Nie zniechęciło jej to jednak ani trochę. – Gorsze momenty, wiadomo, zdarzają się. Ale podoba mi się to, co zrobiliśmy do tej pory i chcę zajmować się tym dalej. Jedyne, czego potrzebujemy, to wsparcia od ludzi, jesteśmy przecież po to, żeby pomagać tym, którzy często stracili wszystko, co mieli – podkreśla Iana. – Wygramy tę wojnę. Ale na razie nie możemy przestać działać.
Nieformalny podział Ukrainy zaobserwował również Alex. Wina, jego zdaniem, leży głęboko w historii: rządach divide et impera od czasów carskich i kontynuowanych przez Sowietów polityką zsyłek i przesiedleń. – Na zachodzie jest spokój, nawet w Chmielnickim, pośrodku Ukrainy, jest bezpiecznie, tylko słychać alarmy. Lwów czy Tarnopol też praktycznie nie odczuwają wojny. Dlatego nie wszyscy widzą potrzebę pomagania – zgadza się z Ianą. Także co do tego, że zdarzają się nieprzyjemne sytuacje, głównie związane z pomocą humanitarną. – Był taki przypadek, że ciężarówka dojechała do Lwowa, stamtąd ruszyła załadowana darami, a później przepadła na tydzień. Odnalazła się dopiero w Charkowie, transport był porozkradany, nawet czekolady zostały zabrane – opowiada Alex, podkreślając: to zdarza się wszędzie. – Mieliśmy też transport z Polski, dostaliśmy listę, co zostało wysłane. A do granicy dojechał opróżniony do połowy. I nikt nie wie, co się z tą pomocą stało.
Alex nie ma również wyrozumiałości dla tych, którzy dorabiają się na krzywdzie innych. – Uchodźcy ze wschodu w większości nie uciekli z kraju, przyjechali na zachód, bardzo dużo do Lwowa – wyjaśnia. Część lwowiaków z kolei wyjechała do Polski, swoje mieszkania wynajęli uchodźcom za horrendalne pieniądze, w Polsce korzystają z pomocy przeznaczonej dla tych najbardziej potrzebujących. – To mnie bardzo boli. Bo wielu Polaków i my, pomagający Ukraińcy, oddajemy wszystko, co mamy – przyznaje Alex.
Nie zgadza się jednak z zarzutem, że z pomocą dla Ukrainy jest krucho, bo korupcja przeżera lwią jej część. Mówi, że odkąd prezydentem został Wołodymyr Zełenski, zaczęto w Ukrainie mocniej walczyć z korupcją. – Były duże kontrole, zwłaszcza na granicach, sprawdzano dokładnie cło – wylicza. I dalej: – Szliśmy mocno do przodu, mieliśmy zrobione drogi, nowe szkoły, szpitale. A później przyszła wojna… Ten szpital położniczy w Mariupolu, co go media tak pokazywały, też właśnie był dopiero co postawiony.
Ola pamięta jeszcze z 2014 r., jak pomagali całą rodziną uchodźcom z Donbasu: matce z synem i małżeństwu z czwórką dzieci. – Mieszkali w sanatorium, w którym pracowała moja mama. Pomagaliśmy im finansowo, przynosiliśmy paczki, ubrania, organizowaliśmy razem urodziny i święta. Chcieliśmy, żeby czuli się jak w domu – opowiada, ale ze smutkiem, bo ta historia nie ma dobrego zakończenia. – Po jakimś czasie powiedzieli nagle, że oni jednak są za Rosją i wracają do Donbasu. Jeszcze trochę utrzymywaliśmy kontakt, ale coraz słabszy, urwał się całkiem jeszcze przed wojną – wyjaśnia. – Czy teraz zmienili zdanie? Nie sądzę. Nie zmienili go przecież nawet wtedy, gdy po powrocie jeden z ich synów zginął z rąk Rosjan.
Staram się zrozumieć
Dzisiaj temat pomocy wzajemnej wśród Ukraińców jednocześnie Olę rozchmurza i przygnębia. Opowiada o personelu ze szpitala chirurgicznego, który nie opuszczał swoich pacjentów. – Nawet pod ostrzałem nie chcieli zejść do schronu, mówili, że to ich praca, jak mogliby zostawić tych ludzi przykutych do łóżka, często w ciężkim stanie.
Znowu drży jej głos. Także wtedy, gdy opowiada, że nawet jako uchodźcy bez niczego, w obcym miejscu i stłoczeni, stojący w kolejce po coś do jedzenia, często mówili: „chcemy tu zostać, bo tu jest jak w domu”. – Tam było tyle życzliwości i wsparcia od ludzi… Myślę, że wszyscy Ukraińcy, którzy chcieli pomóc, zebrali się właśnie na granicach, w schroniskach, przy różnych organizacjach. W takich „halach kijowskich” był każdy, kto chciał pomóc. A kto nie mógł tam być, przesyłał paczki czy pieniądze.
Sama od wielu znajomych usłyszała: „nie mamy tyle odwagi, ale chociaż zrobimy zbiórkę, przywieziemy dary”. – I ja czuję ogromną wdzięczność, bo bez nich nie mielibyśmy co robić – podkreśla Ola, zanim przyzna, że są Ukraińcy, których wojna zbytnio nie obchodzi: nie zaangażowali się w wolontariat, nie przyjęli uchodźców do siebie, nie pomagają darami ani finansowo. – Miałam tak z moim mężem, ja płakałam, a on był niewzruszony. Myślałam sobie: jak tak można? – wspomina Ola. Dopóki nie zwierzyła się swojej psycholog, która powiedziała, że ludzie mają różną wrażliwość i różnie reagują na silny stres. Czasami się wycofują, zakładają w ten sposób pancerz na emocje, który ma ich ochronić. – Dzisiaj jeszcze czasem się o to denerwuję, ale przypominam sobie tamtą rozmowę i staram się zrozumieć.
Tam i wtedy czuła przede wszystkim dumę, czasami jednak także irytację i wstyd. – Zdarzało się, że ktoś marudził, że warunki nie takie. Bardzo się wtedy denerwowałam, a przecież tylko mogę sobie wyobrazić, jak musieli się czuć Polacy – mówi Ola. Mimo to przyznaje, że wojna obudziła w niej głęboko uśpiony patriotyzm. – Moja rodzina była zawsze za Ukrainą, mój ojciec zna jej historię na pamięć, wybuchła wojna, chciał wrócić, żeby walczyć, ale jest po dwóch zawałach, przekonałyśmy go z mamą, że więcej by szkody narobił – opowiada.
Ola od swoich korzeni odcięła się na cztery lata, dopiero wojna skłoniła ją do powrotu do rodzinnego Mikołajowa. Wróciła wstrząśnięta, ale też – przepełniona nieznaną jej dotąd miłością do ojczyzny. To dlatego, chociaż wypłukała się z oszczędności, a jej salon kosmetyczny jest na minusie, nie przestaje organizować pomocy. – Śledzę informacje na bieżąco, wiem, że tylko dzisiaj na moje miasto spadło dziesięć rakiet – mówi, zanim wyjaśni, że po każdym wyjeździe w rodzinne strony prosi rodzinę i znajomych, by o nic nie pytali. – Nie chcę rozmawiać o tym, co tam się dzieje i co robię – choć nie mogę inaczej. Nie mogę siedzieć i pić kawy, kiedy mój kraj pożera wojna.
Olę (w drugim rzędzie trzecia z prawej) dopiero wojna skłoniła, by pojechać z Polski do rodzinnego Mikołajowa. Mimo wszystkich wątpliwości, nie przestaje organizować pomocy. Alex (w czapce obróconej daszkiem do tyłu) też żyje „w trybie ciągłego działania”. Na zdjęciu w otoczeniu wolontariuszy i pracowników mikołajowskiego szpitala
archiwum prywatne