Powodzianie. Życie w cieniu Wielkiej Wody

Na dworcu autobusowym w Płocku na szkielecie metalowego stelaża pod reklamę ktoś wysprejował na niebiesko: „Idę na Wisłę". Ja sprawdzam, czy Wisła idzie na ludzi.

Publikacja: 26.02.2021 10:00

W Płocku boją się powtórki pamiętnych powodzi z 2010 r. (na zdjęciu) i 1982 r.

W Płocku boją się powtórki pamiętnych powodzi z 2010 r. (na zdjęciu) i 1982 r.

Foto: Reporter, Paweł Kubcki

Z głównej drogi skręca się w prawo, schodzi nieco w dół ulicą wyłożoną betonowymi płytami. Przez 300–400 kroków wydaje się, że to mały koniec świata. Dopiero za zakrętem majaczy cywilizacja: rudy kot w podwórku, coraz gęstsze zabudowania, trzy samochody sunące ostrożnie po nierównej nawierzchni i płytkich kałużach. Poza ich kierowcami – i jednym od niechcenia ujadającym psem – przez dłuższą chwilę żywej duszy.

Z jednego z domów wyłania się mężczyzna w średnim wieku (nazwijmy go Krzysztof, bo w ferworze krótkiej rozmowy nie zdążyliśmy się sobie przedstawić). Gdy idzie odpalić samochód, zagaduję go o sytuację powodziową. – Zobaczymy, jak zator rozbiją i jak z gór woda przyjdzie. Jak przyjdzie albo nie rozbiją na czas, to ciężko ogarnąć, co tu może się stać.

Gawędzimy jeszcze przez chwilę, podwórkiem już zmierza do nas kobieta. To jego siostra, mieszkają tu z matką od lat 80., właśnie wybierają się na zakupy. Krzysztof mówi, że im cieplej, tym gorzej. – W górach jest po 8–10 stopni, jak tam woda stopnieje, to zaraz tu przyjdzie – zauważa.

Na co dzień stara się jednak o tym nie myśleć: – Im mniej się wie, tym spokojniej się śpi. To są takie siły, że co mi z tego, jak będę cały czas siedział w internecie czy telewizji i przez okno patrzył. Co ma być, to będzie.

Jest południe, słońce mocno przygrzewa, czuć wiosnę, co ludzi cieszy w całej Polsce. No, prawie. – Dla nas to jest trwoga – mówi na odchodne siostra pana Krzysztofa.

Prawie pod sufit

Ulica Gmury w dzielnicy Borowiczki to obrzeża Płocka. Kawałek dalej, za rzeczką Słupianką, jest już wieś Borowiczki-Pieńki. Sama Gmury ciągnie się przez jakiś kilometr i kończy lasem, po obu jej stronach rozpościerają się domy, łącznie jest ich ze 40. Te bezpośrednio przy Wiśle raczej letniskowe (w tym baraki i przyczepy kempingowe), te przez ulicę – zamieszkane na stałe.

Wyżej mieszka pan Daniel, rozmawiamy na mostku nad strugą Rosicą. – Widzi pani, jak płytko, nawet nie do kolan. A jak przyszła woda, to było z metr trzydzieści wysokości, jeszcze wyżej, niż jest tamta kra.

Jego dom leży poza strefą zagrożenia, ale przy Gmury ma sporo znajomych i wie, że woda wdarła im się na podwórza, do piwnic i nie tylko. – W jednej rodzinie jest dwóch synów i matka, mieszkają jeden obok drugiego, wszystkie trzy domy zalane. Jedna pani, spotkałem ją trzy dni temu, mówi: całe szczęście do mieszkania nie weszło. Jak metr (100 kg – red.) ziemniaków zaleje, to fraszka, ale jak jest centralne w piwnicy? Znajomej szwagier dwa miesiące temu kupił nowy piec na ekogroszek, grande pieniędzy wydali. I co? Zalany całkowicie, prądu nie ma, koniec – opowiada pan Daniel.

Jako emerytowany murarz i budowlaniec patrzy też okiem fachowca. – Nawet jak tylko piwnicę zalało, to i tak... Wilgocią cały dom naciągnie niesamowicie, będzie odgrzybianie, osuszanie, generalny remont – wylicza i macha ręką.

Już na Gmury pan Krzysztof wyjaśnia, że jego, „na szczęście", to nie dotyczy. – U nas piwnicy nie było od początku. W sumie nie wiem czemu, ten dom stawiali rodzice – wyjaśnia i prowadzi mnie do sąsiada, parę domów dalej. – Widzi pani, ile wody? A i tak już opadło, bo było pod sufit prawie – opowiada, pokazując garaż zalany prawie po korek i pływającą w nim ławicę klamotów.

W połowie ulicy mijam domy obłożone workami z piaskiem. Tam, gdzie nie ma ogrodzenia, udaje mi się podejść do Wisły (na pierwszy rzut oka wydawało się, że to łąka). Zrównała się z lądem, tak że trzeba bardzo uważać, z każdym krokiem topniejący lód pęka z cichym trzaskiem.

Przed Bursą Płocką spotykam jedną z przeniesionych tu tymczasowo powodzianek. Mieszkanka z Gmury (prosi, by nie podawać jej imienia, nazwijmy ją więc panią Anią) dziś jest akurat na miejscu, normalnie dzień w dzień od siódmej rano do siódmej wieczór kursuje między bursą przy 3 Maja a domem swojej matki. Tam od ponad dwóch tygodni mieszka jej mąż i dwójka starszych dzieci. – Nic się nie spodziewaliśmy, lekcje z dziećmi odrabiałam, siadłam do swojego laptopa. Dzwoni koleżanka, mówi, że woda idzie, strażacy ewakuują – opowiada.

Zadzwoniła do córki, żeby wzięła dwójkę dzieci i męża, bo mąż jest po dwóch udarach, do łazienki trzeba go prowadzić za rękę, umyć, nakarmić, a jedzenia zwykłego nie da rady przełknąć, tylko zmiksowane. Sama z dwójką młodszych poczekała na policyjne wozy, wsiedli, dojechali kilometr do przystanku, już czekał autobus. To było ponad dwa tygodnie temu, od wtedy mieszkają w bursie.

Wracamy na Gmury, przed jednym z domów rozmawia dwóch kolegów. – Teraz woda jest na półtora, może nawet dwa metry więcej niż przy normalnym poziomie. A jak było zalanie, to podeszła na trzy – zaczyna starszy, Sławomir. Młodszy, Adam, stoi z założonymi ramionami, rozplata je tylko po to, żeby pokazać: o, dotąd, na prawie metr, była woda, wszyscy tu byli zalani. – W tym domu akurat było tak – wtrąca Sławomir i pokazuje ręką wysokość parapetu. Najpierw dwa dni woda stała, później na trochę zeszła i znów dwa dni wszystko zalane.

Zamarzło i rozsadziło

Po ewakuacji ci, którzy zostali albo zamierzali wyjechać nieco później, zakasali rękawy. Do zabezpieczania części domów, piwnic i garaży włączyły się wojsko, straże miejska i pożarna. – Dokonaliśmy przeglądu sprzętu przeciwpowodziowego, który mamy na wyposażeniu, wzmocniliśmy dyżury kadry dowódczej komendy miejskiej, pomagają nam druhowie OSP, cały czas patrolujemy wały przeciwpowodziowe i dokonujemy napraw tam, gdzie zachodzi taka potrzeba – wylicza st. kpt. Edward Mysera, oficer prasowy komendanta miejskiego Państwowej Straży Pożarnej w Płocku. I dodaje: – Bardzo chciałbym podziękować ludności cywilnej, nie tylko mieszkańcom zagrożonych terenów. Wiele osób, w tym chociażby kibice Wisły Płock, przyjeżdżało na miejsce pracy strażaków, spontanicznie włączali się do pomocy, przywozili termosy z ciepłą herbatą. Takie wsparcie mobilizuje do działania, dodaje sił i motywacji.

Wśród tych, którzy zaoferowali się do pracy, byli Adam i Sławomir. Ze trzy domy sąsiadów obłożyli workami, przenosili, gdzie się dało, meble, sprzęt RTV, duże AGD. Jak mówi pierwszy, „kto mógł, to robił, jeden drugiemu pomagał". Drugi głośno się zastanawia: – Czy czuć w tym jedność? Nie ma innego wyjścia.

Sławomir sam się nie ewakuował, ale akurat widział, jak ludzie wsiadali do podstawionych autokarów. – Co brali, to nie wiem, walizki mieli na pewno. Musieli wziąć ubrania, środki czystości. Przecież nie wiadomo, kiedy wrócą do domów – podkreśla. Kpt. Mysera mówi z kolei, że „takie decyzje sztab zarządzania kryzysowego podejmuje z dużą rozwagą", więc „należy podporządkować się komunikatom o zagrożeniu i ewakuacji". – Nie mamy jednak instrumentów, by zmusić mieszkańców do opuszczenia domostw. Możemy jedynie zrobić rozeznanie, ile osób i w którym domu zostaje, żeby móc w razie potrzeby dowieźć podstawowe artykuły żywnościowe czy ruszyć z pomocą. Choć wtedy może się okazać, że warunki są już ekstremalnie trudne – zaznacza. I podkreśla: – Woda to żywioł, bywa nieprzewidywalna. Mieszkańcy powinni pamiętać, że nie należy igrać z losem, szafować życiem własnym i ratowników.

W związku z tym, jak podawały media, z Gmury ewakuowano 115 osób. Pan Krzysztof precyzuje, że „tyle było do ewakuacji przewidzianych", ale „nie każdy chciał zostawić chałupkę" (oni z siostrą i matką pozostali, ale też i dom mają na podwyższonym fundamencie). Sławomir i Adam znów się śmieją. – Sto piętnaście osób? Tyle to nie ma na całych Gmurach – rzuca pierwszy i wylicza nazwiska tych, którzy, jak mu się wydaje, właśnie do bursy płockiej trafili.

Dyrektor placówki Zbigniew Kaczmarczyk precyzuje, że tymczasowo zamieszkuje w niej pięcioro powodzian, w tym dwójka dzieci. Łącznie miejsca są 162, wszystkie do dyspozycji, gdyby zaszła taka potrzeba. – Nasza młodzież wyjechała, więc nie było żadnego problemu, zakwaterowanie powodzian nie przysporzyło nam więcej pracy – wyjaśnia, dodając, że „pokoje są dwuosobowe, każdy z łazienką, warunki komfortowe". Pani Anna potwierdza: – Warunki są bardzo dobre, złego słowa nie powiem, na górze jest duża kuchnia, można sobie coś ugotować. Jest też wyżywienie, śniadanie, obiad i kolacja.

Co natomiast z nastrojami – jest czekanie, niepewność, poczucie zagrożenia, strach? Dyr. Kaczmarczyk przyznaje, że nie robił wśród powodzian wywiadu, jak nastawiają się na przyszłość, czy wypatrują pogody przez okno, wyszukują w mediach informacji, zastanawiają się, co dalej. – Mnie interesuje przede wszystkim, czy są z pobytu u nas zadowoleni – podkreśla. I dodaje: – Słyszy się, że na upartego można by już wrócić. Ale skoro nie wracają, to najwidoczniej znaczy, że wciąż jest trudna sytuacja.

W przypadku Anny na pewno. – Piec mi wysiadł, chciałam napalić, okazało się, że dostała się woda, wszystko zamarzło i rozsadziło. I tak chciałam założyć ogrzewanie gazowe, bo ja chora, mąż chory, dzieciaki małe, to kto mi napali? – pyta i chyba nie oczekuje odpowiedzi.

Trzy powodzie

Mieszkanka z Gmury ewidencjonuje pozostałe straty: panele nowe, niedawno kładzione, do kosza (na zdjęciach widać, że wierzchnia warstwa odchodzi jak kora brzozy). – Już wiem, że poszła też lodówka i ziemniaki, trzy dni, jak nie więcej, stały w wodzie, śmierdzieć zaczęły. Meble pewnie też do wyrzucenia, mebli przecież nie podniosę, nie zabiorę. Papiery ocalały, bo trzymam je wysoko na regale, dopiero po powodzi po nie wróciłam – wylicza, a jej zięć macha ręką: – Wszystko świeże, nawet roku nie ma. Przecież wam robiłem ogrodzenie nowe, bruk nowy, wszystko poszło.

Nie pierwszy raz Anna robi taką ewidencję. Powódź przeżyła prawie 40 lat temu, choć słabo to pamięta, była wtedy bardzo młoda. Jedno natomiast może powiedzieć na pewno: – Woda sięgała parapetów. A resztę to już może sobie pani wyobrazić.

O żywiole, który spadł na Płock w 1982 roku, pisały gazety w całej Polsce. Eksperci orzekli, że powódź miała charakter zaporowy i wyjątkowe okoliczności, bo po siarczystym mrozie przyszła nagła odwilż, a więc i wody w Wiśle znienacka przybyło, a później znów rzekę skuło lodem, utworzyła się tama, woda stanęła, nie mogła płynąć swobodnie do zapory we Włocławku. „Powódź była nie do uniknięcia. Natura zachowała się jak nigdy, jakby wbrew sobie. (...) W Dobrzykowie Wisła kompletnie zaskoczyła mieszkańców – ludzi, którzy się na niej wychowali, którym wydawało się, że wszystko o niej wiedzą" – mówił w 2007 roku w rozmowie z płocką „Wyborczą" Adam Bartosiak, który w 1982 roku kierował sztabem powodziowym w Gąbinie.

Wylało w Popłacinie, płockim Radziwiu i Dobrzykowie, 8 stycznia wojewoda płocki Antoni Bielan ogłosił stan klęski żywiołowej, dwa dni później woda pokrywała 17 tys. hektarów, z zalanych terenów ewakuowano łącznie 12 tys. zwierząt i 14 tys. osób. Część osiedliła się w nowych blokach na Podloszycach Północ, część wróciła do domów wczesną wiosną. – W mojej pamięci utkwiły potężne kry, które nachodziły jedna na drugą i uszkadzały wały – opowiada kpt. Edward Mysera, który wtedy był małym chłopcem. – Do dzisiaj na wiadukcie kolejowym na ulicy Kolejowej jest namalowana linia, która pokazuje, jaki był poziom wody w 1982 roku – dla upamiętnienie i ku przestrodze, że zagrożenie jest realne i trzeba się liczyć z konsekwencjami, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć.

W kolejnych relacjach z tamtego czasu przewija się głównie najmocniej dotknięte Radziwie, o domach przy Gmury po drugiej stronie Wisły, obecnie najbardziej zagrożonych powodzią, było wtedy raczej cicho. Adam: – Jak mogło tylko Radziwie zalać, jak my jesteśmy jeszcze niżej?

Dom Krzysztofa i jego siostry również stanął wtedy w wodzie, szczegółów jednak podać nie mogą, z relacji wiedzą tylko, że woda wdarła się wszędzie, a u nich było jej na metr. W tym roku jest lepiej, doszła co prawda do progu, ale go nie przekroczyła, z półtora centymetra brakowało. – Jakoś szczęśliwie się zatrzymała – mówi z wyraźną ulgą Krzysztof. Daniel jeszcze opowiada: – Podczas tamtej powodzi cioteczny brat w Nowym Troszynie chciał z obory spuścić bydło, byki po pięćset kilo, odwiązał je z łańcuchów, ale z obory już nie wypłynęły, potopiły się.

Według Krzysztofa żywioł w 2010 roku nie był tak zjadliwy, jak wcześniej, w 1982, i jak może być teraz. – Tragedii nie było, to przyszło latem, więc po prostu chodziło się w gumiakach – mówi. Pani Anna zapamiętała, że „wtedy niby wody w domu nie było, ale po podłodze było widać, że podeszła, deski nabrzmiały, do wymiany". Przy zabezpieczaniu wałów przeciwpowodziowych i domów zagrożonych mieszkańców brał wtedy udział jej obecny zięć, z powołania jako żołnierz rezerwowy. – Niecałe trzy tygodnie wcześniej pochowałem tam w lesie psa, umarł ze starości. Weterynarz zapomniał wyjąć czipa, a woda ziemię rozgrzebała, wypłynął, znaleźli go strażnicy miejscy – opowiada.

Daniel mówi ponadto, że ludzi transportowano łódką, tam z dołu, z Gmury, do góry, na Korczaka. – A dalej, z pięć kilometrów od Bodzanowa, poukładali snopki na łące, a woda je tak po prostu zabrała. Suche siano ciężkie nie jest, ale snopek jednak ma te półtora metra, może dwa (150–200 kg – red.). I woda to wzięła w czorty, jakbym tu teraz do strumyka papierek wrzucił.

– Jedną babkę przez okienko ze strychu zabierali. Bała się strasznie, bo nigdy amfibią nie płynęła. Jak ona wrzeszczała! – śmieje się jeszcze, a później całkiem serio dodaje: – Jedna niewiasta, przepraszam, że tak powiem, miała chyba coś nie po kolei z głową. Bo tak: woda w mieszkaniu, ona siada na parapecie, bierze garnek i tę wodę wylewa za okno. Dziwna sprawa, co ona wyleje, jak robi cyrkulację jak u rybek w akwarium: co wyleje, to i tak ta sama woda zaraz znów napłynie?

Ale gdy pytam, co można w takiej bezsilności robić, odpowiedzi znaleźć nie umie.

Szybę wybije, wejdzie, ukradnie

Z panią Anną i jej zięciem rozmawiamy o tym, że jeszcze do ubiegłego czwartku na rogatkach Gmury stały patrole policji. – A jak wczoraj byłam, to tylko trzech żołnierzy widziałam – mówi ona. – Złodzieje chodzą i szabrują, dla nich to rarytas. Przyjeżdżają, patrzą, które domy puste, czy nikt się nie kręci. I jak nie ma lokatorów czy właścicieli, to kradną – precyzuje on. Pani Anna przytakuje: – U mnie, odpukać, nic jeszcze nie zginęło. Ale jak byliśmy ostatnio na podwórku, to przecież przyjechał jakiś obcy samochód, jacyś ludzie w środku się na nas patrzyli. To też strach.

Daniel też o tym zaświadcza. – Policja była o tu, z jednej strony, jak się płyty prowadzące do Gmury zaczynają, i z drugiej przy lasku. Pilnowali cały czas, tylko mieszkańcom dawali wjeżdżać – tłumaczy. I od razu dodaje: – Bo zaraz ktoś sobie pomyśli: „aha, jest dojście", szybę wybije, wejdzie, coś ukradnie. Wie pani, jacy są ludzie.

Z pomocą natomiast ruszyły lodołamacze. Jest ich dziewięć (jeden jest reperowany po usterce) i metr za metrem skuwają zator na Zbiorniku Włocławskim. Mają ratować m.in. mieszkańców Gmury, ale też sąsiednich wsi: Kępy Potockiej, Bodzanowa, Słupna, Gąbina, Małej Wsi (tak słyszał w radiu pan Daniel). – Wszystkie wodowskazy w mieście i powiecie płockim są powyżej stanów alarmowych. Sytuacja jest więc poważna, ale stabilna. Woda nie podnosi się gwałtownie, nie jesteśmy więc zmuszeni do budowania umocnień, jak to było jeszcze na początku lutego, głównie przy ulicy Nadwiślańskiej, Zgodnej i Rybaki – wyjaśnia kpt. Mysera.

O całej sytuacji mieszkańcy mają dość spójne zdanie: dobrze, że się w końcu ktoś do tego zabrał, ale zdecydowanie za późno. Nie tylko teraz, przed paroma tygodniami, jak uważa zięć pani Anny, gdy „trzeba było wypuścić lodołamacze, jak przyszedł mróz". Także przed laty – wszyscy moi rozmówcy są zgodni, że Wisła powinna być systematycznie pogłębiana, wtedy nie byłoby kolejnych alarmów powodziowych i ludzkich dramatów. Zięć pani Anny wyjaśnia: – Mój ojciec jest inżynierem, wszystko mi wytłumaczył: dopóki się Wisły nie pogłębi, nic z tego nie będzie.

Taksówkarz myśli tak samo. – Dopóki tu nie będzie konkretnych ruchów, jakiegoś nakładu, to nic się nie zmieni – macha ręką. Ale urzędnicze zaniechania i błędy to tylko jedna strona medalu. Nie wszystko leży w ludzkich rękach, drugim rozgrywającym jest pogoda. – Jeśli pod wpływem wysokiej temperatury puszczą lody, woda znów się wyleje – mówi Adam. Sławomir: – I wały też przy takiej temperaturze, jeśli stoi woda, rozmiękają.

Okoliczni patrzą więc w niebo, a w komentarzach niektórzy psioczą: „to było przecież do przewidzenia", „zachciało się mieszkać nad rzeczką, a teraz płacz", „trzeba było się ubezpieczyć!".

Ale na Gmury ludzie mieszkają od pokoleń, to może zaświadczyć pan Daniel, który dobrze orientuje się w okolicy. – Tu są ziemie z dziada pradziada, nowych domów dużo nie powstało. Żyją na ojcowiźnie, co najwyżej, jak ojciec zmarł, to sobie jeden czy drugi stary dom rozebrał, a na jego miejsce nowy postawił – wyjaśnia. – Ja po dziadku tam mieszkam, tylko się wyremontowało, dach zrobiło na świeżo – potakuje pani Anna. Z kolei Adam i Sławomir moje pytanie przyjmują ze śmiechem i lekkim niedowierzaniem. Wystarczy przecież rozejrzeć się dookoła: nie ma nowobogackich willi i letnich dacz, są domy po rodzicach i dziadkach (co najwyżej odremontowane), przyczepy kempingowe i baraki.

– To nie są nowe działki, nie ma nowych domów. Tu ludzie mieszkają jeden po drugim – mówi Adam. Sławomir, jakby na potwierdzenie, dodaje: – Przecież po 2010 roku i tak nie dają tutaj żadnych zezwoleń na budowę.

Kto się coś niecoś orientuje, nie obwinia mieszkańców. – Zna pani pewnie historię, że stawiali tamę we Włocławku z zamierzeniem takim, że tam będzie kilka. Ale na jednej się skończyło, później projekt przepadł. Gdyby to wyszło, tworzyłyby się kaskady, wszystko by było w porządku. Kto mógł kilkadziesiąt lat temu przewidzieć, że tak się to skończy? – staje w ich obronie taksówkarz.

Z kolejnymi argumentami sprawa też nie jest prosta. – Przecież na terenach zalewowych nie ubezpieczają... – pani Anna rozkłada bezradnie ręce. Co innego słyszał taksówkarz. – Można ubezpieczyć, ale składki są dużo wyższe, bo to teren podwyższonego ryzyka – mówi w drodze na Gmury.

Czy ludzie są przygotowani mentalnie, a przynajmniej mają podręczny bagaż? Pan Daniel odpowiada dyplomatycznie: – W pewnym stopniu bym powiedział, że na pewno niektórzy muszą być przygotowani na to.

Drążę dalej: – A są?

– Trzeba by się ich zapytać.

Pan Krzysztof odpowiada: – Wszystko jest popakowane, dokumenty, oszczędności, jakieś kosztowności. Tak że w razie czego tylko trzeba wziąć pod pachę...

Adam i Sławomir przytakują, mają spakowany mały bagaż podręczny, wiedzą, co, gdzie i jak, mają dokąd pójść, gdzie szukać pomocy. Adam w tej ostatniej kwestii nie ma co prawda za wiele do powiedzenia, bo nigdy nie korzystał (i nie zamierza korzystać) z odszkodowań. Sławomir natomiast po powodzi z 2010 roku doczekał się 1500 zł. – To sobie sama pani pomyśli, co można za to ze zniszczeń naprawić – mówi. Teraz, przyznaje, na razie „nie ma takiej potrzeby", nie jest „aż tak trudna sytuacja", żeby zgłaszać się po pomoc.

Anna mówi, że wtedy, 11 lat temu, odszkodowania były, „do 6 tysięcy maksymalnie". – Wystarczyło na podłogi i drzwi. Żeby dom doprowadzić do porządku, trzeba było dołożyć drugie tyle albo i więcej – opowiada. – Jak będzie teraz? Nie wiem, naprawdę nic nie mogę stwierdzić, czy będzie lepiej, czy będzie gorzej.

Coś jednak powiedzieć może: – Dzisiaj byłam w MOPS-ie, znajoma mi dała znać, że jakaś komisja chodziła i żeby się zgłosić, a oni dzisiaj ręce rozkładają, nic nie wiedzą.

O nastawienie psychiczne ciągnę za język Adama i Sławomira. – Wie pani, mieszkamy tutaj od lat, każdy ma świadomość, że taka woda może wejść – mówi pierwszy. Drugi ripostuje: – Ale na taką wodę nikt nie jest przygotowany.

W samochodzie (pan Sławomir podrzuca mnie do najbliższej OSP) kontynuujemy temat. Wychodzi na to, że gdzieś z tyłu głowy, pod skórą jest to uczucie życia na bombie. – Latem jest tutaj bardzo przyjemnie, las i woda, zupełnie inaczej. A jak przychodzi zima, to jednak siedzi się jak na szpilkach.

Mąż już chce do domu

Dzień przed wyjazdem do Płocka sprawdzam, czy to temat, którym „żyje całe miasto". Na facebookowej grupie publicznej Płock życie toczy się swoim torem. Ponad 43 tys. członków, wśród zamieszczanych postów nic nadzwyczajnego: prośba o 1 procent podatku na OSP Łąck, narożnik do oddania za dobrą czekoladę, własnoręcznie robione kompozycje na stół za 49 zł, poszukiwany „godny polecenia salon sukien ślubnych", reklama promocji na bazarze: ubrania po 2 zł, buty za połowę ceny.

Na facebookowej stronie Portal Płock (44 tys. lajków) w temacie tylko link do artykułu pt. „Urzędnik odpowiedzialny za lodołamacze podał się do dymisji". Poza tym wieści z regionu: wypadek, terytorialsi uratowali sarnę, Alvaro Ruiz opuszcza SPR Wisłę Płock, „tęczowi aktywiści przed sądem", zmiany w płockim aeroklubie, 35-latek zatrzymany, miał przy sobie narkotyki.

Łatwiej idzie mi znalezienie doniesień mediów ogólnokrajowych. Czytam, że „zator powstał w momencie, gdy w dół rzeki nagle spłynęła pokrywa lodowa z Płocka i okolic", „zbiła się kra" na kilka kilometrów, a „to trudny lód, praktycznie sięga dna", mowa więc o „warunkach ekstremalnych. Niby „do działań związanych z falą wezbraniową gotowy jest cały potencjał krajowego systemu ratowniczo-gaśniczego", czyli ponad 5 tys. jednostek. Jednocześnie jednak Business Insider podaje, że „infrastruktura przeciwpowodziowa w kraju jest przestarzała i wymaga modernizacji".

Kpt. Mysera mówi tymczasem: – Lodołamacze są nadzieją, najpóźniej jutro powinny pojawić się na terenie Płocka. Woda będzie miała możliwość spłynięcia do tamy we Włocławku, a tam będzie możliwy jej zrzut. Są przesłanki ku temu, żeby optymistycznie patrzeć w przyszłość.

Krzysztof już wspominał, że nie słucha doniesień medialnych, wie tyle, że „niby dłubią ten zator". – Ale co z tego wyjdzie? Zobaczymy – mówi krótko. Adam też nie ślęczy przy monitorze. – Wystarczy, że się okno otworzy, wszystkie newsy mamy na bieżąco – śmieje się. Pan Daniel inaczej: – Ja jestem już na emeryturce, mam dużo czasu, to słucham i oglądam po kilka razy dziennie. Dzisiaj na przykład rano mówili, że jakby wał przerwało, to ewakuacja natychmiastowa, bo woda będzie szła niesamowicie. I rzeczywiście, nie daj Boże, żeby wał przerwało. Nic nie wiadomo, dziś jest tak, a jutro wody może być metr więcej.

– To nie jest rozdmuchane, my naprawdę nie wiemy, co będzie dalej – zapewnia pani Anna. – Mąż już chce do domu, ale jak go wezmę? Pieca nie ma, czym opalę? Przecież tam w środku są cztery stopnie, wczoraj sprawdzałam. A ja mam zapalenie oskrzeli, ciśnienie 200/100, jeszcze mi jakiś ból wszedł w kolano...

Daniel jeszcze dodaje: – Wie pani, to jest siła. A siła jak idzie, to nie ogląda się na nic.

* * *

Gdy zamykaliśmy to wydanie „Plusa Minusa", Radio RDC donosiło: „Płock i powiat płocki w pełnej gotowości – wody w Wiśle przybywa z godziny na godzinę. W nocy poziom rzeki zaczął rosnąć także w mieście"... 

Z głównej drogi skręca się w prawo, schodzi nieco w dół ulicą wyłożoną betonowymi płytami. Przez 300–400 kroków wydaje się, że to mały koniec świata. Dopiero za zakrętem majaczy cywilizacja: rudy kot w podwórku, coraz gęstsze zabudowania, trzy samochody sunące ostrożnie po nierównej nawierzchni i płytkich kałużach. Poza ich kierowcami – i jednym od niechcenia ujadającym psem – przez dłuższą chwilę żywej duszy.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich