Jak polska myśl techniczna wzbiła się w kosmos

Projekty polskich naukowców coraz częściej wzbijają się w przestrzeń kosmiczną. Choć nie jesteśmy potęgą, nad Wisłą powstają rozwiązania, po które sięga nawet NASA.

Publikacja: 28.01.2022 10:00

Zespół projektu PW-Sat2 ze swoim dzieckiem. W środku Inna Uwarowa

Zespół projektu PW-Sat2 ze swoim dzieckiem. W środku Inna Uwarowa

Foto: archiwum prywatne

Kostka do gry pędząca z prędkością 7 km na sekundę (czyli ponad 25 tys. km/h), tylko nieco cięższa, o wadze około kilograma, w kosmosie wyzwala energię równą eksplozji 6 kiloton trotylu – podaje serwis Telepolis. To jedna trzecia mocy wybuchu bomby „Little Boy", gdy spadała w 1945 r. na Hiroszimę. A takich kostek według szacunków Europejskiej Agencji Kosmicznej dryfuje na orbicie 330 mln. Space Surveillance Networks z kolei skatalogowała jak dotąd i objęła monitoringiem prawie 300 tys. odpadów kosmicznych. Do tego 7,5 tys. satelitów, część z nich już niedziałających.

– Satelita, który trafia na orbitę, już tam pozostaje, stąd robi się coraz większy bałagan. A jednocześnie „ruch" w kosmosie też się zwiększa – wyjaśnia Inna Uwarowa, która pracowała projekcie pierwszego polskiego studenckiego satelity PW-Sat2. – To jakby na morzu, po którym cały czas potrzebujemy się przemieszczać, pozostawały na kilkadziesiąt lat wszystkie statki.

Dominik Roszkowski, jej kolega z projektu PW-Sat2, dodaje: – Kosmiczne śmieci są niekontrolowane, przez co zagrażają innym obiektom, dlatego od wielu lat różne organizacje i firmy pracują nad sposobami zmniejszenia ryzyka zderzenia się z takimi obiektami. Jednym ze sposobów jest tak zwana szybsza deorbitacja, czyli usuwanie ich z orbity. Naszym celem było przetestowanie jednego z takich rozwiązań: żagla deorbitacyjnego.

Podobny cel przyświecał jego poprzednikowi, pierwszemu polskiemu sztucznemu satelicie – PW-Sat. – Kiedy go projektowaliśmy, mieliśmy trochę poczucie misji, mieliśmy wizję, choć śmieci nie były jeszcze tak dużym problemem w kosmosie – wspomina Maciej Urbanowicz, jeden z jego konstruktorów.

Czytaj więcej

Skąd się bierze pasja do kolekcjonowania?

Satelitarni kamikadze

PW-Sat trafił na orbitę 13 lutego 2012 r. na pokładzie rakiety Vega z kosmodromu w Gujanie Francuskiej. Na miejscu był wtedy Maciej Urbanowicz. – Poświęciłem dla tego projektu kawał życia i zdrowia i stale wracam do tego momentu. Zaraz będzie dziesiąta rocznica, a to wciąż gdzieś tam we mnie tkwi. Może dlatego, że wiedziałem: teraz albo nigdy.

PW-Sat miał w dniu startu prawie dziewięć lat, narodził się w 2004 roku w głowach studentów, „dosłownie na jakiejś imprezie". – Moi starsi koledzy wymyślili po prostu, że chcą zbudować satelitę. Mieli taki szalony pomysł chyba dlatego, że nic wtedy nie wiedzieli o takich projektach – śmieje się Urbanowicz.

Nadmuchiwany balon, żagiel deorbitacyjny, wreszcie ogon pokryty ogniwami fotowoltaicznymi – takie były ich pomysły na „przyjazną kosmosowi" dematerializację satelity. Misja zakończyła się niepowodzeniem, teoretycznie, bo ogon się nie rozwinął. – Nastąpiła natomiast naturalna deorbitacja, ponieważ satelita znajdował się na orbicie eliptycznej o dość niskim perygeum, około 350 km nad poziomem morza, i apogeum – ok. 1400 km. Gdyby ogon udało się otworzyć, to deorbitacja nastąpiłaby w okresie od jednego roku do dwóch lat. A tak zniknął z radarów 28 października 2014 r., czyli spędził w kosmosie ponad dwa lata i osiem miesięcy – mówi Urbanowicz.

W 2012 roku swoją właściwą pracę rozpoczął marsjański łazik Curiosity, okrzyknięty przez media „jednym z odkrywców sekretów Marsa", „najnowocześniejszym pojazdem, jaki wysłano w kosmos". Sukces został odtrąbiony również w 2014 r., gdy łazik wykrył śladowe ilości metanu. – Pamiętam, jak media obiegła wtedy informacja, że to może być dowód na istnienie życia na Czerwonej Planecie. I że nasza polska firma ma w tym swój udział – wspomina Emil Batorowicz, menedżer ds. marketingu w Vigo System.

To właśnie firma z Ożarowa Mazowieckiego skonstruowała niezbędny do takich pomiarów detektor podczerwieni. – NASA skontaktowała się z nami po otrzymaniu rekomendacji z MIT w Cambridge i Uniwersytetu Princeton, z którymi współpracowaliśmy wcześniej. Dostaliśmy propozycję przetestowania naszych detektorów – wyjaśnia Batorowicz. – Sprawdzano także produkty z Japonii i USA, wszystkie przeszły ogromną liczbę bardzo wymagających badań i testów. Na podstawie otrzymanych wyników NASA wybrała nas, a cała współpraca zaczęła się już kilka lat przed oficjalnym startem misji.

Gdy Curiosity szykował się do lądowania na Marsie, w studenckim kole astronautycznym przy Politechnice Warszawskiej ruszały prace nad kolejnym satelitą. Zadaniem PW-Sat2 było, podobnie jak przypadku jego poprzednika, sprawdzenie nowego rozwiązania problemu kosmicznych śmieci. W „jedynce" służyć temu miał specjalny ogon, w „dwójce" studenci postawili na żagiel, który po rozłożeniu stawiać miał mniejszy opór resztkom atmosfery w górnych jej pokładach, w głębszych zaś – ulec samospaleniu.

PW-Sat2 został wyniesiony w przestrzeń kosmiczną na pokładzie rakiety Falcon 9 dokładnie 3 grudnia 2018 roku, żagiel otworzył się 26 dni później, na orbicie spędził ich łącznie 813, swoją misję zakończył 23 lutego 2019 roku, wtedy spłonął w atmosferze. Co oznacza, że eksperyment się udał – nie ten jeden zresztą, bo projekt obejmował ich kilka. – Cały czas przez kamerę obserwowaliśmy, jak żagiel zachowuje się w przestrzeni kosmicznej, jak znosi trudne warunki, jak degradacji ulegają podsystemy mechaniczne i elektryczne, bo środowisko kosmiczne jest inne niż na Ziemi – i dosyć nieprzyjazne – wyjaśnia Inna Uwarowa. I wylicza dalej: – Mierzyliśmy w związku z tym również poziom napromieniowania satelity, testowaliśmy technologię zupełnie nowego czujnika słonecznego, który pozwalał mu określić, jak satelita jest pozycjonowany względem Słońca.

Najwięcej perturbacji było z KRAKsatem, nanosatelitą klasy CubeSat (czyli wielkości paczki cukru). Pierwsze problemy pojawiły się już po wejściu na orbitę, bo satelita nie nawiązał łączności. – Byliśmy tym mocno zmartwieni, ale po niespełna dwóch tygodniach nagle zaczął nadawać. Awaria była natomiast na tyle poważna, że KRAKsat zaczął po niej mieć ujemny bilans energetyczny – wyjaśnia jeden z jego konstruktorów Jan Życzkowski. Czyli: więcej energii zużywał na swoje podstawowe działanie, niż był w stanie sam pozyskać z paneli słonecznych. – Nie udało się również pobrać danych, które satelita gromadził w ramach kolejnego eksperymentu, czyli zbadać możliwości wykorzystania ferrofluidu (rodzaj cieczy o właściwościach magnetycznych – red.) w systemach sterujących orientacją satelity w przestrzeni.

W nocy z 17 na 18 stycznia 2022 roku KRAKsat spłonął w atmosferze, kończąc tym samym projekt krakowskich studentów Akademii Górniczo-Hutniczej i Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Cała wiedza i doświadczenie, które zdobyliśmy, to równorzędny cel takich projektów. Na tym polu odnieśliśmy więc pełen sukces – podkreśla Życzkowski.

Czytaj więcej

Ratują innych, a czy ratują siebie? Ofiary poboczne wypadków

Dopiąć wszystko na ostatni guzik

Porażki w projektach studenckich pozwalają uczyć się na błędach. W końcu najważniejszy cel to wykształcenie inżynierów. Podkreślają to wszyscy moi rozmówcy, a Maciej Urbanowicz precyzuje: – Takie projekty powstają przede wszystkim po to, żeby uczyć, dawać platformę do popełniania błędów, rozwijania zainteresowań. I do wejścia w ten świat pod względem profesjonalnym, gdzie rzeczywiście ludzie zajmują się różnymi fajnymi rzeczami już zawodowo.

Co innego w przypadku Vigo System, który detektory podczerwieni robi od lat. – Żeby dane urządzenie w ogóle było brane pod uwagę w misji kosmicznej, konieczne jest spełnienie wielu bardzo wyśrubowanych wymogów. Tam wszystko musi działać perfekcyjnie, nie ma miejsca na błędy – zauważa Emil Batorowicz. Dla inżynierów zatrudnionych w firmie współpraca z NASA była prawdziwym wyzwaniem. – Pracuje u nas cały sztab wykwalifikowanych specjalistów: fizyków, elektroników, optoelektroników. Każdy wyprodukowany detektor jest wynikiem pracy wielu ludzi. Gdy nasi naukowcy dowiedzieli się, nad czym będą pracowali, nie przejmowali się tym, co będzie, jak nie wyjdzie. Mieliśmy świadomość, że to jest bardzo ciekawy projekt i musimy po prostu zrobić wszystko, żeby pokazać, że nasz produkt będzie najlepszy. To była ogromna motywacja do pracy.

Przy takich wyzwaniach trzeba dokładnie oszacować własne możliwości. – Jako inżynierowie chcemy robić coś ciekawego, ale nie mogliśmy kierować się tylko tym, że coś wydaje nam się najfajniejsze pod względem technologicznym. Moglibyśmy na przykład powiedzieć, że chcemy zająć się technologią komunikacji laserowej, która jest świetna – tylko że nie mamy zespołu, kompetencji, ekspertów – mówi Inna Uwarowa. Wylicza też: – Wśród wielu aspektów trzeba też uwzględnić kierunek rozwoju przemysłu kosmicznego, własne doświadczenia z poprzednich projektów, pozycjonowanie Polski pod tym względem na arenie międzynarodowej.

Jan Życzkowski z własnego doświadczenia wie, że początki studenckich projektów satelitarnych są różne. – Zwykle to sami studenci wychodzą z inicjatywą – wyjaśnia. – Czasem pierwszy jest pomysł, żeby wysłać satelitę, dopiero potem martwienie się, co poza wejściem na orbitę miałby on robić, czasem zaś najpierw któryś zespół wymyśla eksperyment, a decyzja o użyciu satelity zapada później. Jan Życzkowski: – W naszym przypadku najpierw zdecydowaliśmy, żeby wysłać satelitę, a później szukaliśmy pomysłu, co miałby robić.

Sam pomysł to jednak nie wszystko, równie ważne jest jego uzasadnienie. – Zawsze trzeba zadać sobie pytanie, po co to robimy, jaki ma być cel misji, co chcemy wnieść w rozwój wiedzy i technologii – podkreśla Uwarowa. Później trzeba wszystko zaplanować: kolejność działań, skład zespołu, sprawy organizacyjne, wreszcie znaleźć pieniądze. – Problemem jest to, że nie można wystrzelić satelity na raty, to musi być jednorazowa wielka kwota – wyjaśnia i liczy: reszta grantów na „jedynkę" wystarczyła w większości na prace rozwojowe. Ostatecznie zbudowanie satelity i część fazy testowania komponentów udało się zrealizować dzięki współpracy z różnymi firmami, brakowało tylko (i aż) jednego: wystrzelenia. – Dostawaliśmy oferty opiewające na kwoty od 180 do 220 tysięcy euro. W końcu większość finansowania otrzymaliśmy z ministerstwa – opowiada Uwarowa. I śmieje się: – Zbudować satelitę to pół frajdy, trzeba go jeszcze wystrzelić, bo dopiero w kosmosie wszystko się weryfikuje.

– Tak naprawdę każdy element na pewnym etapie jest tylko konceptem w komputerze, a w którymś momencie zajmuje miejsce na biurku, stole i trzeba z nim trochę poeksperymentować, zweryfikować symulacje i obliczenia w praktyce – mówi jej kolega z projektu Dominik Roszkowski i podaje przykład żagla deorbitacyjnego. – Dość szybko wszedł w fazę prototypów, bo był najbardziej widowiskowym elementem satelity. Tylko że w profesjonalnych warunkach, w odpowiednich skafandrach, z pełną dokumentacją wideo pracowaliśmy dopiero później. Na tamtym etapie robiliśmy żagle metodą chałupniczą i testowaliśmy je na schodach na Politechnice, pewnie wyglądało to dosyć zabawnie.

Zna to z doświadczenia Michał Urbanowicz, w PW-Sacie najwięcej pracy pochłonął właśnie żagiel. – Musieliśmy znaleźć taką metodę jego złożenia, żeby po pierwsze, sprawnie się rozkładał, a po drugie – zmieścił w satelicie o wielkości kostki sześciennej o boku 10 cm i masie około kilograma. Trzeba też było zrobić specjalny system montażu folii mylarowej, bo zwykłe przyklejenie powodowało tylko więcej problemów. Mnóstwo taśmy poszło, żeby nadać mu możliwość swobodnego ruchu – opowiada. – Tego nie dało się zrobić obliczeniowo, ale metodą prób i błędów, praktycznie codziennie długie godziny spędzaliśmy w warsztacie, bawiliśmy się tak wiele miesięcy.

A żagiel i tak nie poleciał, zastąpił go ogon. – Kolega się nawet śmiał, że to kosmetyczna zmiana, jedna literka: zamiast sail (żagiel) zrobiliśmy tail (ogon).

Czytaj więcej

Powodzianie. Życie w cieniu Wielkiej Wody

Interdyscyplinarne doświadczenia

Przy „podboju kosmosu" warto patrzeć nie tylko w gwiazdy, ale i w przyszłość. – W tej branży trzeba przewidywać na 10–20 lat do przodu, bo realizacja małego projektu trwa 3–5 lat, przy większych satelitach może to być nawet 10 lat, a niektóre misje to kilkanaście lat prac projektowo-rozwojowych plus kilka kolejnych, zanim obiekt doleci w docelowe miejsce – wyjaśnia Inna Uwarowa.

Dla Vigo System sześcioletnia kooperacja z NASA była zupełnie nowym doświadczeniem. – Musieliśmy dostosować nasze użytkowane na co dzień technologie do wymogów nowej branży i spełnić jej bardzo ambitne wymagania – przyznaje Emil Batorowicz. – Ale współpraca między naszymi naukowcami i tymi z NASA przebiegała na zasadach partnerskich, wzajemnie wymieniali się pomysłami, propozycjami, uwagami. Wiedza i doświadczenie, które od nich dostawaliśmy, były dla nas bardzo cenne, bo dzięki temu mocniej ruszyliśmy do przodu. Nie tylko pod względem medialnym, ale i technologicznym. Know-how, które otrzymaliśmy podczas tej współpracy, jest naprawdę bardzo dużą wartością.

Stempel jakości NASA to także niepodważalna rekomendacja dla potencjalnych kontrahentów. – To, że nasz produkt został wykorzystany w misji kosmicznej amerykańskiej agencji, jest dla naszych klientów istotną rekomendacją – uważa menedżer z Vigo System. I ma na to dowody: – Nie raz rozmawiając z klientami ze Stanów Zjednoczonych, dostawaliśmy pytanie o naszą dotychczasową współpracę na rynku amerykańskim. Po potwierdzeniu, że współpracujemy z NASA, już nie było zazwyczaj więcej wątpliwości.

PW-Sat2 dał natomiast zaangażowanym w jego realizację (czyli łącznie ponad setce osób) „możliwość działania w projekcie, który bardzo dużo od nich wymagał". – Trzeba było podchodzić do tego interdyscyplinarnie, nieraz ktoś, kto na co dzień zajmuje się konstrukcjami mechanicznymi, musiał pomóc PR-owo przy jakimś wydarzeniu, praktycznie wszyscy prędzej czy później przechodziliśmy jakąś biurokratyczną przeprawę – opowiada Dominik Roszkowski. A tego uczelnie techniczne nie uczą. – Nie ma wymaganych zajęć z kompetencji miękkich, nigdy nie mieliśmy też wykładów i ćwiczeń z edukacji menedżerskiej, chociaż część absolwentów zajmuje później właśnie takie stanowiska w zespołach technicznych – dodaje Inna Uwarowa.

Były też inne umiejętności, które trzeba było nabyć przy okazji tych studenckich projektów. – Obie misje PW-Sat nieodzownie wiązały się z tym, że trzeba się było zorganizować i jakoś sfinansować. A proszę pamiętać, że mówimy o bardzo młodych ludziach, na pierwszym i drugim roku studiów – podkreśla Maciej Urbanowicz. – To daleko wykraczało poza obszar typowo inżynieryjny, już jako 20-latkowie musieli uczyć się także, jak być menedżerami odpowiedzialnymi za rozwój, finansowanie, negocjacje i organizowanie się.

Niektórzy studenci w oparciu o swoją pracę przy polskich satelitach napisali prace dyplomowe, niektórzy w branży kosmicznej zagrzali miejsce na dłużej. – Część moich kolegów pracuje tam już 10 lat, jeszcze w czasie studiów poszli na praktyki, staże, później zostali na stałe zatrudnieni. Dla nich na pewno PW-Sat otworzył mnóstwo drzwi – mówi Urbanowicz. Nie zawsze w branży kosmicznej. Dominik Roszkowski po zakończeniu misji PW-Sat2 zawodowo związał się z programowaniem. – Chociaż jestem trochę książkowym przykładem, bo miałem pasję do kosmosu od dzieciństwa, to jednak wybrałem inną drogę, w ogóle nie jestem związany z przemysłem kosmicznym – wyjaśnia. – Wiem natomiast, że część osób, które nie miały wcześniej takich zainteresowań, pracują teraz w tej branży – mówi dalej, a Inna Uwarowa dodaje: – Nawet jeśli się nie kontynuuje kariery w branży, wciąż zna się ludzi oraz firmy, te kontakty pozostają.

Potwierdza to Maciej Urbanowicz zarówno od strony prywatnej („mam mnóstwo znajomości, przyjaciół na całym świecie"), jak i zawodowej. – Nie mam problemu z tym, żeby zmienić pracę, robić coś zupełnie nowego. Bo przy tego typu projektach nabywa się umiejętność myślenia globalnie, łączenia kropek z różnych, wydawałoby się odległych obszarów, znajdywanie powiązań między poszczególnymi elementami. I to tak naprawdę daje możliwość rozwijania się w dowolnej branży.

Czytaj więcej

Wakacje w trybie „slow” stają się coraz szybsze

Nie jesteśmy tacy zapóźnieni

Każdy sukces w kosmosie jest powodem do dumy – podkreślają uczestnicy projektów. – W przypadku polskich firm i przemysłu kosmicznego nie zdarza się to często, to są właściwie pojedyncze przypadki, kiedy rzeczywiście ktoś coś wysłał w kosmos – zauważa Emil Batorowicz. Wspomina przy tym o Creotech Instruments, która właśnie zakończyła prace nad modelem zastosowania rozwiązań chmurowych przy prognozowaniu pogody kosmicznej, oraz Astronice, która wykonała mechanizm wbijający próbnika Kret, badającego, co się kryje pięć metrów pod powierzchnią Marsa.

W Vigo System działa to również w drugą stronę, bo jak trafnie zauważa Batorowicz, „kto w Polsce słyszał o firmie, która produkuje heterostrukturalne półprzewodnikowe warstwy X do detektorów podczerwieni?". – To rozwiązania przeznaczone głównie dla branż specjalistycznych i naukowych. Później opracowane rozwiązania trafiają do przemysłu, transportu, medycyny, ochrony środowiska. 93 proc. naszych produktów idzie na eksport. Przede wszystkim do krajów, w których technologia jest na bardzo wysokim poziomie – do Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Francji, Włoch, Japonii i Chin – wyjaśnia. I dodaje: – Informacja o udziale Vigo System w misji NASA pokazała, że w Polsce też wytwarzane są produkty wysoce zaawansowane technologicznie. Wydaje mi się, że dla polskiego społeczeństwa także może być to powód do dumy. Do pozbycia się stereotypu, że jesteśmy tylko i wyłącznie dostawcą produktów spożywczych czy taniej siły roboczej. Technologie z Polski coraz częściej są doceniane i zauważane na całym świecie.

Dominik Roszkowski przyznaje mu rację. – To pokazuje, że mamy dobre uczelnie, co jest wartością przy zdobywaniu funduszy i rekrutowaniu, pozwala pozyskiwać wysoce wyspecjalizowaną kadrę, daje możliwość kształcenia w dziedzinie, która dotąd była zupełnie niedostępna. Jeszcze do niedawna, żeby robić satelity, trzeba było jechać za granicę, a dzisiaj można to robić na miejscu – zauważa. Jan Życzkowski również powołuje się na „wątek patriotyczny". Zespół KRAKsat przy okazji projektu zorganizował dodatkową atrakcję: razem z satelitą można było wysłać swoje zdjęcia i nagrania, łącznie pliki przysłało ponad 1,2 tys. internautów. – Wszystkie zostały umieszczone na karcie SD i trafiły na orbitę wraz z satelitą, a niedawno spłonęły w atmosferze. To było takim naszym patriotycznym celem, rozpropagować miłość do kosmosu, ciekawość świata, zainteresowanie inżynierią kosmiczną, zwłaszcza wśród polskiej młodzieży.

W tym, jak często określają to media, „podbijaniu kosmosu" nie chodzi o to, by ścigać się, kto pierwszy, kto dalej, kto wyżej, z lepszą technologią. Przynajmniej nie moim rozmówcom. – Osobiście wygląda mi to trochę na leczenie kompleksów, bo faktycznie Polska nie jest w czołówce państw zajmujących się przemysłem kosmicznym – mówi Dominik Roszkowski. I zaraz dodaje: – Ale to ostatnio się zmienia, mam wrażenie, że rynek i środowisko pod tym względem dojrzewa.

Podkreślanie aspektów narodowych siłą rzeczy nie jest tu najważniejsze. – Żeby odnosić jakiekolwiek sukcesy w misjach kosmicznych, niezbędna jest współpraca środowiska międzynarodowego, firm i naukowców z całego świata, przy dużych projektach wykorzystywane są technologie z różnych najodleglejszych krańców globu – zauważa Emil Batorowicz, a Maciej Urbanowicz przytakuje: – To jest branża na tyle interdyscyplinarna i zarazem międzynarodowa, że kwestie narodowościowe nie mają żadnego znaczenia. Uniwersalnym językiem jest angielski i czasami trudno poznać, kto z jakiego kraju pochodzi.

Inna Uwarowa patrzy na to pod jeszcze nieco innym kątem. – To też jest właśnie fajne w tej branży, że ona jednoczy. Chociażby Stany Zjednoczone i ZSRR, które przecież ostro rywalizowały również w kosmosie, ale w 1975 roku połączyły siły i wysłały misję Sojuz–Apollo. Bo wiedziały, że trzeba działać razem, żeby się rozwijać.

Znaleźć pasję od małego

Cierpliwość, kreatywność, ambicja i umiejętność współpracy to cechy niezbędne przy takich projektach. – Do tego konieczna jest jeszcze solidna dawka wiedzy technologicznej – mówi Emil Batorowicz. Jan Życzkowski zauważa jednocześnie, że niezbędne przy takich projektach cechy są tak naprawdę przydatne właściwie w każdej pracy. – W zespole ich wachlarz może być bardzo różny, inne predyspozycje będzie miała osoba zajmująca się PR-em, inne – ludzie zajmujący się stroną techniczną projektu.

Inna Uwarowa przyznaje natomiast, że nie wszyscy potrafią pracować zespołowo. – Ale jest to o tyle fajna branża, że role są różne – i na różnych poziomach. Prędzej czy później potrzebna jest zdolność komunikacji, jeśli jednak ktoś nie ma takich umiejętności, jest natomiast doskonałym ekspertem w swojej dziedzinie, to po prostu robi swoje – wyjaśnia, a Dominik Roszkowski dodaje, że niezbędne jest interdyscyplinarne podejście. – Taka właśnie jest ta branża, taka też jest specyfika studenckich projektów.

Zdaniem Inny Uwarowej, jeśli ktoś podchodzi do takiej pracy z zacięciem, to nigdy tej branży nie zostawi. – To są trudne projekty i uważam, że tym, co trzyma w nich ludzi, jest pasja. Powiedziałabym wręcz, że odpowiada za 60–70 proc. pracy, reszta to umiejętności – mówi. – To jest czynnik, który nas połączył: ciekawość świata. W kontekście naukowym, ale także w innych sferach życia – potwierdza Dominik Roszkowski. I zaznacza, że nie każdy dzieciak zapatrzony w gwiazdy czy mały majsterkowicz rozbebeszający modele samochodów musi zostać fizykiem, astronomem, inżynierem. – Rzeczywiście, są takie sztampowe przykłady, kiedy ktoś od dziecka patrzy w niebo czy rozkręca każdą zabawkę – wyjaśnia.

Inna Uwarowa co prawda nie majsterkowała, ale dość wcześnie wiedziała, co chce robić. – Od pierwszej lekcji fizyki w szóstej klasie podstawówki wiedziałam, że to jest mój przedmiot, później zdecydowałam, że moją specjalizacją ma być kosmos, tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam, w jakiej konkretnie dziedzinie chcę się rozwijać – wspomina. I podkreśla, że absolutnie nie chce do takiej drogi zniechęcać ludzi, którzy w dzieciństwie nie mają pasji akurat w tym kierunku. – Są różne role i różne dziedziny, w branży kosmicznej potrzebni są nie tylko elektronicy i inżynierowie, ale też prawnicy, menedżerowie, PR-owcy.

Maciej Urbanowicz zaczął swoją od ciekawości i odkrywania, jak działają poszczególne urządzenia. – Przerabiałem zabawki, a liczba zegarków, które w wyniku mojej interwencji zakończyły żywot, jest dość duża. A jako nastolatek pomagałem ojcu przy samochodzie i sam co roku robiłem kompletny przegląd roweru, dosłownie rozbierałem go na części pierwsze, czyściłem wszystkie łożyska, nakładałem świeży smar – opowiada. Nie miał co prawda lunety ani teleskopu, ale lubił spoglądać w niebo, oglądał też chętnie „Laboratorium" Wiktora Niedzickiego i poświęcone wszechświatowi odcinki „Było sobie życie". – I tak sobie w końcu kiedyś pomyślałem, że chciałbym coś kiedyś wysłać w kosmos. Podobnie Jan Życzkowski. – Nawet zastanawiałem się, czy wybrać astronomię, z różnych względów zdecydowałem się na studia inżynierskie, poszedłem na automatykę i robotykę. Ale ta pasja i miłość do gwiazd mi chyba jednak została.

Kostka do gry pędząca z prędkością 7 km na sekundę (czyli ponad 25 tys. km/h), tylko nieco cięższa, o wadze około kilograma, w kosmosie wyzwala energię równą eksplozji 6 kiloton trotylu – podaje serwis Telepolis. To jedna trzecia mocy wybuchu bomby „Little Boy", gdy spadała w 1945 r. na Hiroszimę. A takich kostek według szacunków Europejskiej Agencji Kosmicznej dryfuje na orbicie 330 mln. Space Surveillance Networks z kolei skatalogowała jak dotąd i objęła monitoringiem prawie 300 tys. odpadów kosmicznych. Do tego 7,5 tys. satelitów, część z nich już niedziałających.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni