tutaj Ania dostrzega ogromną różnicę. – Są restauracje, do których chodzimy od lat, i widzę, że albo drastycznie skoczyły ceny dań, albo bardzo zmalały porcje – wyjaśnia. I znów podaje przykład: niedawno poszli do włoskiej trattorii, jednej z ich ulubionych, jeszcze rok temu za danie główne płacili 40-45 zł, teraz około 65. – Dwa razy przeglądałam menu, bo nie mogłam w to uwierzyć.

Nawet gotowanie w domu nie pozwala, jej zdaniem, dużo zaoszczędzić. – Moja córka bardzo lubi sushi, więc nauczyliśmy się robić je w domu sami. I co? Pojechałam ostatnio po łososia, za mały kawałek zapłaciłam 30 zł. Jak się doda do tego pozostałe składniki, to wychodzi za rolkę prawie tyle, co w restauracji – mówi Ania. I dalej: za wizytę u kosmetyczki i fryzjera płaci średnio 10 proc. więcej, za usługi stomatologiczne – już 20 proc. Ania głośno myśli: – To pewnie przez to, że używają mnóstwo środków higienicznych i do dezynfekcji. Chociaż... to są takie branże, że i poza pandemią powinny ciągle z nich korzystać.

Gdy podsumowuje, że powinni z mężem zarabiać minimum po sześć tysięcy, żeby móc godnie funkcjonować, przypominam jej, że według wyliczeń CBOS wystarczyć powinno im niespełna półtora tysiąca. Ania: – Chyba dla kogoś, kto jest zdrowy, nie mieszka w Warszawie albo innym dużym mieście, mało je – i to tylko w domu. I ma własne mieszkanie, bez kredytu.

4.

Targowisko, stragany z warzywami i owocami pod chmurką (a właściwie parasolami ogrodowymi), stoiska mięsne, majtki za siedem złotych i skarpetki po 15 za paczkę raczej w pawilonach. Biorę parę sztuk papryczek czereśniowych, awokado po trzy złote, marakuję po dwa złote za sztukę i podpytuję sprzedawcę, jak z cenami w ostatnim czasie. – Zależy, jak stoją w hurtowniach. Bo raz idzie w dół, raz idzie w górę, codziennie są inne – mówi, pakując towar do reklamówki.

– A raczej rosną, czy raczej spadają? – dopytuję. – I tak, i tak, naprawdę trudno określić. Od czego to zależy? Nie wnikam, ja po prostu jadę i biorę, nie mam innego wyjścia – sprzedawca wzrusza ramionami. – A tak prywatnie, jak pan robi dla siebie zakupy? Albo prąd? – ciągnę dalej. Znów wzruszenie ramion. – Na razie, na szczęście, tego nie odczuwam. A co będzie dalej? Kto to wie.

W mięsnym sprzedawca zachęca, żebym wzięła cały kilogram ścinków dla psów, „mnóstwo tego jest". – Inflacja? Ja nie wiem, ja się nie znam. Chociaż był faktycznie czas, że ceny rosły. Ale teraz stanęły i stoją, przynajmniej na razie. A prąd? To wręcz spadł – wyjaśnia. – Spadł? Wszyscy mówią przeciwnie, że rośnie – zauważam. – Wie pani, to chyba dlatego, że ostatnio nam za drogo policzyli i teraz było wyrównanie. Ale od nowego roku ma ponoć skoczyć.

– Czyli cen pan nie podnosi?

– Klientko, ja nawet opuszczam z marży, byleby sprzedawać. Jak był pierwszy miesiąc koronawirusa, w zeszłym roku, to się w ogóle nie handlowało. W tym już nie było zastoju, na okrągło wszystko działa. Ale mniej jest klientów. W sumie nie wiem dlaczego.

Pytam też sprzedawcę, czy jak sam chodzi po sklepach, to widzi różnicę. – Nie wiem, żona robi zakupy. Czy narzeka? Pewnie, że narzeka. Ale jak to kobieta, zawsze narzeka.

Między straganami trudno złapać kogoś chociaż na moment, ludzie chodzą obładowani siatkami, tłumaczą, że się spieszą, albo wykręcają się, że mało się znają, nie mają za dużo do powiedzenia. A jeśli już mogą przystanąć na chwilę, mówią właściwie to samo: wszystko rośnie, prąd, woda, paliwo, leki, a najbardziej jedzenie. Rosną ceny za: chleb, masło, mięso, warzywa, „wszystko idzie w górę" mówią niechętnie, machają ręką i odchodzą.

Zagaduję więc mężczyznę w starszym wieku, ćmi papierosa na uboczu, nie wygląda na zabieganego. – Inflacja? Ja nic nie powiem, bo ja nie robię zakupów, żona robi – powtarza to co sprzedawca z mięsnego. – Wiem tyle, że w budowlance jest dramat, za materiały nawet kilka razy więcej trzeba teraz płacić. Znajomy akurat robi w stolarce i mówi, że wszelkie płyty, drewno tak podrożało, że głowa mała. Na razie jeszcze ciągnie, ale musi ceny zwiększać – wyjaśnia.

Między kolejnym zaciągnięciami się papierosem dodaje jeszcze: – Czynsze poszły, prąd, woda to samo, to wiem na pewno. Samochód mamy, ale dużo nie jeździmy, to się podwyżek paliwa nie odczuwa. Jeszcze da się wyżyć, jeszcze jest jako tako. Trudno powiedzieć, co dalej, w telewizji ciągle mówią, że będzie lepiej.

– I będzie?

– No, nadzieja zawsze jest.

5.

Ochroniarz z targowiska, pan Andrzej, zgadza się na dłuższą rozmowę, odchodzimy na bok. – Bo, wie pan, różnie mówią w różnych telewizjach, różnie piszą w prasie, różnie mówią eksperci. A ja chcę wiedzieć, co ludzie myślą – przekonuję. A pan Andrzej już na dzień dobry stawia swoją diagnozę: jest dużo gorzej. – Niby nieduże są te podwyżki, ale jak pani to doda wszystko razem, każdy owoc, każde warzywo, każdy produkt, to summa summarum wychodzi, że podwyżki są ogromne. Zwłaszcza w porównaniu z zarobkami.

Pan Andrzej w aptece wcześniej wydawał 150 zł, w tej chwili płaci 210–220, choć schorzenia nowe mu nie doszły

Sam jest na emeryturze, na rękę dostaje 2100 zł, drugie tyle dorabia w ochronie. – Ale i tak jestem zadowolony, udało mi się, że jeszcze sprawność mam, mogę pracować. A jak kto już nie może? To, szczerze mówiąc, nie wiem, jak w dzisiejszych czasach żyje – wyjaśnia smutno pan Andrzej. Tym bardziej że, jak sam wylicza, teraz „człowiek na samej żywności jest co najmniej dwieście złotych na minusie jak przed tą inflacją". – Jedzenie coraz większą część budżetu pochłania. Trzeba kombinować, ale najgorsze jest w tej chwili to, że nie ma gdzie kombinować za bardzo. A jak człowiek jest starszy, to i leki coraz więcej kosztują. I to też jest tragedia – zauważa. Widzi to na swoim przykładzie, w aptece wcześniej wydawał 150 zł, w tej chwili płaci 210–220, choć schorzenia nowe mu nie doszły.

– A refundacja?

– Eee tam, refundacja. Różnica jest co najwyżej taka, że jak wcześniej było 30 tabletek w pudełku, to teraz za tę samą cenę jest ich 20. To jest oszukiwanie nas, ludzi, w sposób bezczelny, przez farmację, która od lat nie jest sprawdzana, kontrolowana. Wręcz odwrotnie, hołubi się toto jak nie wiem co – irytuje się pan Andrzej. Jeszcze bardziej, gdy wspominam o wzroście płacy minimalnej i waloryzacji emerytur. – To jest nic w stosunku do wzrostu cen. Można to nazwać krótko: daliśmy wam pięć złotych, a straciliście piętnaście.

Rozmawiamy więc dalej o inflacji, najpierw w budowlance i wykończeniówce, bo pan Andrzej ma w tym akurat dobre rozeznanie: zanim przeszedł na emeryturę, prowadził własną działalność, robiło się i montowało półki w aptekach i sklepach, szafki kuchenne. Za taką przeciętną kuchnię, 2 metry na 4,5 metra, „jak to w blokach", jeszcze pięć–sześć lat temu brał cztery, góra pięć tysięcy, już z robocizną. – Teraz sam potrzebowałem sobie coś zrobić i widzę, że element, który kosztował 80 zł, kosztuje 125. Ten sam element, w tej samej firmie! – mówi i podaje kolejny przykład: syn zamówił sobie kuchnię, wycena? Ponad 20 tysięcy. – To są straszne rzeczy.

Skoro o kuchni mowa, pytam też o żywność, pan Andrzej przecież widzi na co dzień, jak kształtują się ceny na targowisku. I jak zmienia się liczba klientów. – Odkąd jest ten cały koronawirus, to nawet tutaj ludzi na zakupy przychodzi coraz mniej – zauważa.

– Boją się?

– Część może się boi. Ale głównie to wynika z tego, że naród stał się ubogi. Wie pani, że część straganiarzy nie wkłada już owoców, warzyw z powrotem do chłodni, bo już i tak nic z tego nie będzie? To nie są rzeczy brudne czy zepsute, ale jak się nie sprzedały dzisiaj, to jutro tym bardziej się nie sprzedadzą – wyjaśnia.

– I co się z tym dzieje?

– Zostawiają to tutaj, o, z boku, przy śmietniku. Mnóstwo ludzi, przede wszystkim starszych, przychodzi wieczorami, żeby sobie to powybierać, bo na kupno ich nie stać. I to się dzieje nie tylko tu, wszędzie, na każdym bazarze, jest tak samo. Każdy łata, jak może.

– A jak nie może? Znajoma mówi, że w skupie za jabłka płacą teraz 30 groszy mniej za kilogram.

– I rolnik, jak nie miał, tak dalej nie ma nic, a nawet ma mniej. Przecież każda rzecz ma teraz po kilku pośredników, na których my, zwykli ludzie, musimy pracować. A najwięcej płaci człowiek w dużym mieście, sam sobie przecież jabłka nie urwie.

Dlatego, jak wyjaśnia, sam już parę lat temu wyprowadził się z żoną na wieś, „właśnie z takiego powodu, że wszystko jest drogie i ciężko jest w mieście żyć". – Ja tam sobie mogę coś sam wyhodować, a tutaj trzeba za wszystko płacić, za każde ździebełko szczypioru. Dlatego uważam, że ludzie teraz z miasta są biedni, sto razy biedniejsi jak ci z wioski.

Zanim odejdę, pan Andrzej chce się podzielić ze mną czymś jeszcze. – Wie pani co? Przykro powiedzieć, ale za komuny byłem bardziej wolnym człowiekiem, jak teraz. Bo wtedy było czterech rządzicieli, którzy mieli lepiej. A teraz w ich miejsce trzeba nakarmić dwustu czterech.

W odpowiedzi znów przytaczam wyliczenia i owe 1467 zł ponoć wystarczające na wykarmienie przeciętnego Polaka. Pan Andrzej: – Jeżeli tak ma wyglądać demokracja, to ja dziękuję.

W internecie pojawia się nowy mem: Mateusz Morawiecki przy zastawionym stole (półmisek wędlin, jakieś sałatki, filiżanki z kawą i herbatą), wokół kilkoro biesiadników, wiek zróżnicowany, od wczesnej nastolatki po seniorów. Podpis to niby wypowiedź premiera: „Ale z tymi cenami w sklepach to dajcie spokój, kto to widział!".

Obrazek w niecałą dobę zgarnia ponad 4,3 tysiąca plusów, a ja sprawdzam na żywo, jak to jest z tą inflacją.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi