Bucza dostała pomoc, okoliczne wsie zostały zapomniane

Niesienie pomocy w Ukrainie ma sens tylko wtedy, gdy dociera się bezpośrednio do potrzebujących – mówią wolontariusze. Z pomocy, która płynie z Polski, nawet 80 proc. potrafi być po drodze rozkradzione.

Publikacja: 10.06.2022 17:00

Zniszczony most pod Czernihowem

Zniszczony most pod Czernihowem

Foto: Karolina Kałwak-Majewska

Na początku marca do starego budynku w centrum Dniepru Talina Charikowa zaprosiła pierwszych uchodźców ze wschodu Ukrainy. – Przywoziliśmy ich samochodami, odbieraliśmy ze stacji. Szukali u nas miejsca do życia – opowiada. Znaleźli je, chociaż żyć tu trudno. Mała kuchnia nie jest w stanie obsłużyć jednocześnie prawie 250 mieszkających tu obecnie osób, gotuje się na raty. Część uchodźców przyjechała tu tylko z tym, co mieli na sobie. Dzięki pomocy dostarczonej najpierw przez mieszkańców miasta, a później też z zagranicy, w tym z Polski, ubrali się, mają na czym spać, czym się umyć i wyżywić.

Potrzeby schroniska są jednak większe niż możliwości, z miesiąca na miesiąc powtarza się to samo: niezapłacone rachunki za prąd i widmo jego całkowitego odłączenia. Złata, jedna z mieszkanek, mówi: – Nie ma też ogrzewania. Teraz to jeszcze nie problem, ale co będzie, jak przyjdzie zima? Przecież nikt nie wie, co będzie dalej.

Czytaj więcej

Charków. Miasto gruzów, ale wciąż czyjś dom

***

W wieloosobowych, zastawionych łóżkami piętrowymi i szafami, pokojach Złata mieszka od kilku tygodni z synem i matką. Rozkleja się, jeszcze zanim na dobre siądziemy do rozmowy. Przez łzy opowiada: pochodzą z wioski w obwodzie charkowskim, mieszkali w domu, którego już nie ma. Gdy Złata pokazuje na zdjęciach w telefonie, co z niego zostało, jej ruchy są niepewne. Trudno jej patrzeć na ruiny dawnego życia.

Ze zdewastowanej rodzinnej wioski uciekli z pomocą ukraińskich wojskowych. Informację przekazał znajomy: zbierajcie się, będą ewakuować. Spod ostrzału trafili do ośrodka, jak się okazało, dla nich przejściowego. Warunki mieszkaniowe były co prawda lepsze niż w ich aktualnym miejscu zamieszkania: pokoje świeżo wyremontowane, prysznice, dach nie przeciekał, ale nie wszystko było idealne. – Jedzenie dostarczała restauracja, nie było za dobre i wydawano je tylko raz dziennie, wieczorem. Resztę musieliśmy sobie sami kupować. A my przecież przyjechaliśmy tu tak, jak staliśmy.

Nie ma też dokąd wyjechać. Ma problem z dokumentami, a przede wszystkim jej mama nie chce już ruszyć się ani o kilometr. W piwnicy, pod gruzami ich domu został jej mąż, uparł się, że nie pojedzie dalej, wolał zostać „u siebie”. Gdy o nim rozmawiamy, to ją tym razem ponosi strach i tęsknota, potrzebuje dłuższej chwili, żeby otrzeć łzy i trochę się uspokoić. A później rozłożyć bezradnie ręce: pozostało tylko modlić się i czekać, aż znów będą wszyscy razem.

Na tę chwilę jedyne, co w ich życiu jest pewne, to że ze schroniska w Dnieprze nikt ich nie przegoni. Nie żąda się tu też żadnej „opłaty”. – Wyjechaliśmy z tamtego ośrodka, bo kazano nam płacić 400–500 hrywien, a my nie mieliśmy z czego – opowiada Złata. – A właściwie wystawili nas z dnia na dzień prosto na ulicę, z dzieckiem, o piątej wieczorem.

Mimo zakotwiczenia w Dnieprze, Złatę trapią inne problemy. Między innymi kwestia dokumentów syna, mogliby dzięki nim przynajmniej uzyskać jakąkolwiek pomoc finansową. – Urodził się w Moskwie, a w Ukrainie mieszkaliśmy w małej wiosce, nie mogłam doprosić się tłumaczenia jego aktu urodzenia, wszyscy zasłaniali się, że nie ma internetu, komputerów – opowiada Złata. Gdy wybuchła wojna, całkiem utknęli. – Koszt wyrobienia tego dokumentu to 200 hrywien, a ja nawet tyle nie mam. Od trzech miesięcy tak żyjemy: bez niczego.

Z problemami zmaga się też Talina Charikowa. Uchodźcy, którzy do niej trafili, zamieszkali w oddanym przez miasto budynku, który wymaga kompletnego remontu. Oprócz odmalowania pokoi, niezbędna jest wymiana okien, zapewnienie ogrzewania, naprawa dachu i pryszniców na piętrze. – Mieszka u nas trzech uchodźców, którzy mogą przeprowadzić te remonty. Ale nie mamy niezbędnych materiałów – farb, desek, cementu, drzwi, okien – wyjaśnia kierowniczka. Brakuje też materacy, pościeli i jedzenia. To, co otrzymują, jest ciągle kroplą w morzu potrzeb. – W tej chwili trudno byłoby przyjąć więcej ludzi. Ale gdybyśmy wyremontowali pokoje, znalazłoby się jeszcze miejsce dla setki uchodźców. Gdyby zaszła taka potrzeba.

Do tej pory dzięki pomocy mieszkańców i wolontariuszy, których jeszcze dwa miesiące temu było tu pełno, a dziś brakuje, udało się wyremontować łazienki na parterze i kuchnię. Talina Charikowa pokazuje mi ją 23 maja: jest spora, większa od tej dotychczasowej; kilka lodówek, rząd zlewów, kolejnych kuchenek po przeciwnej stronie. – Dopóki nie spłacimy zadłużenia za prąd, nie możemy nic więcej podłączać, bo i tak nie mamy z czego za niego płacić.

Zaległości sięgają dziesiątek tysięcy hrywien, co chwila wraca widmo całkowitego odłączenia prądu. – W zeszłym miesiącu połowę sumy na pokrycie rachunków zebraliśmy od mieszkańców, resztę pomogli nam opłacić wolontariusze – wyjaśnia Charikowa, rozkładając ręce, bo jej lęk nie ma końca. – W tym miesiącu znów to samo, znów zastanawiam się, z czego opłacimy rachunki.

Sytuację schroniska trudno zrozumieć Małgorzacie Mazur, wolontariuszce Fundacji Kordon z Warszawy, która przyjechała do Dniepru z pomocą humanitarną drugi raz. – To miasto przypomina mi San Francisco: jest wielkie, z rzeką pośrodku i pięknymi budynkami. Ale kiedy potrzebne jest schronienie, nawet nie dla „obcych”, tylko dla swoich, rodaków, najlepsze, co ma do zaoferowania, to rozpadająca się ruina? – jej pytanie pozostaje retoryczne. – Nie mówię, żeby im wynajmować hotele, bo ci ludzie nie przyjechali tu na wakacje. Ale ci ludzie uciekli przed wojną, nie można im odbierać godności.

Oprócz wiktu i opierunku Talina Charikowa zapewnia mieszkańcom wsparcie psychologów, w razie potrzeby sprowadza na miejsce także lekarzy, na co dzień obecni są animatorzy, żeby „wypełnić czas najmłodszym i odciągnąć ich myśli od najgorszych wspomnień”. – Zabieramy dzieci na różne wyjścia i wydarzenia, organizujemy imprezy, świętujemy urodziny każdego dziecka – opowiada Talina. W nowej rzeczywistości próbują się też odnaleźć dorośli. – Nasi uchodźcy starają się o pracę, ale w w obecnej sytuacji jest to bardzo trudne.

Jak dotąd ulgę przynoszą jedynie lokalne restauracje, dostarczając bezpłatne jedzenie dwa razy dziennie, bezpośrednio do schroniska. Mieszkańcy otrzymują także co trzy dni pomoc w postaci żywności suchej: mąka, olej, cukier.

***

Osiemset kilometrów na wschód od Dniepru, bliżej frontu, 100-tysięczny Pawłohrad przyjął oficjalnie 15 tys. uchodźców, kolejne kilka tysięcy, jak szacują moje rozmówczynie, schroniło się u rodziny i znajomych. – W każdym budynku mieszkają teraz ludzie: zajęte przez uchodźców są szkoła medyczna i wszystkie zawodowe, akademiki to samo. W tej szkole, dla której zbieramy dary, też jest bardzo dużo ludzi. I ciągle ktoś przychodzi po pomoc – mówi Olga, mieszkająca od dwóch lat w Warszawie z mężem Saszą.

On pochodzi z Dniepru, ona z Pawłohradu. Zbiera paczki z najpilniejszymi towarami dla uchodźców, mieszkających w Liceum nr XIX. – Wszystko jedno, jaka pomoc, zawsze coś się przyda, nawet jedna pasta do zębów komuś będzie potrzebna. Albo konserwa i już ktoś nie będzie głodny – mówi Olga, zaznaczając, że jedyne, czego nie przyjmuje, to wpłat finansowych. – Nie przekazuję pieniędzy żadnym fundacjom, sama też nie zbieram. Chcesz pomóc, kup coś i przywieź albo wyślij kurierem na mój adres. Popakujemy wszystko, znajdziemy transport i wyprawimy, pokażemy zdjęcia, że dotarło do tych, którzy naprawdę potrzebują.

Sasza pokazuje zdjęcia w telefonie: impreza z okazji Dnia Dziecka, uśmiechnięte buzie, kolorowe balony, animatorzy przebrani za Myszkę Miki. Jakby wojna na chwilę, na ten jeden dzień odpuściła. – Wysłaliśmy słodycze, kredki, kolorowanki, Damian Skrzypczyk z Kordonu dołożył coś od siebie, do każdej paczki włożyliśmy też jakąś zabawkę, bo takiemu dziecku, co siedziało dwa dni, nawet dzień w schronie, widziało swój spalony dom, przestraszonych rodziców, potrzebne są pozytywne emocje, odreagowanie – wyjaśnia Olga, wspominając pierwszą falę uchodźców, gdy wybuchła wojna w Ługańsku i sąsiednim Donbasie. – Moja koleżanka przyjechała do Pawłohradu z synem, wcześniej większość dni i nocy spędzali w schronie. W końcu wyjechali, zostawili swój dom, bo jej syn miał ciągłe ataki histerii. Widziałam go później, nawet gdy był w bezpiecznym miejscu, na każdy dźwięk podskakiwał i cały się trząsł.

Dlatego Olga uważa, że zwłaszcza najmłodszym potrzebne są nie tylko kaszki, owoce i pampersy, dziecko, zwłaszcza z traumą wojenną, potrzebuje śmiechu, tańca, zabawy. Ważne, by dostało coś wyjątkowego, tylko dla siebie. Bo w schronie, w piwnicy, w ciągłym zagrożeniu, w nawyk wchodzi, że się wszystko dzieli między wszystkich. – Tam z butelki wody, bochenka chleba każdy brał łyka, kawałek i podawał dalej. I te dzieci, które to przeżyły, do teraz jak dostają batonik, zabawkę, coś dla siebie, nie dowierzają. „To naprawdę dla mnie? Całe?” – opowiada Olga.

W szkole potrzebne są także: żywność, zwłaszcza sucha, z długim terminem przydatności do spożycia, kaszki, „słoiczki” dla dzieci, pieluchy, produkty higieny osobistej, poduszki, koce, materace, ubrania letnie – wymienia Natalia Osoka, wicedyrektorka i nauczycielka historii w Liceum nr XIX. Pierwsi uchodźcy z Siewierodoniecka w obwodzie ługańskim, 250 kilometrów na wschód, znaleźli tu schronienie 27 lutego. 15 osób, poprosili o coś do jedzenia. – Zwróciliśmy się o pomoc do nauczycieli i rodziców, udało nam się zorganizować im miejsca do spania, mieszkańcy przywieźli poduszki, koce, pościel, konserwy, warzywa, owoce – wylicza. – Nawet starsze kobiety dawały po 100–200 hrywien ze swojej skromnej emerytury. Wszyscy dzielili się tym, co mieli, bo każdy miał świadomość, że nie chciałby znaleźć się na ich miejscu – opowiada Osoka.

Kolejni uchodźcy przyjechali (i wciąż przybywają) z Łysyczańska, Popasnej, Rubieżnego, Charkowa. – Płakaliśmy, wciąż płaczemy razem z nimi. Przyjeżdżali prawie nago i boso, a tam, u siebie, mieli przecież niedawno spokojne życie. Stracili swoje domy, często bliskich, wszystko, na co pracowali od lat – mówi dyrektorka. I odpędza myśl, że sama mogłaby się znaleźć na ich miejscu: – To zbyt przerażające.

Czytaj więcej

Zerwane dachy, połamane drzewa. Straż pożarna tylko z nazwy

***

Gdy rozmawiam z Małgorzatą Mazur o jej wolontariacie w Ukrainie i tym, co widziała na tej wojnie, co przeżyła, zapewnia mnie: – Mogę działać, bo nie przejmuję emocji ludzi, nie przepuszczam ich przez siebie, nie odchorowuję ich tragedii, nie myślę o tym miesiącami. Wiem, że mam dużo empatii i wrażliwości, ale gdy trzeba działać, włączam się w tryb zadaniowy: po prostu robię, co mam zrobić.

Na razie ten wewnętrzny system ochronny nie zadziałał tylko dwukrotnie. Raz w Dnieprze, u Alony i Iwana. W ich rodzinnym domu dziecka, blisko centrum miasta, pod wspólnym dachem mieszka ich teraz 15: rodzice, dwójka ich własnych dzieci i siedmioro rodzeństwa, pod opieką mają również jeszcze niezaradną rodzinę: młodego ojca, mamę i ich małe dziecko. Rodzeństwo w pieczy zastępczej mieszka w pokoju na piętrze, w środku jest dość miejsca dla łóżeczek pojedynczych i piętrowych, spory dywan jako plac zabawy i kącik z grami, misiami, samochodzikami i klockami. Gdzieniegdzie poukładane w małe sterty dziecięce ubrania w różnych rozmiarach.

Najstarsza trójka jest w wieku szkolnym, mają 11, 8 i 6 lat, dopiero u Alony i Iwana uczą się pisać i czytać. Nieco młodsze są dwie dziewczynki, bliźniaczki, a najmłodsze z dzieci ledwie chodzi, choć ma już prawie dwa lata. – Pochodzą z biednej rodziny, z problemami, także z alkoholem. Wychowywać się tam, dorastać, żyć, było dla nich zbyt niebezpiecznie – wyjaśnia Iwan. Rodzeństwo zamieszkało w ich domu 23 lutego, w przededniu wybuchu wojny. – Następnego dnia zamknięto szkoły, dzieci nie chodzą do niej do dzisiaj, ale udało mi się załatwić z nauczycielami, że przyjeżdżają do nich na lekcje albo organizują zajęcia zdalne – wyjaśnia Alona.

Na tym pomoc, jaką otrzymują, właściwie się kończy, a potrzeby są ogromne: dzieci przyjechały do nich zaniedbane, trzeba je było ubrać i odżywić, część z nich ma również różne choroby, a leki są drogie, jeśli w ogóle są dostępne. Remont też zrobili za swoje, trzeba było zaadaptować pokój na piętrze, żeby wszystkie wygodnie się pomieściły. – U nas już tak jest: jak sobie sama nie załatwisz, to nie będziesz miała – mówi wyraźnie rozgoryczona Alona.

Gdy wychodzi na chwilę do dzieciaków, Iwan śmieje się na pytanie, skąd wziął się im taki pomysł: brać na siebie wychowanie tylu dzieci, po co przeszli te wszystkie rozmowy, trzymiesięczny kurs, na który i tak czekali prawie rok, bo nie dało się uzbierać wystarczająco dużo chętnych. – Żonka sobie tak wymyśliła, co ja miałem do gadania? – rozkłada teatralnie ręce. To Alona, gdy wraca, wyjaśnia: – O to samo nas pytano, gdy zaczynaliśmy szkolenie, odpowiem ci więc tak samo: moja babcia w czasie wojny przyjęła do siebie sierotę, wychowała ją jak własną córkę. A ja czuję, że to jest też nasza droga.

Siadamy w pokoju dziecięcym, a Alona prosi – jeśli chcesz robić zdjęcia, to bez twarzy dzieci. Chowam aparat i przyglądam się maluchom. Bez ujęć twarzy wyglądałyby wszystkie tak samo, różniłyby się tylko wzrostem. Bo od najmłodszego do najstarszego wszystkie ścięte są na krótko, u każdego na głowie kilka centymetrów ciemnoblond sterczących w każdą stronę włosów.

Jak wspomina Małgorzata kilka tygodni wcześniej, ich włosy były jeszcze krótsze. Gdy pytam, czy chodzi o wszy, Alona odpowiada: – Także.

Być może odpowiedź zna Małgorzata. – Mimo tych ubranek i ich uśmiechów, przez te ich krótko ostrzyżone włosy przypomniałam sobie, jak jeszcze na samym początku wojny przeczytałam, że w miastach zajętych przez Rosjan, tak ratuje się dziewczynki przed gwałtem. Nie wiem, czy tak było w ich przypadku, ale spotkanie z nimi, tak obciętymi, a jednak w ślicznych różowych sukieneczkach, to było mocne uderzenie.

Podobnie poczuła się w Buczy, kilkanaście dni po usunięcia rosyjskich wojsk z miasta. – Wtedy już właściwie nie było widać, co tu zaszło. Ale oczy mieszkańców, mówiły wszystko. Zapisała się w nich tragedia, która się tu rozegrała – zapewnia Małgorzata. Gdy dostarczali paczki do cerkwi, która miała je rozdysponować wśród najbardziej potrzebujących, pop zaczął ich nerwowo przeganiać. – Okazało się, że dopiero co odkryli tam masowy grób, właśnie kończyli wydobywać worki z ciałami i sprawdzali, czy nie ma drugiej warstwy pod spodem – wspomina. Nawet nie chciała podchodzić bliżej, czułaby, że to brak szacunku dla zabitych i ich rodzin. – Ale to właśnie tam, tak blisko masowego grobu, zrozumiałam, że to naprawdę się stało. I że przyjeżdżając tu, stałam się w jakiś sposób małą częścią tak wielkiej tragedii.

***

Wszyscy moi rozmówcy są zgodni co do tego, że trzeba dotrzeć bezpośrednio do potrzebujących, zobaczyć, jak żyją, czego im najpilniej brakuje, co jeszcze można zrobić, żeby pomóc. Im więcej pośredników, przekonują (na przykładach), tym więcej z tej fali pomocy przecieka po drodze. Według szacunków Małgorzaty Mazur z pomocy, która dociera z Polski najdalej do Kijowa lub Lwowa, a zwłaszcza jest zbierana na skalę masową, do celu nie dociera nawet 80–90 proc. darów. – To jest jeden z problemów w Ukrainie – towar jest rozkradany, jeśli przechodzi przez instytucje, urzędy, to rozchodzi się po drodze, jest rozdawany po znajomych, zabierany albo sprzedawany do sklepów. Wiem to od wielu osób, szczególnie z małych wsi, na oczy nie widziały darów, które dla nich przekazaliśmy – mówi wolontariuszka.

Damian Skrzypczyk z Fundacji Kordon potwierdza, sam tego doświadczył, gdy dopiero zaczynał swoje wyjazdy w głąb Ukrainy. – Przywieźliśmy pomoc do gminy pod Mikołajewem, która ma swoje magazyny strategiczne, i mam informację, że magazyn jest aktualnie wypchany towarami, ale zamknięty, nie wiadomo dlaczego i do kiedy. A wokół są ludzie, którzy stoją w kolejkach po jedzenie – wyjaśnia. – To był mój największy błąd, staram się go więcej nie popełniać i docierać z pomocą tam, gdzie trzeba.

To samo mówi Karolina Kałwak-Majewska z Fundacji Ommio.volunteers, która jeździ do miast, do których niektórzy boją się zapuszczać: Buczy, Mikołajewa, Odessy czy Charkowa (w najbliższym czasie planowany jest Donbas). – W samej Buczy, gdy przyjechaliśmy, właściwie wszystko oprócz wodociągów już działało – mówi. Ale to właśnie tam tłumnie ściągnęli dziennikarze, dotarła też „humanitarka”. – A wsie dookoła były i są zniszczone, niektóre praktycznie całkowicie. Byliśmy w miejscach, gdzie prawie nic nie zostało – opowiada Kałwak-Majewska. Do jednej z nich przybyli jako pierwsi, przez uszkodzony most, mijając spalone wraki czołgów i porozstawiane po drodze miny. Mieszkańcy wsi byli ich widokiem bardzo zaskoczeni. – Dotąd nikt im nie pomógł, a oni nie mieli tam co jeść, zostali zapomniani przez wszystkich. Tam rzeczywiście spotkaliśmy się z bólem, strachem, niezrozumieniem.

Gosia, Damian i Karolina po dostarczeniu pomocy w drogę powrotną zabierają uchodźców. Pod koniec maja w Sumach, tuż przy granicy z Rosją, gdzie od początku wojny toczyły się ciężkie walki i po dziś dzień trwają, na pokład autokaru wsiada 50 osób: matki, babcie i dzieci, w wieku od 5 do 12 lat. Stres i strach widać po nich od początku. U niektórych nasila się przy drobnych trudnościach na trasie, w pewnym momencie reagują krzykiem i płaczem. „Wracają do nich te przeżycia, te obrazy”, wyjaśnią później ich matki. One ponad dobę w drodze spędzają spokojnie, skupiają się na dzieciach, może myślą o przyszłości, która je czeka, może o mężach, braciach i ojcach, którzy zostali w Ukrainie. Niektórzy z nich poszli na front. Przez cały dzień dzwonią do nich koleżanki, znajome, sąsiadki, pytają niecierpliwie: „Będą jeszcze takie transporty, będzie można się zabrać?”. – Bo niektóre jednak się zdecydowały. Mówią, że boją się o dzieci, że nie warto jednak ryzykować, uparcie zostawać na swoim – tłumaczy Aleks, wolontariusz z Chmielnickiego. – Najbardziej boją się tego, że Rosjanie krzywdzą w najgorszy sposób dzieci, także zupełnie maleńkie – gdy to mówi nerwowo przełyka ślinę.

Z trudem potwierdza to Olga z Pawłohradu. – Mój kolega jest lekarzem, jeździ w wojskowym ambulansie, odbierał z Buczy dzieci. Dziewczynki, chłopcy, sześć lat, trzy, dwa, nawet kilkumiesięczne niemowlaki. Zgwałcone łyżeczką, butelką i… sama wiesz. Niektóre obdarte ze skóry. Martwe, porozrywane od środka.

Czytaj więcej

Dlaczego w USA chcą zlikwidować policję, obalić system?

***

Mikołajów, półmilionowe miasto portowe na południu Ukrainy, dawna rosyjska twierdza, zbudowano tu wszystkie radzieckie lotniskowce. Od pierwszych dni wojny było celem silnych rosyjskich ataków, 6 marca Zełenski uhonorował je tytułem Miasta Bohatera Ukrainy „dla upamiętnienia czynów zbiorowego bohaterstwa i wytrwałości obywateli”. Armia ze wschodu jednak nie odpuszczała, walki o Mikołajów toczyły się na początku maja, Rosjanie ostrzelali miasto pociskami kasetowymi, które są szczególnie groźne, bo czynią śmiertelne spustoszenie, zanim osiągną cel. Pociski w trakcie lotu rozpadają się na mniejsze, co zwiększa siłę rażenia. Podczas kolejnego takiego ataku 22 maja mer Ołeksandr Sienkewycz apelował do mieszkańców przez media społecznościowe: „Trzymajcie się z dala od okien i nie zapominajcie o zasadzie dwóch ścian”. Sprowadza się ona do chronienia się w pomieszczeniach, których ściany nie są zewnętrznymi ścianami budynków.

Dotarcie z pomocą do Mikołajewa będzie coraz trudniejsze. – Jest bardzo dużo ostrzałów, lata mnóstwo rakiet, ludzie umierają z głodu. Mało kto chce tam jechać, bo to coraz bardziej niebezpiecznie. Mamy świadomość, że w ostatniej chwili może się okazać, że nie da rady wjechać do miasta, bo jest już otoczone – mówi Damian Skrzypczyk. Co wtedy? – Wtedy będziemy kombinować. Może uda się umówić z osobami, instytucjami, które odbiorą od nas rzeczy, żebyśmy spotkali się kilka kilometrów od Mikołajewa? – to jedna z opcji rozważanych w Kordonie.

To tam spotkało ich największe dotychczas zagrożenie. – Zrobiliśmy przerwę na szybki obiad, nagle usłyszeliśmy jakiś ostrzał, chyba artylerię, szyby w restauracji się zatrzęsły. To było jakieś 3–5 kilometrów od nas, tak przynajmniej oszacowaliśmy – opowiada Skrzypczyk.

Najgorsze w tej podróży miało dla nich dopiero nadejść: zabłądzili na niewielkie osiedle, składające się z kilku bloków, sklepu, małego ronda. Mieli szczęście, bo minutę wcześniej Rosjanie je znienacka zaatakowali. – Zobaczyliśmy tam ludzi, leżących wielką masą, to był ostrzał stricte w cywilów, wokół nie było żadnej jednostki wojskowej, żadnego posterunku, nic militarnego – mówi Skrzypczyk. – Byli martwi, byli ranni rozlegle, w wielu miejscach, niektórzy mocno krwawili. Zdaliśmy sobie sprawę, że sami nie jesteśmy w stanie ich ratować, zawieźliśmy ich do najbliższego szpitala – opowiada dalej. – Wtedy chyba po raz pierwszy poczuliśmy się tak, jak ludzie tam mieszkający. Jakby nie starać się normalnie żyć, nie jest normalnie. W każdej chwili możesz zginąć.

* Imiona niektórych ukraińskich bohaterów zostały zmienione

Dla Małgorzaty Mazur, wolontariuszki z Fundacji Kordon, to druga wizyta w Ukrainie z pomocą humanita

Dla Małgorzaty Mazur, wolontariuszki z Fundacji Kordon, to druga wizyta w Ukrainie z pomocą humanitarną

Aneta Wawrzyńczak

W schronisku dla uchodźców w Dnieprze mieszka obecnie ok. 250 osób. Budynek nadaje się do generalneg

W schronisku dla uchodźców w Dnieprze mieszka obecnie ok. 250 osób. Budynek nadaje się do generalnego remontu i w każdej chwili grozi mu odcięcie prądu, na którego opłacanie zarządzającej nim Talinie Charikowej brakuje pieniędzy

Aneta Wawrzyńczak

Na początku marca do starego budynku w centrum Dniepru Talina Charikowa zaprosiła pierwszych uchodźców ze wschodu Ukrainy. – Przywoziliśmy ich samochodami, odbieraliśmy ze stacji. Szukali u nas miejsca do życia – opowiada. Znaleźli je, chociaż żyć tu trudno. Mała kuchnia nie jest w stanie obsłużyć jednocześnie prawie 250 mieszkających tu obecnie osób, gotuje się na raty. Część uchodźców przyjechała tu tylko z tym, co mieli na sobie. Dzięki pomocy dostarczonej najpierw przez mieszkańców miasta, a później też z zagranicy, w tym z Polski, ubrali się, mają na czym spać, czym się umyć i wyżywić.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi