Wojna w Ukrainie. Prawdziwe poświęcenie i znikająca pomoc

U ukraińskich wolontariuszy duma z własnych osiągnięć i wdzięczność za wsparcie udzielone ich krajowi mieszają się z rozgoryczeniem i żalem do tych rodaków, którzy nie sprawdzili się w chwili próby.

Publikacja: 15.07.2022 17:00

W rzeszowskim punkcie pomocy Fundacja Heart to Heart. World Foundation udzieliła wsparcia tysiącom o

W rzeszowskim punkcie pomocy Fundacja Heart to Heart. World Foundation udzieliła wsparcia tysiącom osób. Dziś, jak mówi Iana, zapasy prawie im się skończyły: – Mam kilka torebek, nawet nie paczek kaszy i trochę herbaty. Jest po prostu masakra

Foto: archiwum prywatne

Iana, Alex i Ola włożyli mnóstwo czasu, energii i pieniędzy, by pomóc rodakom dotkniętym wojną w Ukrainie. Po prawie pięciu miesiącach wolontariatu Aleksa najbardziej denerwują cwaniacy, którzy w cudzej krzywdzie zwietrzyli szansę na zarobek. Pozostałych, którzy coś od siebie dawali (wolontariat, dary, pieniądze), ale już przestali, rozgrzesza bez zawahania: – Wojna już długo trwa, nie każdy ma możliwość, żeby pomagać przez cały czas. Ludzie musieli wrócić do pracy, zarobić na życie, zacząć myśleć o sobie.

Iana od końca lutego w prywatnym punkcie pomocy, który prowadzi z mężem Andrijem w Rzeszowie, widziała naprawdę wiele. – Mieliśmy połamane drzwi, bo jakiejś kobiecie coś się nie spodobało. Zdarzało się, że uchodźcy przychodzili do nas jako wolontariusze i wynosili stąd wszystko, co się dało. Myśleli, że nikt ich nie widzi. Czasem ktoś przyszedł do pracy pijany… – wylicza.

Oli było w takich przypadkach po prostu wstyd, zwłaszcza gdy jako wolontariuszka słyszała marudzenia niektórych uchodźców w Hali Kijowskiej pod Korczową: – Bardzo się wtedy denerwowałam, a przecież tylko mogę sobie wyobrazić, jak musieli się czuć Polacy.

Zamknięty magazyn

Drażliwy temat braku zaangażowania części Ukraińców w pomoc rodakom od pewnego czasu sygnalizowali w rozmowach z „Plusem Minusem” polscy wolontariusze. Ci z Fundacji Kordon czy Ommio.volunteers oraz wolni strzelcy jak Adrian Cebula zaczynali pracę w pierwszych dniach wojny: na granicy, na dworcu we Lwowie, wożąc paczki i uchodźców, szukając dla nich schronienia, organizowaniu jedzenia, ubrania, pomocy medycznej. Z każdym kolejnym wyjazdem zagłębiali się w Ukrainę coraz dalej, do Mikołajowa, Charkowa, Donbasu. Widzieli coraz większe dramaty, coraz więcej zniszczeń. Coraz mocniej też odczuwali, że Ukraina podzieliła się na dwa światy: wschodni ogarnięty wojną i strachem, poraniony i zdruzgotany, i zachodni, gdzie życie toczyło się jak dawniej.

– Zauważyłam już na początku, że we Lwowie wszystko działa, są czynne kawiarnie, sklepy, markety, wszędzie są pełne półki. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie, którzy uciekają tu z Charkowa, z Donbasu, z Odessy i Mikołajowa, dostają tak znikomą pomoc. To był nasz duży problem: dlaczego to my, Polacy, przyjeżdżamy, a Ukraińcy nie pomagają swoim – przyznaje Karolina Kałwak-Majewska z Ommio.volunteers. – Pytaliśmy ludzi ze Lwowa i innych miast, skąd to się bierze. Większość mówiła, że Ukraina zawsze była podzielona na dwie części, za Kijowem zaczyna się ta prorosyjska. A to już nie ich sprawa.

Z „humanitarką” bywają inne problemy: część nie trafia w potrzebujące ręce, tylko na regały w sklepach i do prywatnych lodówek. Damian Skrzypczyk z Fundacji Kordon podaje jako przykład gminę pod Mikołajowem, która była ciężko ostrzeliwana, sytuacja z dnia na dzień robiła się coraz bardziej dramatyczna. – Przekazaliśmy dary przez gminę do jej zasobów strategicznych. A później się dowiadywałem, że magazyn jest wypchany towarami i zamknięty, nie wiadomo po co. A ludzie wokół stoją w kolejkach po jedzenie – opowiada.

Małgorzata Mazur, wolontariuszka Kordonu, przyznaje: ma żal do Ukraińców w Polsce, którzy nie udzielają się w wolontariacie. Zwłaszcza do tych bogatych, którzy przyjechali na początku wojny z bezpiecznych części kraju i nie doświadczyli traumy. – Mam poczucie niesprawiedliwości, kiedy widzę, że w ogóle nie wykazują zainteresowania, podczas gdy znam Polaków, którzy przelewają całe swoje oszczędności na pomoc Ukrainie.

Praca na okrągło

Problemy dostrzegają jednak także sami Ukraińcy. Troje z nich zaangażowanych w pomoc rodakom opowiedziało o tym „Plusowi Minusowi”, nie pomijając ciemnych stron rzeczywistości.

Alex, wolontariusz współpracujący m.in. z Kordonem, ma 25 lat, pochodzi z Chmielnickiego, do Lwowa przyjechał studiować geografię, zrezygnował po pierwszym roku, uznał, że nie chce być nauczycielem. Pracował trochę w sklepach i branży turystycznej, parę lat spędził w Szwecji i Polsce, po powrocie do Lwowa załapał się do międzynarodowej korporacji zajmującej się analizą danych. Już wiedział, że 25 lutego podpisze umowę o pracę, dla niej zrezygnował z wypadu do Kopenhagi (miał tam świętować swoje urodziny). 23 lutego późnym wieczorem dostał wiadomość od kolegi z Anglii. „Pakuj się do busa i jedź na granicę, Putin wejdzie z wojskiem na Ukrainę”.

Alex nie uwierzył, przecież nawet dzień wcześniej w pracy, analizowali, że wojna jest niemożliwa.

O wojnie dowiedział się jak wszyscy, nad ranem. Po obiedzie był już w busie na granicę, kolejki ciągnęły się kilometrami, sam odstał w swojej ponad osiem godzin. – Było już koło dziesiątej, przede mną zostało siedem, może dziesięć osób. I wtedy Zełenski wydał dekret, że jest zakaz wyjazdu.

Alex dostał się do szkoły w Mościskach na nocleg, rano przyleciał znajomy z Anglii, przywiózł trochę pomocy humanitarnej, zostali, by pomóc ją rozdysponować. Po paru dniach trafił na dworzec kolejowy we Lwowie, pracował jako koordynator, pomagał szczególnie obcokrajowcom, którzy utknęli w Ukrainie, oraz wolontariuszom przybywającym z Zachodu. – Mówię po polsku, znam trochę angielski, był ze mną kolega, który mówi po francusku i hiszpańsku. Było dużo pracy, bo przyjechało mnóstwo studentów cudzoziemców z Kijowa, Charkowa, Tarnopola. Potrzebowali pomocy, żeby wydostać się z Ukrainy.

Do dzisiaj, ponad cztery miesiące później, Alex żyje w trybie ciągłego działania. Organizuje zbiórki, pomaga w kontaktach, dziennikarzom i nieznającym ukraińskiego wolontariuszom służy za tłumacza, a dzieciom, jak trzeba, animatora. Ciągle wisi na telefonie, co parę dni wyjeżdża z konwojami z pomocą humanitarną, na jednym z nich ratuje psa przywiązanego na dworcu, jeszcze zanim wróci do Lwowa, znajduje mu nowy dom. Chciał założyć własną fundację, ale pokonały go procedury. – W czasie wojny jest z tym ciężko, tu jest zamknięty urząd, tam jeszcze coś. Parę dni za tym chodziłem, ale dałem sobie spokój, nie miałem na to czasu.

Czytaj więcej

Jacy będziemy, gdy pandemia się skończy

Kierunek: Hala Kijowska

Ola od dawna spodziewała się wojny. Dwa tygodnie po ataku Rosji na Ukrainę pod jej dachem w Warszawie zjawili się ostatni goście. Na 50 mkw. od czterech miesięcy mieszka ich dziewięcioro: Ola z mężem, jej rodzice, siostra z córką, teściową i szwagierką, ta z kolei z synem. Wszyscy z Mikołajowa, ostatnia przyjechała siostra z rodziną męża, który musiał zostać w Ukrainie. – Już odkąd sama przyjechałam do Polski, prosiłam ją, by się tutaj przeprowadziła. A jak wybuchła wojna, to już błagałam: przyjedź teraz, bo mogę ci pomóc, później będzie na pewno gorzej z mieszkaniem. I tak właśnie się okazało, siedzimy teraz wszyscy u nas – mówi Ola.

Ma 29 lat, od czterech mieszka w Warszawie. Pracuje jako manikiurzystka, po niespełna dwóch latach pracy poszła na swoje, prowadzi salon kosmetyczny. Od przeczucia, że w Ukrainie prędzej czy później znów rozgorzeje wojna, nie udało jej się uciec nawet w Polsce. To dlatego już dwa lata temu zdołała ściągnąć do Warszawy swoich rodziców, przekonywała do tego również siostrę. Za każdym razem słyszała: „nic się nie dzieje, tu jest bezpiecznie, nawet jak będzie wojna, to do nas nie dojdzie”.

Niepokój Oli nasilił się 23 lutego, od rana była niespokojna, wydzwaniała do siostry, prosiła: „Przyjedź, póki jeszcze można. Później będzie mnóstwo ludzi, ciężko będzie coś ogarnąć”. Zadzwoniła też do swojej psycholożki w Kijowie, że boi się o wszystkich, najbardziej o siostrzenicę, która ma cztery lata. – Ona jest taka jak ja, bardzo emocjonalna. Nie mogłam sobie wyobrazić, że ona może to wszystko zobaczyć – opowiada Ola. Psycholog uspokoiła: „Rosji nie jest potrzebny Kijów czy Mikołajów tylko Donbas i Krym, u nas będzie wszystko w porządku”.

24 lutego o piątej rano Olę obudził mąż: „Zaczęła się wojna”. Ola przez kolejne trzy dni nie jadła, nie spała, cały czas z telefonem w ręku, odświeżała wiadomości i dzwoniła po znajomych w całej Ukrainie. – Wszystkich namawiałam, żeby wyjeżdżali, że Polska przyjmuje ludzi. Mówiłam, co trzeba zrobić, jakie dokumenty zabrać, na które przejście graniczne jechać – opowiada. – Nikt nie chciał wyjeżdżać. W ogóle.

Trzeciego dnia Ola była już spakowana. Zadzwoniła koleżanka, że wybiera się na granicę, nie może siedzieć bezczynnie i patrzeć na wiadomości, Ola pomyślała: tak rzeczywiście trzeba. Na granicy skierowano je kawałek dalej, do „Hali Kijowskiej”. Taka nazwa utarła się dla Centrum Handlu i Magazynowania „Korczowa Dolina”, gdzie w pierwszych dniach wojny wyznaczono miejsca (łóżka polowe i koce) dla 5 tys. uchodźców. Momentami tłoczyło się w nich prawie 8 tys. osób. – Pamiętam, jak wypraszaliśmy mężczyzn, bo nie było gdzie położyć dzieci – wspomina Ola. Mówi też, że darów było wtedy mnóstwo, ale potrzeby jeszcze większe. – Nieraz brakowało nam nawet kawy czy herbaty, żeby podać ludziom, nie mieliśmy cukru. Pisaliśmy do znajomych, żeby coś przywieźli albo ogłosili zbiórkę w internecie. Albo z własnych pieniędzy kupowaliśmy, szukaliśmy jakiegoś sponsora, dofinansowania.

Z „Hali Kijowskiej” Ola wracała do domu na dzień, góra dwa, czasem – tylko nocleg i szybki prysznic. Transport w obie strony organizowało się ot tak, non stop jeździły autokary, busy i auta osobowe, każdy oferował co najmniej kilka miejsc dla uchodźców. Później podwózki się skończyły, Ola przesiadła się wtedy do autobusów i pociągów, kursowała tak do połowy maja. – Pamiętam, jak przyjechałam 13 maja i bardzo mocno poczułam, że jestem tu ostatni raz – wspomina. – Nawet wszystkim to głośno powiedziałam. Ale teraz wiem, że to nieprawda, że jeszcze tam pojadę – zapewnia. – Bo ludzi chętnych pomagać jest już mało, a wojna jeszcze się przecież nie skończyła.

Nie zostało prawie nic

Iana jest przed trzydziestką, urodziła się w Odessie, wychowała w Chmielnickim, w Polsce mieszka od sześciu lat. Tu poznała swojego męża, prowadzą wspólną firmę. – To był dla mnie szok. Nagle wszystko się we mnie jakby… urwało – opowiada o 24 lutego. Przyznaje też, że odkąd pamięta, nie lubiła Ukrainy: – Byłam obrażona na swoich rodaków, swój kraj. Każdemu powtarzałam, że na pewno nigdy tam nie wrócę. I nie pomogę żadnemu Ukraińcowi.

Wojna wszystko zmieniła. – Zaczęłam dzwonić do rodziny, znajomych, pytać, czy w porządku, nawet do tych, co miałam z nimi kontakt tylko raz i dawno temu. Chyba nigdy w życiu się tak nie wypłakałam, szkoda mi się zrobiło tych ludzi. Bardziej szkoda mi się zrobiło mojego kraju, to, co mówiłam wcześniej, gdzieś zniknęło.

Iana przepłakała parę godzin, później się otrząsnęła. – Pomyślałam sobie, że jak będę siedziała i rozpaczała, to nikomu nie pomoże. Dzwonienie po znajomych, rodzinie też nie – wspomina. Mieli z Andrijem tylko pomóc doraźnie, coś zorganizować, rozeznać w sytuacji. Kilka godzin później, jeszcze w dniu ataku Rosji, mieli już otwarty prywatny punkt pomocy w Galerii Europa II w Rzeszowie. Ludzie zaczęli go zaopatrywać sami, przynosili w szczególności jedzenie z długim terminem, środki higieniczne, ubrania, śpiwory i koce. – Mieliśmy tego mnóstwo, aż nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Część wysłaliśmy więc do Ukrainy, a część na granicę.

Trwało to przez kilka tygodni, dary spływały, choć Rzeszów w planach miał być tylko punktem tranzytowym: tu uchodźcy mieli dostać pierwszą pomoc, otrząsnąć się po podróży, przebrać, coś zjeść – a następnie jechać dalej. Ale wielu zostało, bo to blisko granicy, będzie można szybko wrócić po wojnie do siebie. Stąd też bliżej do krewnych, którzy pozostali w Ukrainie. – Zaraz ci uchodźcy zaczęli przychodzić do nas, więc zaczęliśmy pomagać także im, na miejscu.

By uporządkować papiery, założyli Fundację Heart to Heart World Foundation. Po prowadzonym przez nią punkcie pomocy przy Piłsudskiego 34 w Rzeszowie Iana z Andrijem mogliby oprowadzać po omacku. Tuż przed otwarciem, około dziesiątej, gdy przed wejściem czeka kilkanaście osób, Iana oprowadza po lokalu i opowiada, jak po miesiącu działalności wprowadzili system wniosków. Trzeba było w nich podać podstawowe dane, w tym z dokumentu ze zdjęciem, zgłasza się również zapotrzebowanie, wskazując, ile trzeba sztuk i czego z: jedzenia, środków higienicznych, obuwia i odzieży. – Zaczęliśmy sami szykować paczki, żeby nie było zamieszania ani bałaganu. Bo jakbyśmy wpuścili ludzi do lokalu, to nikt nic by nie znalazł. A my byśmy tylko sprzątali – wyjaśnia Iana.

Wprowadzenie wniosków pozwoliło im też dowiedzieć się czegokolwiek o tysiącach ludzi, którym pomagają. – Z niektórymi utrzymuję kontakt do dzisiaj. W tym z dwójką chłopaków, którym organizowałam kamizelki. Są w Donbasie, ciągle piszę do nich, żeby dali znać, że żyją – Ianie łamie się głos.

Pod koniec maja punkt był zaopatrzony dość skromnie, dziś, jak informuje przez telefon Iana, nie zostało w nim prawie nic: – Mam kilka torebek, nawet nie paczek, kaszy i trochę herbaty. Jest po prostu masakra.

Punkt prowadzony przez Ianę i Andrija udziela pomocy interwencyjnie, w sytuacji kryzysowej, jednorazowo. Odkąd wprowadzili ewidencję pod koniec marca, zliczyli, że przygotowali z wolontariuszami paczki dla 16 tys. osób. – Mam nadzieję, że większość z nich dotarła do naprawdę potrzebujących. Jeśli tak, to zrobiliśmy coś dobrego. A ja wierzę, że dobro wraca – wyjaśnia, zanim opowie o szczególnie dla niej przykrych przypadkach. – Tak dużo było ludzi, tak różnych, że zdarzały się bardzo nieprzyjemne sytuacje – przyznaje. I wylicza: ktoś przyszedł do pracy pijany, bywały kradzieże, ktoś zgłaszał się „na wolontariusza”, a wynosił dla siebie dary. – Tego nie unikniemy, nie da się wszystkich upilnować. Dlatego odpędzam te złe myśli, które mnie czasem nachodzą, by to wszystko zamknąć. Inaczej nie byłoby żadnego sensu pomagać.

Czytaj więcej

Seniorze, spocznij!

Wolontariusze płaczą

Iana macha ręką na przypadki cwaniaków krążących od punktu do punktu i sprzedających dary pokątnie. – Nie rozumiem, jak można przyjść po pomoc, jak się jej tak bardzo nie potrzebuje? Ale to już zostawiam sumieniu tych, co tak robią – mówi.

Znacznie bardziej dotykały ją awantury, które czasami wszczynali klienci. Zwłaszcza zarzuty, że ich pomoc nie jest bezinteresowna. – Zdarzali się tacy, co krzyczeli, że kradniemy, zabieramy do siebie dary przeznaczone dla nich. Albo że zarabiamy nie wiadomo ile – wspomina. – Nieraz po ich wyjściu nasi wolontariusze płakali, bo te teksty były bardzo obraźliwe. Usłyszeć coś takiego prosto w twarz, kiedy pracujesz za darmo? To jest bardzo przykre.

Znacznie chętniej Iana opowiada o rodakach, którzy sprawdzili się w czasie próby. To właśnie Ukraińców było najwięcej wśród wolontariuszy w punkcie przy Piłsudskiego 34 w Rzeszowie, od samego początku i w najtrudniejszych momentach. Ale tutaj właśnie czegoś nie rozumie. – Z jednej strony zauważyłam, że na zachodzie – w Kijowie, Tarnopolu, we Lwowie, nawet u mnie w Chmielnickim – ludzie nie odczuwają wojny, są bezpieczni i przez to nie widzą potrzeby, żeby pomagać – wyjaśnia. Z drugiej strony najwięcej wolontariuszy w wielu punktach było właśnie z zachodniej części kraju. – W naszym przypadku nie zdarzało się, by ktoś z uchodźców ze wschodu zgłosił się do pracy. Chociaż oni przecież najlepiej wiedzą, jak bardzo potrzeba pomocy – uważa.

Nie zniechęciło jej to jednak ani trochę. – Gorsze momenty, wiadomo, zdarzają się. Ale podoba mi się to, co zrobiliśmy do tej pory i chcę zajmować się tym dalej. Jedyne, czego potrzebujemy, to wsparcia od ludzi, jesteśmy przecież po to, żeby pomagać tym, którzy często stracili wszystko, co mieli – podkreśla Iana. – Wygramy tę wojnę. Ale na razie nie możemy przestać działać.

Nieformalny podział Ukrainy zaobserwował również Alex. Wina, jego zdaniem, leży głęboko w historii: rządach divide et impera od czasów carskich i kontynuowanych przez Sowietów polityką zsyłek i przesiedleń. – Na zachodzie jest spokój, nawet w Chmielnickim, pośrodku Ukrainy, jest bezpiecznie, tylko słychać alarmy. Lwów czy Tarnopol też praktycznie nie odczuwają wojny. Dlatego nie wszyscy widzą potrzebę pomagania – zgadza się z Ianą. Także co do tego, że zdarzają się nieprzyjemne sytuacje, głównie związane z pomocą humanitarną. – Był taki przypadek, że ciężarówka dojechała do Lwowa, stamtąd ruszyła załadowana darami, a później przepadła na tydzień. Odnalazła się dopiero w Charkowie, transport był porozkradany, nawet czekolady zostały zabrane – opowiada Alex, podkreślając: to zdarza się wszędzie. – Mieliśmy też transport z Polski, dostaliśmy listę, co zostało wysłane. A do granicy dojechał opróżniony do połowy. I nikt nie wie, co się z tą pomocą stało.

Alex nie ma również wyrozumiałości dla tych, którzy dorabiają się na krzywdzie innych. – Uchodźcy ze wschodu w większości nie uciekli z kraju, przyjechali na zachód, bardzo dużo do Lwowa – wyjaśnia. Część lwowiaków z kolei wyjechała do Polski, swoje mieszkania wynajęli uchodźcom za horrendalne pieniądze, w Polsce korzystają z pomocy przeznaczonej dla tych najbardziej potrzebujących. – To mnie bardzo boli. Bo wielu Polaków i my, pomagający Ukraińcy, oddajemy wszystko, co mamy – przyznaje Alex.

Nie zgadza się jednak z zarzutem, że z pomocą dla Ukrainy jest krucho, bo korupcja przeżera lwią jej część. Mówi, że odkąd prezydentem został Wołodymyr Zełenski, zaczęto w Ukrainie mocniej walczyć z korupcją. – Były duże kontrole, zwłaszcza na granicach, sprawdzano dokładnie cło – wylicza. I dalej: – Szliśmy mocno do przodu, mieliśmy zrobione drogi, nowe szkoły, szpitale. A później przyszła wojna… Ten szpital położniczy w Mariupolu, co go media tak pokazywały, też właśnie był dopiero co postawiony.

Ola pamięta jeszcze z 2014 r., jak pomagali całą rodziną uchodźcom z Donbasu: matce z synem i małżeństwu z czwórką dzieci. – Mieszkali w sanatorium, w którym pracowała moja mama. Pomagaliśmy im finansowo, przynosiliśmy paczki, ubrania, organizowaliśmy razem urodziny i święta. Chcieliśmy, żeby czuli się jak w domu – opowiada, ale ze smutkiem, bo ta historia nie ma dobrego zakończenia. – Po jakimś czasie powiedzieli nagle, że oni jednak są za Rosją i wracają do Donbasu. Jeszcze trochę utrzymywaliśmy kontakt, ale coraz słabszy, urwał się całkiem jeszcze przed wojną – wyjaśnia. – Czy teraz zmienili zdanie? Nie sądzę. Nie zmienili go przecież nawet wtedy, gdy po powrocie jeden z ich synów zginął z rąk Rosjan.

Staram się zrozumieć

Dzisiaj temat pomocy wzajemnej wśród Ukraińców jednocześnie Olę rozchmurza i przygnębia. Opowiada o personelu ze szpitala chirurgicznego, który nie opuszczał swoich pacjentów. – Nawet pod ostrzałem nie chcieli zejść do schronu, mówili, że to ich praca, jak mogliby zostawić tych ludzi przykutych do łóżka, często w ciężkim stanie.

Znowu drży jej głos. Także wtedy, gdy opowiada, że nawet jako uchodźcy bez niczego, w obcym miejscu i stłoczeni, stojący w kolejce po coś do jedzenia, często mówili: „chcemy tu zostać, bo tu jest jak w domu”. – Tam było tyle życzliwości i wsparcia od ludzi… Myślę, że wszyscy Ukraińcy, którzy chcieli pomóc, zebrali się właśnie na granicach, w schroniskach, przy różnych organizacjach. W takich „halach kijowskich” był każdy, kto chciał pomóc. A kto nie mógł tam być, przesyłał paczki czy pieniądze.

Sama od wielu znajomych usłyszała: „nie mamy tyle odwagi, ale chociaż zrobimy zbiórkę, przywieziemy dary”. – I ja czuję ogromną wdzięczność, bo bez nich nie mielibyśmy co robić – podkreśla Ola, zanim przyzna, że są Ukraińcy, których wojna zbytnio nie obchodzi: nie zaangażowali się w wolontariat, nie przyjęli uchodźców do siebie, nie pomagają darami ani finansowo. – Miałam tak z moim mężem, ja płakałam, a on był niewzruszony. Myślałam sobie: jak tak można? – wspomina Ola. Dopóki nie zwierzyła się swojej psycholog, która powiedziała, że ludzie mają różną wrażliwość i różnie reagują na silny stres. Czasami się wycofują, zakładają w ten sposób pancerz na emocje, który ma ich ochronić. – Dzisiaj jeszcze czasem się o to denerwuję, ale przypominam sobie tamtą rozmowę i staram się zrozumieć.

Tam i wtedy czuła przede wszystkim dumę, czasami jednak także irytację i wstyd. – Zdarzało się, że ktoś marudził, że warunki nie takie. Bardzo się wtedy denerwowałam, a przecież tylko mogę sobie wyobrazić, jak musieli się czuć Polacy – mówi Ola. Mimo to przyznaje, że wojna obudziła w niej głęboko uśpiony patriotyzm. – Moja rodzina była zawsze za Ukrainą, mój ojciec zna jej historię na pamięć, wybuchła wojna, chciał wrócić, żeby walczyć, ale jest po dwóch zawałach, przekonałyśmy go z mamą, że więcej by szkody narobił – opowiada.

Ola od swoich korzeni odcięła się na cztery lata, dopiero wojna skłoniła ją do powrotu do rodzinnego Mikołajowa. Wróciła wstrząśnięta, ale też – przepełniona nieznaną jej dotąd miłością do ojczyzny. To dlatego, chociaż wypłukała się z oszczędności, a jej salon kosmetyczny jest na minusie, nie przestaje organizować pomocy. – Śledzę informacje na bieżąco, wiem, że tylko dzisiaj na moje miasto spadło dziesięć rakiet – mówi, zanim wyjaśni, że po każdym wyjeździe w rodzinne strony prosi rodzinę i znajomych, by o nic nie pytali. – Nie chcę rozmawiać o tym, co tam się dzieje i co robię – choć nie mogę inaczej. Nie mogę siedzieć i pić kawy, kiedy mój kraj pożera wojna.

Olę (w drugim rzędzie trzecia z prawej) dopiero wojna skłoniła, by pojechać z Polski do rodzinnego M

Olę (w drugim rzędzie trzecia z prawej) dopiero wojna skłoniła, by pojechać z Polski do rodzinnego Mikołajowa. Mimo wszystkich wątpliwości, nie przestaje organizować pomocy. Alex (w czapce obróconej daszkiem do tyłu) też żyje „w trybie ciągłego działania”. Na zdjęciu w otoczeniu wolontariuszy i pracowników mikołajowskiego szpitala

archiwum prywatne

Iana, Alex i Ola włożyli mnóstwo czasu, energii i pieniędzy, by pomóc rodakom dotkniętym wojną w Ukrainie. Po prawie pięciu miesiącach wolontariatu Aleksa najbardziej denerwują cwaniacy, którzy w cudzej krzywdzie zwietrzyli szansę na zarobek. Pozostałych, którzy coś od siebie dawali (wolontariat, dary, pieniądze), ale już przestali, rozgrzesza bez zawahania: – Wojna już długo trwa, nie każdy ma możliwość, żeby pomagać przez cały czas. Ludzie musieli wrócić do pracy, zarobić na życie, zacząć myśleć o sobie.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi