Polsko-ukraińska miłość ponad granicami

Przed rosyjską agresją na naszych wschodnich sąsiadów setki mieszanych polsko-ukraińskich par zawierały związki małżeńskie. Teraz takich przypadków są tysiące. Wojna jeszcze bardziej nas zbliżyła. Różnice kulturowe okazały się mniejsze, niż można było sądzić.

Publikacja: 23.09.2022 10:00

Dekadę temu rejestrowano co roku ok. 300 polsko-ukraińskich małżeństw. W ubiegłym roku było to już p

Dekadę temu rejestrowano co roku ok. 300 polsko-ukraińskich małżeństw. W ubiegłym roku było to już ponad 1,8 tys. Eksperci są przekonani, że kolejki binacjonalnych par do urzędów stanu cywilnego z czasem będą się wydłużały

Foto: Aleksander Kalka/Zuma Press/Forum

Anastazja ze Lwowa i Łukasz z Lubelszczyzny są parą od trzech lat i poniekąd wpisują się w stereotyp ról społecznych– on jest policjantem, a ona pracuje w salonie fryzjersko-kosmetycznym. Pod względem narodowościowym również – Polacy, którzy wchodzą w związki z cudzoziemkami, najczęściej żenią się z Ukrainkami. Łukasz był wcześniej przekonany, że zwiąże się tylko z Polką. Po kilku miesiącach pracy we Francji uznał, że bariera językowa jest problemem. A już na pewno nie zamierzał szukać drugiej połowy za wschodnią granicą, bo – jak wyjaśnia – jest raczej konserwatystą, a na pewno patriotą, interesuje się historią, szczególnie XX wieku.

Dzisiaj niechętnie o tym wspomina, tylko spuszcza wzrok, delikatnie czerwieni i ze śmiechem przyznaje. – Chyba coś jest w tym powiedzeniu: chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach.

Czytaj więcej

Janusz Świtaj: Wyłączenia prądu? Naprawdę się martwię

***

Poznali się przypadkiem: ona wzięła za koleżankę zmianę w sklepie, w którym wtedy pracowała, on też miał mieć wolne, na patrol przyszedł w zastępstwie chorego kolegi. Był wieczór, centrum Warszawy, ruch spory, ciągle ktoś wchodził i wychodził. Szczególnie jeden, mundurowy. – Wszedł raz, drugi, trzeci, za czwartym wcisnął mi w rękę jakąś kartkę i zaraz poleciał zawstydzony. Pomyślałam: dziwny jakiś, wręcz byłam oburzona, co z niego za policjant, żebym ja za niego śmieci wyrzucała?! – śmieje się dziś Anastazja. Wtedy zgniotła kartkę, wyrzuciła, dopiero przed zamknięciem zauważyła, że jest na niej zapisany jakiś numer. – I co? I nic, schowałam do portfela, zupełnie o tym zapomniałam – Anastazja wzrusza ramionami. Bo „to norma” w sklepikach osiedlowych, „czasami to by się za miesiąc uzbierał karton słodyczy od klientów”, a z każdej zmiany „przynosi się co najmniej kilka takich świstków”. Dlaczego akurat ten od Łukasza zachowała, trudno jej powiedzieć – zbieg okoliczności po prostu.

Łukasz mówi dziś, że to był „poryw emocji”. Ot, założył się z kolegą, że uda mu się od tej wysokiej blondynki za kasą wziąć numer telefonu, ale „sklep przed zamknięciem przeżywał oblężenie”, podrzucił więc jedynie swój zanotowany na odwrocie paragonu. Po kilku dniach przestał liczyć na odzew. Zdziwił się, gdy po miesiącu napisała. – Wymienialiśmy esemes za esemesem, ale to nie był flirt, raczej tak bardzo neutralnie – wyjaśnia. Jak sam mówi – na świat patrzy realnie i zawsze robi rozeznanie, zanim się przed kimś na serio otworzy. Stąd przez kwartał spotykali się często, ale właściwie na nie wiadomo jakim gruncie, to nie były randki (przynajmniej tak tego nikt nie nazwał głośno), raczej wspólne wypady do restauracji, na piwo, spacer albo do kina. Trwałoby to być może jeszcze długo, gdyby nie nieporozumienie kulturowe. – Byłam druhną na ślubie koleżanki, a u nas jest taka tradycja, że na weselu całuje się nie tylko para młoda, ale też świadkowie – wyjaśnia Anastazja. I dalej: – Gdy Łukasz się o tym dowiedział, strasznie się wkurzył. A wtedy i ja, bo jakim prawem ma jakieś wymagania, jak się jeszcze nie określił: jestem jego dziewczyną czy nie?

Łukasz określił się z miejsca, od razu zabrał Anastazję, by poznała jego siostrę, która z nim wtedy mieszkała, trzy dni później pojechali w jego rodzinne strony, by przedstawić ją jego mamie. Po dwóch miesiącach (znów przez zrządzenie losu) Anastazja sprowadziła się do wolnego pokoju po jego siostrze, a po roku od pierwszej randki Łukasz oświadczył się w restauracji na dachu kamienicy we Lwowie. Dwa lata później, gdy są już małżeństwem, Łukasz mówi, że nie było żadnych barier kulturowych, nie było sytuacji, by z racji różnych narodowości bądź wyznania nie mogli się dogadać.

Nie spotkali się z tym również Liza i Jan, para od prawie roku. Choć się od siebie różnią – Liza jest bardziej temperamentna, Jan to raczej siła spokoju – nie sposób wcisnąć ich w narodowościowe ramy. Tym bardziej że łączy ich doświadczenie bycia trochę obcym. – Mamy dość specyficzną sytuację, bo oboje jesteśmy mniejszością wewnątrz naszych grup etnicznych – wyjaśnia Jan. On jest polskim Żydem, jej rodzina pochodzi z Rosji, na Krym sprowadziła się w połowie ubiegłego wieku.

Minęli się jednak w warszawskiej gminie żydowskiej, w której udziela się Jan, a Liza tam pracowała. Dopiero aplikacja randkowa ich połączyła, zaiskrzyło właściwie od razu. Szybko znaleźli wspólny język, Liza już bardzo dobrze mówiła po polsku: w 2014 roku została uchodźczynią wewnętrzną, po aneksji Krymu przez Rosję wyjechała do Lwowa, sześć lat temu przeniosła się do Polski. Ma dobre stanowisko w dobrej firmie, zdarza jej się też prowadzić na uniwersytecie zajęcia z przetwarzania danych pomiarowych. – Ale przyznaję, dzięki Janowi wzbogaciłam swoje słownictwo. Na przykład o słowo „fantastycznie”, z tego zapamiętałam go na pierwszej randce, że cały czas to powtarzał – śmieje się Liza.

Jan z kolei studiował w Moskwie, rosyjskim władał wcale nieźle, przetestował to chociażby po agresji Rosji z 24 lutego. – Wziąłem udział w inicjatywie litewskich aktywistów, którzy wykradli 4 miliony numerów telefonów do zwykłych Rosjan. Przez aplikację albo telefon dzwoniliśmy do nich bezpłatnie, by przekonać, żeby wymusili na Putinie wyjście z Ukrainy. Dzwoniłem, rozmawiałem z tymi ludźmi i świetnie się z nimi dogadywałem. Tylko Liza mówiła, że nie rozumie, co mówię – opowiada Jan, a Liza wyjaśnia, że na jej ucho Jan mówi surżykiem, mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego.

Z językowymi wpadkami zresztą wiążą się ich ulubione anegdoty, na przykład ta z przyjazdu mamy Lizy do Polski, po dwóch miesiącach ich znajomości. – Nie powiem, trochę się zdziwiłem, gdy powiedziały, że idą kupować czaszki na kawę – przyznaje Jan, a Liza śmieje się i wyjaśnia, że tak mówi się u nich na filiżanki. Zdarzają się jednak poważniejsze nieporozumienia, wychodzą głównie w kłótniach, napięciu, zdenerwowaniu. – Trzeba bardzo uważać, co się powie, bo przez drobne różnice językowe możemy się źle zrozumieć i tylko się kłótnia zaogni – mówi Jan, a Liza przytakuje: – Raz w kłótni powiedziałam: „zamknij się”, co dla Jana było obraźliwe, a w języku rosyjskim i ukraińskim wcale takie nie jest, oznacza tylko: chcę skończyć ten temat. Nie miałam złych intencji, ale po polsku tak to może być odebrane.

Czytaj więcej

Przydomowe uprawy na ratunek przez inflacją?

***

Wśród przeszkód i problemów, z jakimi mogą mierzyć się małżeństwa binacjonalne, specjaliści wyliczają: bariery językowe, różnice kulturowe (w tym dotyczące zwyczajów, podziału obowiązków, ról płciowych, metod wychowawczych wobec dzieci i oczekiwań odnośnie do partnera), a także religijne i obyczajowe. Małżeństwa takie wciąż stanowią w Polsce niewielki odsetek ogółem zawieranych, ich liczba jednak stale rośnie. Głównie za sprawą związków polsko-ukraińskich, których dekadę temu sformalizowano niespełna 300, w ubiegłym roku zaś – ponad 1,8 tys. Eksperci są przekonani, że kolejki binacjonalnych par do urzędów stanu cywilnego z czasem będą się wydłużały.

Tak przynajmniej przewiduje Marek Sierant, który przez siedem lat był korespondentem w Kijowie, a obecnie jest rzecznikiem Domu Ukraińskiego Fundacji Nasz Wybór w Warszawie. – Sformalizują się zapewne istniejące wcześniej związki polsko-ukraińskie, co jest zjawiskiem naturalnym, jeśli komuś naprawdę zależy na drugiej osobie i chce, by łatwiej jej się żyło w jego czy jej kraju. Zawiążą się też nowe, z osiedlającymi się w Polsce uchodźcami – uważa. Można to już było zaobserwować, przynajmniej wirtualnie: powstała w maju 2020 roku na Facebooku grupa pod nazwą „Polak szuka żony Ukrainki” przez niespełna dwa lata dryfowała po obrzeżach internetu, po 24 lutego jednak statystyki wystrzeliły w górę: w pierwszych dniach marca liczyła już 4 tysiące członków, a w przededniu likwidacji licznik nabił ich ponad 17 tysięcy.

Z internetu grupa została wymazana pod koniec maja. Wraz z eskalacją wojny powoli stawała się bowiem wylęgarnią obelg i wydumanych stereotypów. „Poznam Ukrainkę, bo Polki śmierdzą, nie starają się i nie chcą gotować” – to przykład jednego z wpisów. Pojawiły się też dwuznaczne propozycje: „przyjmę młodą Ukrainkę na noc” czy „dam pokój samotnej kobiecie z Ukrainy”. Marek Sierant nie przebiera w słowach. – Uwłaczające Polkom komentarze są obrzydliwe i ksenofobiczne, a o propozycjach niektórych mężczyzn jako facetowi aż wstyd mi się wypowiadać. Bo uprzedmiotowiają nas jako mężczyzn, ale przede wszystkim kobiety, które znalazły się w dramatycznie trudnej sytuacji.

Chętniej natomiast opowie o zaradności Ukrainek, którą mogliby sobie cenić Polacy. – Być może wynika to z warunków, w których żyły i żyją, często są zahartowane do borykania się z przeciwnościami losu, łatwiej godzą pracę zawodową z wychowaniem dzieci i ogarnięciem domu. To może imponować polskim mężczyznom – uważa. Jego zdaniem takie pary całkiem dobrze mogą się dogadać, bo większych różnic między Polakami a Ukraińcami nie dostrzega. Może tylko tę, że sąsiedzi ze Wschodu wydają mu się bardziej „południowi”, bezpośredni, otwarci. – Bliżej im do klimatu śródziemnomorskiego, a jeszcze bardziej Bałkanów. Może dlatego, mam wrażenie, są mięksi w komunikacji?

Od eskalacji konfliktu pod koniec lutego zaobserwował jednocześnie narastający problem w znanych mu binacjonalnych domach. – Nie znam ani jednej polsko-ukraińskiej pary, która by nie zaangażowała się w pomoc ofiarom wojny i najbliższej rodzinie – zauważa rzecznik Ukraińskiego Domu. Także to, że prędzej czy później napięcie, ścisk w mieszkaniu (wiele par przyjęło przecież pod swój dach uchodźców), brak swobody i intymności mogą wystawić nawet najbardziej udany związek na próbę. – To może prowadzić do kłótni, mniejszych i większych nieporozumień, a także rozstań.

Na to nie zanosi się u Anastazji i Łukasza, którzy nie znaleźli dotąd różnic nie do pogodzenia. Mogliby ich ewentualnie doszukiwać się w dzielącym ich wyznaniu, bo Łukasz to praktykujący katolik, Anastazja zaś wychowała się w prawosławiu. Wzięli już ślub cywilny, kościelny jeszcze przed nimi. Anastazji bardzo zależy na sakramencie zawartym w rodzimym obrządku i rodzinnych stronach. – W Ukrainie parafie są mniejsze niż w Polsce, księża bliżej znają parafian. Moja cerkiew może nie jest piękna, kiedyś była w tym budynku szkoła, chodziła do niej moja mama. Jak później przemianowano ją na cerkiew, to właśnie moja rodzina remontowała ją praktycznie od zera – wyjaśnia.

– A ksiądz zna mnie od dziecka, bo nosiłam wujom na budowę obiady, szykował mnie do kolejnych sakramentów, znał wszystkie moje grzechy – śmieje się. Na poważnie: – Nie wyobrażałam sobie, żeby ktoś inny miał nam udzielać ślubu.

Gładko poszło również przy ustaleniach co do wyznania dzieci. – Ja pozostanę prawosławna pewnie do końca, pół roku zajęło mi przyzwyczajenie się, że wy się inaczej żegnacie. Ale dzieci będą katolikami, nie wyobrażam sobie, żeby odstawały od kolegów, bo miałyby komunię czy święta w innym terminie – uważa Anastazja. – Wszystko jedno, czy pójdziesz do cerkwi, czy do kościoła. Bóg jest jeden.

Z komunikacją także nie ma problemu, Anastazja zna polski bardzo dobrze. A Łukasz, choć języki mu „nie idą”, w rozmowie z najbliższymi swojej żony „praktycznie wszystko” rozumie. – Polski i ukraiński są na tyle podobne, że jeśli ktoś mówi wolno, wyraźnie, z dobrą dykcją, to naprawdę na każdy temat idzie się dogadać – uważa. Wstępny test przeszedł, gdy po raz pierwszy przyjechał do Lwowa – zwiedzić Cmentarz Łyczakowski, oświadczyć się i poznać teściową. Wcześniej znali się tyle, co przez telefon czy kamerę internetową, a to nie to samo, co usiąść naprzeciwko drugiego człowieka. – Jedyna córka. Chciała spojrzeć mu tak naprawdę w oczy – mówi Anastazja.

Łukasz przyznaje, stresował się tym spotkaniem, choć Anastazja służyła tłumaczeniem. Które szybko okazało się zbędne. Anastazja: – Zwłaszcza w zachodniej Ukrainie, jak to w strefie przygranicznej, ludzie rozumieją język sąsiada, kultura polska też jest u nas dobrze znana. A jeszcze mama po rozpadzie Związku Radzieckiego dużo jeździła za granicę, osłuchała się w różnych językach, polski naprawdę bardzo dobrze rozumie.

Czytaj więcej

Historia w szkole, czyli myśleć krytycznie

***

Do lutego 2022 roku Jan nadrabiał przy Lizie zaległości w radzieckiej kinematografii. – W mojej rodzinie tęskniło się za tymi czasami, ciągle słyszałam: „szkoda, że Związek Radziecki się rozpadł, tak dobrze wtedy przecież było” – opowiada Liza. Nasiąkała tymi opowieściami od małego, tak narodził się w niej sentyment za nieznanymi czasami, nauczyła się gotować sowieckie potrawy, pokochała ówczesne filmy. Po 2014 roku zaczęła się od tego dystansować. Na Sylwestra 2021 roku zaprosiła jednak Jana, wspólnie ze znajomymi urządzali imprezę w sowieckim stylu. Po 24 lutego odcięła się od jakiejkolwiek rosyjskości. – Wojna zmieniła wszystko. Moja rodzina co prawda nie ucierpiała, ale jeśli identyfikuję się jako Ukrainka, muszę zdawać sobie sprawę, że to przez Rosję mój naród jest nieszczęśliwy. Nie chcę dołożyć do tego ani złotówki.

Jan z kolei zarzucił poszukiwania korzeni swojej rodziny. Przed atakiem Rosji na Ukrainę 24 lutego udało mu się odgrzebać kawałek drzewa genealogicznego, mieli zjechać się z całej Europy na odsłonięcie tablicy ku pamięci pradziadka, zamordowanego przez NKWD, wraz z wybuchem wojny te plany zostały odwołane. – Trafiliśmy też z Lizą na ślad mojego dziadka, też zamęczonego przez Sowietów. Ale dowiedzieliśmy się, że wszystkie dokumenty znajdują się w archiwach Federalnej Służby Bezpieczeństwa – opowiada Jan. Na tę wiadomość Liza od razu zapowiedziała, że pasuje, a i sam Janek nie chciał już kontynuować swoich historycznych dociekań. – Omówiliśmy jeszcze temat z tatą i byliśmy zgodni: są rzeczy ważne i ważniejsze.

Wojna zastała Jana i Lizę akurat dzień po kłótni, Liza obudziła się pierwsza, bolała ją głowa, marzyła, by nie pójść do pracy. Pożałowała tych życzeń, gdy za chwilę telefon zatrząsł się od wiadomości: Putin zaatakował Ukrainę. Wywróciło to ich życie do góry nogami. – Od razu wywiesiliśmy ukraińską flagę w oknie, jeszcze tego samego dnia byliśmy pod ambasadą, Liza dwa razy, najpierw z koleżanką. No i przelała część swoich oszczędności na ukraińską armię, co było dla mnie głupotą – wylicza Jan, a przy ostatnich słowach śmieje się, rozkłada ręce i kręci głową, „no cóż”. Przez kolejne tygodnie cały wolny czas poświęcili na wolontariat (dzień w dzień, od rana do późnej nocy, poza pracą, a czasami i zamiast), udostępniali też swój pokój znajomym uchodźczyniom, non stop śledzili wiadomości. Jan: – Wykończyliśmy się tym psychicznie, dotarło to do nas tuż przed majówką.

Planowali odpocząć, padło na… Ukrainę. – Uznaliśmy, że jeśli gdzieś mamy wydać pieniądze, to tam, żeby chociaż odrobinę wspomóc gospodarkę – wyjaśnia Jan. Ze swojej strony miał jeszcze jeden powód: chciał, żeby Liza zobaczyła nie tylko wycinek wojny z telewizora. – W mojej rodzinie wszyscy są dziennikarzami, ja też pracowałem jako korespondent, mam doświadczenie chociażby z Gruzji z 2008 roku. Tylko tam wojna była inna, Rosjanie okupowali, ale nie niszczyli, na punktach kontrolnych dokumenty sprawdzali kulturalni oficerowie, mówili dobrze po angielsku. Tu jest zupełnie co innego.

Mimo to Janek chciał pokazać Lizie, że nie całą Ukrainę trafi pożoga, że we Lwowie ludzie wciąż chodzą do kawiarni i się uśmiechają. – Bo taka jest wojna, jeśli nie masz karabinu przy głowie, to już może wystarczyć, by być szczęśliwym – uważa Jan. Chociaż Kijów, jak przyznają, zionął wtedy przerażającą pustką, a strach dało się dosłownie wyczuć w powietrzu, Liza podczas wyjazdu przekonała się, że przynajmniej w zachodniej części jej ojczyzny życie toczy się normalnie – i że wcale nie trzeba wyrzekać się rosyjskości. – Spotkaliśmy się ze znajomymi spod Buczy, udało im się podczas rosyjskiej okupacji uciec na zachodnią Ukrainę. Na co dzień mają bazę wojskową i kamienne bloki przeciwczołgowe z zasiekami pod domem, chłopaków z sąsiedztwa wzięto do kopania rowów albo dano im po prostu do rąk kałachy, żeby bronili swojej dzielnicy – opowiada Liza. – A mimo to byli zdziwieni, że mieszkając w Polsce, jestem aż tak radykalna, że nie oglądam już rosyjskich filmów, nie słucham muzyki, nie czytam rosyjskich blogów – dodaje, na co Jan stwierdza: – Tak to już chyba jest, że z daleka wszystko wydaje się dużo gorsze. Ale dzięki tej wycieczce zrozumieliśmy, że musimy pomyśleć o sobie, a nie zajeżdżać się i być w gotowości 24 godziny na dobę.

Anastazji i Łukaszowi w 2021 roku plany pokrzyżował koronawirus, obostrzenia i kontrowersje wokół szczepionek. – Społeczeństwo i tak jest już przez to podzielone, a my nie chcieliśmy stawiać naszych rodzin wobec dylematów. Zdecydowaliśmy więc, że będą dwa śluby i dwa wesela, kto będzie chciał przyjechać, będzie zaproszony – wyjaśnia Łukasz.

By wziąć w Polsce ślub, wśród pliku dokumentów cudzoziemiec musi dostarczyć do urzędu stanu cywilnego zaświadczenie z kraju ojczystego o braku przeciwwskazań do zawarcia małżeństwa. – W Unii Europejskiej nie ma żadnego problemu, by je dostać, ale w Ukrainie nikt niczego takiego nie wydaje – zauważa Anastazja, a Łukasz wyjaśnia dalej: należy wówczas wystąpić do sądu rodzinnego i opiekuńczego o wydanie zgody na ślub cywilny z pominięciem spełnienia jednego z formalnych wymogów. A to trwa. – Taka zgoda musi się uprawomocnić, trzeba ją później dostarczyć do urzędu stanu cywilnego co najmniej 30 dni przed planowanym ślubem – mówi Łukasz. – Liczyliśmy się z tym, że załatwianie formalności potrwa kilka miesięcy, ale nie aż rok – dodaje Anastazja, na co Łukasz dorzuca, że „koronawirus skomplikował to jeszcze bardziej”.

Swoje dołożyła wojna, w planowanym przez nich od roku terminie trwała już od ponad trzech miesięcy. Niby daleko od Lwowa, ale wojna to przecież wielka niewiadoma, strach i ryzyko wciąż gdzieś czają się w tle. A jednak to w Ukrainie po raz pierwszy powiedzieli sobie „tak”. – Anastazja śmieje się: – U nas nie potrzeba aż tylu dokumentów. A w moim mieście możesz wręcz wziąć ślub od ręki, jak w Las Vegas.

Wesele w Polsce odbyło się natomiast zgodnie z planem, tyle że ze ślubem humanistycznym zamiast cywilnego. – Nie mogliśmy odwołać nawet nie przez zaliczki, bo zapłaciliśmy niedużo, ale cała rodzina wzięła na ten termin specjalnie urlopy. Trzeba było więc jakoś to pogodzić – wyjaśnia Anastazja. Przed nimi jeszcze trzeci, ten najbardziej wyczekiwany. Kiedy do niego dojdzie, nie wiadomo, Łukasz i Anastazja wciąż szukają czasu i miejsca tylko dla siebie. Anastazja: – Od wybuchu wojny ciągle coś się dzieje, ciągle trzeba komuś pomóc, ugościć, pomóc w załatwieniu pracy. Ale myślę, że już swój przydział pecha wyczerpaliśmy.

Marek Sierant z Domu Ukraińskiego dostrzega to zmęczenie wśród znajomych par dwunarodowych. Jednocześnie w przyszłość patrzy z nadzieją. – Coraz więcej mamy do czynienia z Ukraińcami, coraz więcej oni z nami, to okazja, by wycierały się stereotypy. Może to jest wartość dodana tego zła, które się dookoła dzieje?

Anastazja ze Lwowa i Łukasz z Lubelszczyzny są parą od trzech lat i poniekąd wpisują się w stereotyp ról społecznych– on jest policjantem, a ona pracuje w salonie fryzjersko-kosmetycznym. Pod względem narodowościowym również – Polacy, którzy wchodzą w związki z cudzoziemkami, najczęściej żenią się z Ukrainkami. Łukasz był wcześniej przekonany, że zwiąże się tylko z Polką. Po kilku miesiącach pracy we Francji uznał, że bariera językowa jest problemem. A już na pewno nie zamierzał szukać drugiej połowy za wschodnią granicą, bo – jak wyjaśnia – jest raczej konserwatystą, a na pewno patriotą, interesuje się historią, szczególnie XX wieku.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi