Historia w szkole, czyli myśleć krytycznie

Nie ma chyba bardziej plastycznego przedmiotu na egzaminach maturalnych niż historia. Można ją opowiadać na wiele sposobów. Można rzetelnie opowiedzieć uczniom o faktach, ale można je też przemilczeć, a nawet zniekształcić. A to przez jej pryzmat często widzimy później rzeczywistość jako dorośli już ludzie. Jej nauczyciele układają świat w naszych głowach.

Publikacja: 01.04.2022 17:00

Lekcja historii w Muzeum Powstania Warszawskiego

Lekcja historii w Muzeum Powstania Warszawskiego

Foto: Forum, Krzysztof Wójcik

Marcin Włoch uczy historii od 12 lat, obecnie w prywatnej szkole w Sosnowcu. Ceni sobie, że w pracy ma swobodę wyrażania poglądów i nauczania „po swojemu". – Od początku mojej kariery w zawodzie powtarzam uczniom: myślcie krytycznie, wszystko sprawdzajcie, nawet to, co ja wam opowiadam. Głównie od byłych absolwentów słyszę często, że „u pana mogliśmy porozmawiać o wszystkim, połączyć historię z aktualnymi tematami".

Myślenie krytyczne to także credo Pawła Szczęsnego, nauczyciela od 35 lat. – Już po upadku komuny, kiedy zacząłem pracę w liceum, pomyślałem sobie: jako historyk jestem zobowiązany pokazywać naukową prawdę historyczną, ale też różne jej aspekty i strony, żeby moi uczniowie mieli krytyczne podejście – podkreśla. By im to ułatwić, stara się urozmaicać swoje lekcje, do dziś służą mu do tego narzędzia, które wypracował sobie w warunkach nauczania zdalnego. – Korzystam ze zintegrowanej platformy edukacyjnej MEN, która pozwala samemu kreować zadania. Nie drukuję też testów, tylko używam testportalu, uczniowie rozwiązują sprawdziany w swoich telefonach albo udzielają odpowiedzi na kartkach. Z tymi objętych nauczaniem indywidualnym, których zwiększona liczba jest pokłosiem pandemii, prowadzę lekcje zdalnie, co ułatwia mi ułożenie grafiku – wylicza historyk. – A przede wszystkim już nie jestem tylko „gadającą głową", do każdej lekcji przygotowuję prezentację, żeby było ciekawiej.

Bo, jak podkreśla, historia powinna budzić emocje, namiętności. Które, zwłaszcza młodemu człowiekowi, są bardzo potrzebne. Dlatego stawia ostrą diagnozę: historia nauczana jest zazwyczaj źle. – Szkoła nie bardzo nadąża za potrzebami młodych ludzi. Bo młodzi potrzebują emocji, a historia w szkole zazwyczaj im ich nie daje – uważa. – A przecież historia to właśnie emocje, jest jak baśń, która gdzieś kiedyś się wydarzyła. Zapraszam ich do tego, żeby wchodzili w ten świat, ale nie zawsze się to udaje.

O jednej z ostatnich lekcji opowiada tak: – Przerabialiśmy temat partii politycznych z początków XX wieku na ziemiach polskich i zapytałem na początku uczniów, czyj ich zdaniem portret wisi w gabinecie prezesa Kosiniaka-Kamysza? Odpowiedzieli: Wincentego Witosa, na co stwierdziłem: to jest tak, że jeśli chcecie zrozumieć, czego dotyczy współczesny spór polityczny, to odpowiedź na to pytanie jest gdzieś w przeszłości – wspomina historyk. I podkreśla, że to prawda uniwersalna, nie dotyczy tylko wielkiej polityki. – Jeśli chcemy zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej podchodzimy do cudzoziemców, to przeszłość nam daje przynajmniej częściową odpowiedź: jako naród kształtowaliśmy się w XIX wieku, w trakcie kolejnych powstań. Byliśmy dzieckiem bitym od wczesnego dzieciństwa, przeżyliśmy traumę – i z tą traumą dalej funkcjonujemy: boimy się wszystkiego, co nieznane, bywamy wręcz agresywni – tłumaczy. – A jeśli zrozumiemy przeszłość, to łatwiej nam będzie funkcjonować w teraźniejszości.

Czytaj więcej

Czy jesteśmy świadkami odrodzenia się polskiej Solidarności?

Powołanie z przypadku

Paweł Szczęsny historią zainteresował się mniej więcej w połowie podstawówki, gdy jego uwagę przyciągnęła domowa biblioteka i książki Miki Waltariego oraz Henryka Sienkiewicza. Nie miał szczęścia trafić na nauczyciela historii z pasją. Wybrał więc technikum, w tamtych czasach to było najlepsze rozwiązanie. – Mimo moich humanistycznych zainteresowań zdecydowało praktyczne podejście, żeby mieć fach w ręku. To była połowa lat 70., o humanistach mówiło się, że przyklejają znaczki na poczcie, wydawało się, że lepiej mieć „konkretny zawód". Pochodzę z wielkoprzemysłowego Radomia, nie bałem się, że po technikum nie znajdę pracy.

Pod koniec nauki jego klasa dostała jednak nowego historyka – i to on ożywił jego pasję. – Działał w opozycji, był internowany. To właśnie jego zajęcia wywołały we mnie przekonanie, że naprawdę chcę to robić, że chcę się zajmować historią – opowiada. Wcześniej miał zajęcia z nauczycielem z partyjną legitymacją. – No i kompletnie nie potrafił uczyć – dodaje. Nieco na przekór zdecydował się na maturę z historii. – Trochę to było podyktowane moimi zainteresowaniami, a trochę kontrą do atmosfery propagandowej, panującej wśród kadry nauczycielskiej.

Maturę robił w 1982 r. podczas stanu wojennego. Mocno zaangażował się w karnawał „Solidarności", uczestniczył w różnych akcjach – i tam po raz pierwszy zetknął się z innym spojrzeniem na historię. – To był czas, kiedy drugi obieg stał się właściwie pierwszym, nawet w bibliotece regionu radomskiego można było czytać materiały o Katyniu i „prawdziwej historii" – opowiada. Marzyła mu się archeologia, obawiał się jednak, że nie zdoła nadgonić materiału i przygotować się do egzaminów na studia. – Na dobrą sprawę byłem dwa lata do tyłu, miałem świadomość ogromnych braków, studiowanie historii wydawało mi się bezpieczniejszym wyjściem. Zwłaszcza że świetnie zdałem ją na maturze – mówi Szczęsny. – Od matury do połowy lipca, kiedy były ostre egzaminy, samodzielne nadrabianie. I tak naprawdę wtedy zacząłem odkrywać historię na nowo.

Nie planował jednak, że całe życie zawodowe spędzi przed tablicą. – Nigdy nie chciałem być nauczycielem, uważałem, że to beznadziejna sprawa – przyznaje wprost. O tym, że wylądował na takiej właśnie specjalizacji, zdecydował przypadek. – Kiedy trzeba było wybierać specjalizację, miałem grypę, nie chodziłem na zajęcia. A jak się wykurowałem i pojawiłem na wydziale, okazało się, że wszystkie miejsca już rozdane, została tylko nauczycielska – wspomina. Wybrał ją więc z myślą: „przecież nie muszę tego później robić w życiu".

Praktyki robił w szkole w rodzinnych stronach, przez kilka dni był na hospitacji, któregoś dostał polecenie: jutro ty prowadzisz lekcję. – Przygotowałem się, stanąłem przed klasą, zacząłem mówić... i wtedy poczułem, że umiem to robić – wspomina Paweł Szczęsny. – Widziałem, że nauczycielka, pod której okiem robiłem te praktyki, nie nad każdą klasą potrafiła zapanować. A u mnie była cisza jak makiem zasiał – to był pierwszy sygnał. Drugi dostał tuż po lekcjach. – Moja opiekunka zapytała, czy mam w rodzinie nauczycielskie tradycje. „Bo ma pan w sobie taką iskrę, która jest w tym zawodzie potrzebna", powiedziała. Wtedy pomyślałem: skoro tak, to może właśnie to powinienem robić?

Co wcale nie znaczy, że dalej poszło z górki, Paweł Szczęsny przyznaje, że konfrontacja jego swobodnych imaginacji o zawodzie z dydaktyczną codziennością była dotkliwa. – Jak dzisiaj opowiadam o tym moim uczniom i absolwentom, to nie dają wiary, ale naprawdę w tych pierwszych latach bywało tak, że musiałem wyjść z lekcji, bo nie dawałem sobie rady – wyjaśnia. Przy czym przyznaje, że trafił na „bardzo specyficzną młodzież". – To była szkoła średnia na warszawskiej Woli, dzisiaj ta okolica jest, powiedzmy, ekskluzywna, ale wtedy miałem pod opieką trudnych młodych ludzi, moja szkoła sąsiadowała z osławionym „Pekinem" (kamienicą przy Złotej 83) – opowiada historyk. – Pamiętam, jak jeden z uczniów zapytał, ile zarabiam, a po odpowiedzi wyśmiał mnie: „tyle to ja mam w tydzień!". Bo oni na przykład kradli samochody – opowiada. – Tak więc metodyki uczyłem się w bólach.

Łatwiej poszło z merytoryką. – Wiedziałem, co jest w podręczniku, czego powinniśmy nauczać. Ale jak przychodziło do wojny polsko-bolszewickiej czy Katynia, nie miałem problemu, żeby o tym mówić uczniom – podkreśla. Właściwie tylko raz dyrektorka szkoły wezwała go na dywanik. – Ale to była rozmowa pod hasłem: panie Pawle, mamy tu jednego nauczyciela, który ma gumowe ucho. Na wszelki wypadek niech pan mówi o Katyniu trochę oględniej – wspomina. – Niespecjalnie się tym przejąłem, bo to był rok 1987 rok, to już nie było to samo, co wcześniej. Szczerze mówiąc, bardziej obawiam się cenzury teraz.

Magiczna księga

Marcinowi Włochowi nauka historii zawsze przychodziła łatwo, w przeciwieństwie do przedmiotów ścisłych. Ale jak przyszło do wyboru szkoły średniej, zdecydował się na technikum ekonomiczne. Tam trafił na historyka z prawdziwego zdarzenia, Jarosława Wawszczyka, który „całą tę magię wlał" mu do głowy. – To on zaraził mnie zamiłowaniem do historii. Jak szło się do niego na lekcję i na przykład było omawiane średniowiecze, ale ktoś rzucił hasło: „a jak to było z tym Piłsudskim?", to przymykał oczy i zaczynał opowiadać. Jakby otworzył magiczną księgę w głowie – wspomina. – Pomyślałem, że to będzie mój cel, że też chcę tak mieć.

Postanowił, że pójdzie na studia historyczne, wybierze specjalność nauczycielską, sam za parę lat stanie przy tablicy przed młodzieżą. A gdy powiedział o tym panu Wawszczykowi, ten przytaknął z uznaniem: „To dobry krok, widzę w tobie potencjał". – Nie ostrzegał: to trudna praca, dzieciaki są różne, trzeba się narobić za niewielkie pieniądze? – dopytuję, na co Włoch zaprzecza. – Myślę, że to już nie jest kwestia pieniędzy, tylko tego, co zawsze mówię uczniom. Że życzę im tego, co ja robię. Niekoniecznie, żeby byli nauczycielami, tylko by po prostu lubili swoją pracę.

Sam utwierdza się w tym z każdym kolejnym rokiem nauczania. Chociaż, jak przyznaje, pierwsze zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością bywa bolesne. – Na pierwszych praktykach miałem dwa czy trzy dni hospitacji, a później cyk, samemu prowadź lekcję – opowiada. – Stres był niesamowity, robiłem oczywiście błędy, ale ja lubię pracę pod presją. Wtedy najbardziej się staram, to mnie najbardziej motywuje.

Kolejny sprawdzian przyszedł, gdy zaczął pracę na etacie. – Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem, myślałem, że jak przychodzi nauczyciel i zaczyna mówić, to wszyscy słuchają go z zainteresowaniem – opowiada. – Okazało się, że to zainteresowanie samo nie przyjdzie, trzeba o nie zawalczyć – wyjaśnia. Jak? Recepta Marcina Włocha jest prosta. – Nie robię nic wbrew sobie. Każdej klasie na początku mówię: proponuję wam warunki pokojowe, dostaniecie materiały, sprawdziany będą zapowiedziane, przy tablicy będę wam podpowiadał, wyciągał na lepszą ocenę. Ale jeżeli przekroczycie granice, wejdziecie na ścieżkę wojenną, to zapomnijcie o jakiejkolwiek pomocy, będzie tylko: wiesz albo nie wiesz.

I to działa, przynajmniej w przypadku jego uczniów. – W jednej z klas nie działały żadne prośby i argumenty, gadali w kółko, próbowali mnie sprawdzać, starali się mnie przekrzyczeć – opowiada. A jednak przez dwa lata ciężkiej przeprawy, którą im zafundował, żaden uczeń ani żaden rodzic nie poskarżyli się na niego. – Wręcz później, gdy przychodzili w odwiedziny do szkoły jako absolwenci, przyznawali, że to zdało egzamin. „Bo historia była jedynym przedmiotem, którego naprawdę się uczyliśmy" – wspomina. – To pomogło mi wypracować sobie taką pozycję w szkole, że wszyscy wiedzą: do mnie przychodzi się po wiedzę, a nie po to, żeby poszaleć.

Czytaj więcej

Ratują innych, a czy ratują siebie? Ofiary poboczne wypadków

Przykuć uwagę

Marcin Włoch od roku prowadzi kanał na YouTubie (ma już ponad 14 tys. subskrybentów). W kilku-, kilkunastominutowych filmach omawia kolejne zagadnienia, które muszą opanować uczniowie. Przykładowe tytuły: „Klasa 5 – rozbicie dzielnicowe. Polska gra o tron!", „Klasa 6 – państwo bez stosów. Rzeczpospolita oazą tolerancji!" czy „Klasa 3 LO – postęp naukowy i techniczny. Co »kopnęło« społeczeństwo XIX wieku do przodu?". Pomysł po części podsunęła mu pandemia i nauczanie zdalne, a trochę samo życie, bo już wcześniej swoje notatki jako „drzewa myśli" wysyłał swoim uczniom. – Okazało się, że brakuje mi czasu na lekcji, jak się rozgadam, to tylko dzwonek mnie ogranicza. Tylko i aż, bo nie jestem w stanie tego przeskoczyć, żeby jeszcze coś podyktować. Nie lubię robić tego po łebkach, więc szykuję uczniom materiały gotowe do wydruku i nauki. To i dla mnie korzyść, bo dzięki temu ta księga w głowie powoli się u mnie zapełnia – śmieje się.

– To muszą pana uwielbiać! – wtrącam, a Marcin Włoch ledwie słyszalnie wzdycha. – No właśnie nie doceniają tego za bardzo, niektórym nawet nie chce się tego wydrukować albo przepisać na kartkę. Nie ma chyba złotego środka, żeby dać wszystkim wiedzę jak na tacy, żeby tylko się tego nauczyli – uważa. Po archiwalnych sprawdzianach widzi również, że poziom wiedzy uczniów z roku na rok się obniża. – Zerknąłem ostatnio do testów, które przygotowywałem pięć, dziesięć lat temu. Były tak rozbudowane i szczegółowe, że nie wiem, czy dzisiaj uczniowie w klasach z rozszerzeniem w szkołach średnich, by sobie z nimi poradzili – mówi historyk. Winnego wskazuje bez wahania. – To kwestia za częstych zmian w systemie edukacji. Weźmy chociażby ostatnią reformę: odkąd zostały wygaszone gimnazja i znów jest ośmioletnia podstawówka, czyli od roku szkolnego 2017/2018, podręczniki zmieniły się już dwa razy. I za każdym razem materiał do przyswojenia jest zmniejszany. A do tego obecnie dziecko w ósmej klasie, kiedy ma 14–15 lat, a nawet mniej, jeśli zaczęło naukę jako sześciolatek, już ma wybierać swój profil kształcenia, decydować o swojej przyszłości?

Jako kolejny przykład podaje usunięcie wiedzy o społeczeństwie z programu nauczania. – Cel był taki, żeby młodzież mniej czasu spędzała w szkołach, a finalnie zamiast dwóch godzin przez dwa lata będą trzy nowego przedmiotu: historia i teraźniejszość – zauważa Marcin Włoch. – Jak w takiej sytuacji ich zachęcić, żeby coś więcej dali od siebie? Czym? Jakie mam argumenty? „Zostań po lekcjach to rozszerzymy materiał"? Przecież nie zostaną, bo już i tak mają za dużo godzin.

Paweł Szczęsny uważa, że wiele w odbiorze lekcji historii zmieniły media społecznościowe i nowe technologie. – Wcześniej potrafiłem oczarować uczniów moimi wykładami, do tej pory mi się to zdarza, ostatnio nawet od jednego z nich usłyszałem, że może powinienem zacząć robić podcasty – opowiada z sentymentalnym uśmiechem. Zaraz jednak schodzi mu on z twarzy. – Ale to pojedyncze sytuacje, częściej mam wrażenie, że ci młodzi ludzie najchętniej by mnie przewinęli, zminimalizowali jak okno w przeglądarce. Bo są już przyzwyczajeni do krótkich nagrań na TikToku, więc jak nauczyciel stoi i gada przez 40 minut, to często się nudzą, trudno im to wytrzymać.

Internetowa hydra

A jak historia ma się do teraźniejszości, bieżącej polityki, postaw społecznych? Marcin Włoch zwraca uwagę, że niektóre postawy mamy wręcz wpisane w DNA. – Wydaje mi się, że przeciętny Polak jest tak skonstruowany, żeby pamiętać tylko te dobre wydarzenia z naszej historii – mówi. Jego zdaniem internet i nowe technologie czasami utrudniają dotarcie do prawdy. – To aż nieprawdopodobne, jak łatwo dziś przemycać kontrowersyjne, nieprawdziwe treści. Wystarczy, że ktoś nagra coś głupiego, wrzuci do sieci – i to już żyje własnym życiem. Nawet jak jego kanał zostanie zablokowany, to zaraz pojawiają się jego odłamy i zaraz ma kilka tysięcy subskrybentów obserwujących – zauważa. Bo internetowa hydra, w przeciwieństwie do tej mitologicznej, nie ma ograniczeń w odtwarzaniu swoich obciętych głów.

Marcin Włoch z jednej strony się temu opiera, zapewnia, że nie ma dla niego tematów niewygodnych, a tym bardziej tabu. Jako przykład podaje mord w Jedwabnem. – Swoim uczniom mówię: było tak i tak. I to jest okazja, żeby wyjaśnić im, że to nie jest do końca prawda, że Polacy tylko ratowali Żydów, że ryzykowali dla nich swoje życiem, bo byli przecież i tacy, którzy za pieniądze sprzedawali Niemcom informacje – wyjaśnia. – Mówię dzieciakom: nie każdy Rosjanin to Stalin czy Putin, nie każdy Ukrainiec to banderowiec, tak jak nie każdy Niemiec to Hitler, oczywiście wyjaśniając przy okazji, że był Austriakiem. Po prostu wszędzie, w każdym kraju, są ludzie dobrzy i źli.

Jego ocena rzeczywistości nie jest zbyt optymistyczna. Przede wszystkim ze względu na „krążące w internecie fejki, które nakręcają złe emocje". – Dla mnie to idzie w złym kierunku. Obawiam się, że któregoś dnia możemy obudzić się rano i zorientować, że w sieci tych negatywów jest znacznie więcej niż pozytywów – podkreśla. – Wszystko jest teraz wywrócone do góry nogami. Bo kiedyś, jak ktoś powiedział coś głupiego, to dostał w łeb za takie gadanie. A dzisiaj wystarczy, że zacznie publikować w sieci i zaraz pojawi się rzesza ludzi, którzy stwierdzą: kurczę, ma rację. I to może wystarczyć, żeby ktoś przekroczył granicę i zrobił coś bardzo złego.

– Nie boi się pan, że kiedyś trzeba będzie to odkręcać, odkłamywać historię? I że ta rola przypadnie w dużej mierze również panu? – pytam. – A czy to wszystko będzie dało się odkręcić? – odpowiada i podkreśla, że mimo wszystko robi to, co może. Nieraz, zwłaszcza w starszych klasach, nieco zbacza z tematu lekcji i porusza zagadnienia, na które sam natknął się w internecie. – Mówię: czytałem, widziałem coś takiego, sprawdźmy to sobie w wiarygodnych źródłach, ustalmy, czy tak rzeczywiście było. Bo to może okazać się nieprawdą. Jest wiele sit, przez które musimy dziś przesiewać informacje.

Paweł Szczęsny przekonał się o tym już dwie dekady temu, gdy rozpoczął pracę w jednym z warszawskich liceów, które graniczyło z fragmentem muru getta. Szkoła mocno się wokół jego historii koncentrowała. Sam ostatnim klasom przy temacie II wojny światowej organizował wycieczki po terenie dawnego getta, prowadząc szkolny teatr wystawiał z uczniami sztuki poświęcone Zagładzie i relacjom polsko-żydowskim. – I właśnie wtedy dostałem pierwszy sygnał, że istnieją dwie wersje historii: ta, której nauczam zgodnie z programem, ale też moimi własnymi przekonaniami – i alternatywna wersja, z którą się nie zgadzam – opowiada. Gdzieś w latach 90. odebrał telefon od matki jednej z uczennic. – Powiedziała, że kategorycznie nie zgadza się, żeby jej córka brała udział w takiej wycieczce, bo „już za dużo tego żydostwa".

Marcin Włoch na razie się z takimi postawami nie spotkał. – Skoro mówię prawdę, to nie wiem, do czego można by się było czepić – mówi z jednej strony, ale z drugiej zaraz kreśli hipotetyczną sytuację: – Nie mam w klasie dzieciaków z Ukrainy, ale prędzej czy później pewnie się pojawią. Kiedy będę mówił o roku 1918, o Orlętach Lwowskich – to mam coś zatajać, bo komuś to nie będzie pasowało? Nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby przyjść i kazać mi mówić coś, co jest zgodne z czyimiś oczekiwaniami, ale niezgodne z prawdą.

Gdy przychodzi do omawiania komuny w Polsce, w 8. klasie podstawówki, posiłkuje się filmami fabularnymi. Oglądali już z uczniami m.in. „Czarny czwartek", „Wałęsę", „Popiełuszkę", właśnie szykują się do seansu „Żeby nie było śladów" (o pobiciu i śmierci Grzegorza Przemyka z rąk MO). W klasie ma hełm milicyjny, pałkę, na lekcjach o najtragiczniejszych wydarzeniach PRL-u bierze ją i uderza w tarczę na ścianie. Ostatnio zrobił tak po seansie „Gierka". – Specjalnie zrobiłem wcześniej lekcję o dekadzie jego rządów, żeby dzieciaki były w temacie, wiedziały, o czym będzie film. Ale po seansie musiałem poświęcić kolejną godzinę, żeby odkręcić to, jak został tam przedstawiony – opowiada. – Właśnie wtedy wziąłem pałkę, zacząłem nią walić w tę tarczę, powiedziałem: – Wyobraźcie sobie, że byście nią dostali. Ilu ludzi tak dostało, ilu ludzi zginęło w wyniku ran wewnętrznych? I taką kwestię przemilczano?

Zdaniem Pawła Szczęsnego swoistym „antyprzełomem" było upowszechnienie mediów społecznościowych. – Za ich sprawą nowa alternatywna rzeczywistość zaczęła funkcjonować pełną parą – uważa historyk z Warszawy. Obserwuje to do dzisiaj, między innymi w treściach, które publikują jego byli uczniowie. – Pamiętam ich jako fajnych, empatycznych ludzi, niektórzy byli aktorami w moim teatrze, brali udział w różnych akcjach społecznych na terenie szkoły. A dzisiaj piszą straszne rzeczy na przykład na temat uchodźców – opowiada. – Zrozumiałem, że ta rzeczywistość pozaszkolna faszeruje moich absolwentów takimi treściami, że aż się za głowę łapię. Bo to nie ma nic wspólnego z nauką.

Propaganda była, jest i pewnie będzie. Trudno ją wyplenić. – Ona się rozwija, będzie szła w jeszcze głębsze zakamarki, których pewnie nie jesteśmy nawet w stanie sobie teraz wyobrazić. To jest normalne, świat się zmienia, my idziemy do przodu, propaganda też będzie ewoluowała – uważa Marcin Włoch. – Nie boi się pan, że przyjdzie moment w pana karierze, że tak jak starsi koledzy, będzie pan musiał o pewnych wydarzeniach, faktach mówić półszeptem, pokątnie? – pytam, ale dla mojego rozmówcy to drugorzędny problem. – Bardziej obawiam się, że ktoś będzie musiał mówić to, co będzie komuś na rękę. Ale ja nie zgadzam się na mówienie nieprawdy.

Na czarny scenariusz Marcin Włoch jest przygotowany. – Jeśli stracę przez to pracę, być może udam się na emigrację, przejdę na YouTube i tam już zostanę, tak jak Mickiewicz czy Słowacki, którzy we Francji dalej tworzyli patriotyczne treści – śmieje się. – Załóżmy, że Putin wygra i zwycięży jego „prawda" o faszystowskiej Ukrainie, o pacyfikacji panoszącego się tam zła? – pytam. Nieco się unosi. – Ja będę przedstawiał te fakty takimi, jakimi są lub były. Bo na tym polega historia.

Czytaj więcej

Fajki, cola, serek… Stówy nie ma. Witamy w bajce PiS

Marcin Włoch uczy historii od 12 lat, obecnie w prywatnej szkole w Sosnowcu. Ceni sobie, że w pracy ma swobodę wyrażania poglądów i nauczania „po swojemu". – Od początku mojej kariery w zawodzie powtarzam uczniom: myślcie krytycznie, wszystko sprawdzajcie, nawet to, co ja wam opowiadam. Głównie od byłych absolwentów słyszę często, że „u pana mogliśmy porozmawiać o wszystkim, połączyć historię z aktualnymi tematami".

Myślenie krytyczne to także credo Pawła Szczęsnego, nauczyciela od 35 lat. – Już po upadku komuny, kiedy zacząłem pracę w liceum, pomyślałem sobie: jako historyk jestem zobowiązany pokazywać naukową prawdę historyczną, ale też różne jej aspekty i strony, żeby moi uczniowie mieli krytyczne podejście – podkreśla. By im to ułatwić, stara się urozmaicać swoje lekcje, do dziś służą mu do tego narzędzia, które wypracował sobie w warunkach nauczania zdalnego. – Korzystam ze zintegrowanej platformy edukacyjnej MEN, która pozwala samemu kreować zadania. Nie drukuję też testów, tylko używam testportalu, uczniowie rozwiązują sprawdziany w swoich telefonach albo udzielają odpowiedzi na kartkach. Z tymi objętych nauczaniem indywidualnym, których zwiększona liczba jest pokłosiem pandemii, prowadzę lekcje zdalnie, co ułatwia mi ułożenie grafiku – wylicza historyk. – A przede wszystkim już nie jestem tylko „gadającą głową", do każdej lekcji przygotowuję prezentację, żeby było ciekawiej.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi