Zagaduję więc mężczyznę w starszym wieku, ćmi papierosa na uboczu, nie wygląda na zabieganego. – Inflacja? Ja nic nie powiem, bo ja nie robię zakupów, żona robi – powtarza to co sprzedawca z mięsnego. – Wiem tyle, że w budowlance jest dramat, za materiały nawet kilka razy więcej trzeba teraz płacić. Znajomy akurat robi w stolarce i mówi, że wszelkie płyty, drewno tak podrożało, że głowa mała. Na razie jeszcze ciągnie, ale musi ceny zwiększać – wyjaśnia.
Między kolejnym zaciągnięciami się papierosem dodaje jeszcze: – Czynsze poszły, prąd, woda to samo, to wiem na pewno. Samochód mamy, ale dużo nie jeździmy, to się podwyżek paliwa nie odczuwa. Jeszcze da się wyżyć, jeszcze jest jako tako. Trudno powiedzieć, co dalej, w telewizji ciągle mówią, że będzie lepiej.
– I będzie?
– No, nadzieja zawsze jest.
5.
Ochroniarz z targowiska, pan Andrzej, zgadza się na dłuższą rozmowę, odchodzimy na bok. – Bo, wie pan, różnie mówią w różnych telewizjach, różnie piszą w prasie, różnie mówią eksperci. A ja chcę wiedzieć, co ludzie myślą – przekonuję. A pan Andrzej już na dzień dobry stawia swoją diagnozę: jest dużo gorzej. – Niby nieduże są te podwyżki, ale jak pani to doda wszystko razem, każdy owoc, każde warzywo, każdy produkt, to summa summarum wychodzi, że podwyżki są ogromne. Zwłaszcza w porównaniu z zarobkami.
Pan Andrzej w aptece wcześniej wydawał 150 zł, w tej chwili płaci 210–220, choć schorzenia nowe mu nie doszły
Sam jest na emeryturze, na rękę dostaje 2100 zł, drugie tyle dorabia w ochronie. – Ale i tak jestem zadowolony, udało mi się, że jeszcze sprawność mam, mogę pracować. A jak kto już nie może? To, szczerze mówiąc, nie wiem, jak w dzisiejszych czasach żyje – wyjaśnia smutno pan Andrzej. Tym bardziej że, jak sam wylicza, teraz „człowiek na samej żywności jest co najmniej dwieście złotych na minusie jak przed tą inflacją". – Jedzenie coraz większą część budżetu pochłania. Trzeba kombinować, ale najgorsze jest w tej chwili to, że nie ma gdzie kombinować za bardzo. A jak człowiek jest starszy, to i leki coraz więcej kosztują. I to też jest tragedia – zauważa. Widzi to na swoim przykładzie, w aptece wcześniej wydawał 150 zł, w tej chwili płaci 210–220, choć schorzenia nowe mu nie doszły.
– A refundacja?
– Eee tam, refundacja. Różnica jest co najwyżej taka, że jak wcześniej było 30 tabletek w pudełku, to teraz za tę samą cenę jest ich 20. To jest oszukiwanie nas, ludzi, w sposób bezczelny, przez farmację, która od lat nie jest sprawdzana, kontrolowana. Wręcz odwrotnie, hołubi się toto jak nie wiem co – irytuje się pan Andrzej. Jeszcze bardziej, gdy wspominam o wzroście płacy minimalnej i waloryzacji emerytur. – To jest nic w stosunku do wzrostu cen. Można to nazwać krótko: daliśmy wam pięć złotych, a straciliście piętnaście.
Rozmawiamy więc dalej o inflacji, najpierw w budowlance i wykończeniówce, bo pan Andrzej ma w tym akurat dobre rozeznanie: zanim przeszedł na emeryturę, prowadził własną działalność, robiło się i montowało półki w aptekach i sklepach, szafki kuchenne. Za taką przeciętną kuchnię, 2 metry na 4,5 metra, „jak to w blokach", jeszcze pięć–sześć lat temu brał cztery, góra pięć tysięcy, już z robocizną. – Teraz sam potrzebowałem sobie coś zrobić i widzę, że element, który kosztował 80 zł, kosztuje 125. Ten sam element, w tej samej firmie! – mówi i podaje kolejny przykład: syn zamówił sobie kuchnię, wycena? Ponad 20 tysięcy. – To są straszne rzeczy.
Skoro o kuchni mowa, pytam też o żywność, pan Andrzej przecież widzi na co dzień, jak kształtują się ceny na targowisku. I jak zmienia się liczba klientów. – Odkąd jest ten cały koronawirus, to nawet tutaj ludzi na zakupy przychodzi coraz mniej – zauważa.
– Boją się?
– Część może się boi. Ale głównie to wynika z tego, że naród stał się ubogi. Wie pani, że część straganiarzy nie wkłada już owoców, warzyw z powrotem do chłodni, bo już i tak nic z tego nie będzie? To nie są rzeczy brudne czy zepsute, ale jak się nie sprzedały dzisiaj, to jutro tym bardziej się nie sprzedadzą – wyjaśnia.
– I co się z tym dzieje?
– Zostawiają to tutaj, o, z boku, przy śmietniku. Mnóstwo ludzi, przede wszystkim starszych, przychodzi wieczorami, żeby sobie to powybierać, bo na kupno ich nie stać. I to się dzieje nie tylko tu, wszędzie, na każdym bazarze, jest tak samo. Każdy łata, jak może.
– A jak nie może? Znajoma mówi, że w skupie za jabłka płacą teraz 30 groszy mniej za kilogram.
– I rolnik, jak nie miał, tak dalej nie ma nic, a nawet ma mniej. Przecież każda rzecz ma teraz po kilku pośredników, na których my, zwykli ludzie, musimy pracować. A najwięcej płaci człowiek w dużym mieście, sam sobie przecież jabłka nie urwie.
Dlatego, jak wyjaśnia, sam już parę lat temu wyprowadził się z żoną na wieś, „właśnie z takiego powodu, że wszystko jest drogie i ciężko jest w mieście żyć". – Ja tam sobie mogę coś sam wyhodować, a tutaj trzeba za wszystko płacić, za każde ździebełko szczypioru. Dlatego uważam, że ludzie teraz z miasta są biedni, sto razy biedniejsi jak ci z wioski.
Zanim odejdę, pan Andrzej chce się podzielić ze mną czymś jeszcze. – Wie pani co? Przykro powiedzieć, ale za komuny byłem bardziej wolnym człowiekiem, jak teraz. Bo wtedy było czterech rządzicieli, którzy mieli lepiej. A teraz w ich miejsce trzeba nakarmić dwustu czterech.
W odpowiedzi znów przytaczam wyliczenia i owe 1467 zł ponoć wystarczające na wykarmienie przeciętnego Polaka. Pan Andrzej: – Jeżeli tak ma wyglądać demokracja, to ja dziękuję.