Przydomowe uprawy na ratunek przez inflacją?

Na każdym parapecie pomidor z własnej uprawy, choćby balkonowej? Właściwie dlaczego nie.

Publikacja: 26.08.2022 10:00

Przydomowe uprawy na ratunek przez inflacją?

Foto: JpegPhotographer/Shutterstock

Z Piotrem Ciemnym wchodzimy w rozmowę gładko. Jeszcze zanim zdążymy na dobre rozsiąść się w kawiarni, Piotr zwraca uwagę na moją lemoniadę: – O, agrestowa.

Odpowiadam odruchowo: – To smak mojego dzieciństwa, działki dziadków i beztroski.

Piotr się śmieje, też jest wychowany na owocach rwanych prosto z krzaka. – Widzisz, niby taki bardzo polski owoc, każdy go kojarzy. Ale z kim nie rozmawiam, mało kto go je. A w kuchni, do gotowania, to właściwie nikt nie używa – zauważa. Sam ma na działce trochę agrestu, w sezonie udaje mu się zebrać słoik czy dwa. Robi z niego lemoniadę, a zielone owoce, jeszcze niedojrzałe, kisi i dodaje „do wszystkiego”: mięs, białych ryb, pieczonych warzyw.

– W 108, restauracji w Kopenhadze, robiliśmy czarne mule na maśle i podawaliśmy je właśnie z kiszonym agrestem. Genialne, nie jadłem lepszych w swoim życiu.

Idealnie nam się więc ten agrest trafił. Bo rozmawiać mamy właśnie o jedzeniu, które jest na wyciągnięcie ręki – a którego zazwyczaj w ogóle nie zauważamy.

Czytaj więcej

Wojna w Ukrainie. Prawdziwe poświęcenie i znikająca pomoc

Żeby nie było jak w Anglii

Tomek ma 27 lat, od kilku mieszka i pracuje w Warszawie. Wychował się na wsi w centralnej Polsce. – To, co się dało sadzić, uprawiać, hodować, to po prostu było – mówi tak, jakby było to oczywistością. Bo też i z własnych pól, grządek, chlewa i kurnika żyła kilkuosobowa rodzina. Ziemniaki i jajka mieli własne przez cały rok, z ogórków i kapusty robili kiszonki, innych warzyw też nie brakowało. Chociaż nie wszystkie im wyrastały – albo nie w aż takiej ilości. – Moja mama nie ma na przykład ręki do pietruszki, więc nie sadzi jej w ogóle. Ale do dziś ma taki ogródeczek, dużo marchewki, cebuli, podstawowych warzyw na zupę – wyjaśnia Tomek.

Wspomina też, jak jesienne zbiory zazwyczaj wystarczały do wiosny. – Trzymaliśmy je w kopcu, to był rodzaj piwnicy wykopanej w ziemi, było w niej ciemno i chłodno, więc warzywa i owoce spokojnie wytrzymywały tam do następnego sezonu – opowiada. Tylko mięso „swoje” trafiało na stół od święta. – Ale co niedzielę przynajmniej był rosołek na kurze czy bażancie z własnego podwórka – śmieje się Tomek.

Już wtedy jednak, czyli pod koniec lat 90. i na początku obecnego wieku, i tak co poniedziałek jeździło się na rynek, a czasem na bazarek lub do supermarketu (po wędlinę, jeśli akurat czegoś zabrakło lub po prostu na coś naszła ochota). – Nawet nie dlatego, że by nie wystarczyło nam jedzenia z pola. Kiedy byłem mały, mieliśmy jeszcze całe hektary warzyw, rodzice dopiero później obsadzili większość ziemi sadami. Ale ile można jeść ziemniaków z kapustą i pomidorami? Trzeba było sobie jakoś urozmaicić.

Teraz Tomek tęskni za tamtym jedzeniem. – Co dwa dni słyszę: ale bym sobie teraz wypielił, pokopał w ziemi, zjadł coś z własnego pola – śmieje się jego żona Agnieszka. –

No… popodlewałbym sobie chociaż własny ogródek… Rzeczywiście, bardzo mi tego brakuje – przytakuje Tomek. W podwarszawskim mieszkaniu musi zadowolić się na razie pustym balkonem i przywiezioną z rodzinnych stron raz na jakiś czas siatką ziemniaków, pęczkiem marchewki, kilkoma wytłoczkami jajek. Głód dawnego jedzenia pochodzącego dosłownie spod domu zaspokaja głównie na okolicznych bazarkach, unika dyskontów i marketów, do osiedlowych sklepów rzadko zagląda. – Zwłaszcza warzyw i owoców szukam takich, żeby wyglądały i smakowały w miarę naturalnie. Ale i tak wiadomo, że to nie to samo, co od mamusi z pola. Nie uprawiane na szybko, tylko w swoim tempie, na słoneczku, niepryskane.

Taką żywność niezwykle cenią sobie Ula i Marek, małżeństwo w średnim wieku. Poznali się i długo mieszkali razem w Warszawie, później wyjechali za chlebem, nie było ich w kraju kilkanaście lat. Wrócili kilka miesięcy temu, urządzają się na nowo, tym razem na wsi nieopodal rodzinnych stron Uli. A Ula ze swojego dzieciństwa pamięta, że wszystko było na miejscu, pod ręką: warzywa, świnie na mięso, krowy dające mleko, kury na rosół i znoszące jaja. – Zwłaszcza babcia dbała, żeby było też własne masło i sery. Wtedy to było zresztą normalne, każdy wiedział, jak to robić. Wszyscy mieli też jeszcze piwniczki albo ziemianki, w których przechowywali jedzenie. I to działało, wystarczało zbiorów na cały rok – wspomina.

Marek ze kolei opowiada tak: – W mieście tego oczywiście nie było, ale ja akurat dobrze znałem takie jedzenie, bo od dzieciaka praktycznie całe lato spędzałem co rok u babci na wsi. I pamiętam na przykład, jak ludzie kombinowali, bo był zakaz zabijania zwierząt na własne potrzeby, a wszystko było liczone, dokładnie sprawdzane. Więc jak przyjeżdżał inspektor, to się wywoziło do sąsiada czy znajomych kilka prosiaków, żeby nie wyszły w inwentaryzacji. A później sąsiedzi się zgadywali i wspólnie się raz od jednego, raz od drugiego dzielili mięsem.

Z jego obserwacji wynika, że już wtedy, w latach 70., mało kto żywił się wyłącznie na własnej gospodarce. – Przynajmniej w okolicy mojej babci każdy miał wszystkiego po trochu: kartofle, zboże, warzywa, czereśnie. Ale i tak między zbiorami truskawek a żniwami jeździło się pekaesem do Warszawy, żeby kupić kiełbasę, polędwicę i szynkę. Bo tego na wsi brakowało, ludzie nie mieli czasu, żeby samemu wszystko oporządzić, wszystkiego dopilnować – opowiada Marek. Jednak ani wtedy, ani nawet później, aż do końca lat 90., jedzenie w mieście i na wsi nie różniło się aż tak bardzo jak dziś. – Przecież produkty na bazarze, w zieleniaku czy markecie i tak pochodziły z tradycyjnej uprawy, od rolnika, który, nawet jeśli miał dużą szklarnię, to nie był jeszcze mocno nastawiony na masową produkcję. Dopiero później z jedzeniem zaczęła się robić tragedia.

W Polsce to i tak pół biedy; w Anglii, gdzie spędzili kilkanaście lat, owoce i warzywa są nagminnie zamrażane i rozmrażane po kilka razy. Przez to, jak mówi Marek, owoce gniją od środka, banany po kilku dniach robią się sine, koperku można dodać pięć pęczków do garnka, a i tak nie doda zapachu ani smaku. Do nas, wedle jego obserwacji, to jeszcze nie dotarło – docierają za to ziemniaki. – Co mnie zszokowało: w jednym z supermarketów widziałem kartofle sprowadzane z Anglii. Do Polski, która stoi ziemniakami! – dziwi się Marek.

Wciąż zbyt niska świadomość jakości i pochodzenia jedzenia w naszym kraju dziwi także Piotra Ciemnego. Ma 31 lat, od prawie dziesięciu gotuje – tak jak jego mama. – Była kucharką w stołówkach i restauracjach, pracowała w przedszkolu, organizowała wesela. A ja jeździłem z rodzicami i jakoś mnie to gotowanie coraz bardziej kręciło – opowiada Piotr. Zaczynał od knajpy na Rynku we Wrocławiu, gdzie rządziła frytura i mikrofala. Stamtąd przeniósł się do Warszawy, w dobrej restauracji pracował przez dwa lata. A później była Kopenhaga. – Pojawiło się ogłoszenie o wolnym miejscu w 108, naprawdę porządnej knajpie. Wysłałem im z pięć maili z tytułem: dajcie mi szansę. I dali, zostałem szefem jednej z sekcji, miałem pod sobą stażystów z całego świata.

Pandemia w 2020 roku zastała go w kopenhaskim Alchemiście, jednej z najdroższych restauracji świata (za kolację trzeba tam liczyć ok. 2 tys. zł od osoby). Lockdown pozamykał wszystkie knajpy, nie było co robić, Piotr ruszył więc w teren, całe dnie szukał dzikich ziół, fotografował, opisywał. Zaczął też je kisić, marynować, suszyć, wplatać w przepisy, a efekty publikować na Instagramie. Miał setkę obserwatorów, niedużo, a znajomi wciąż stukali się w czoła: „No i po co to robisz, chce ci się tak łazić po rowach i krzakach?”. I nagle, zupełnie niespodziewaie, dostał propozycję napisania (pierwszej) książki. – Myślałem, że ktoś sobie robi jaja – śmieje się Piotr.

Dwa i pół roku i prawie trzy książki później (kolejna, o lesie, jest właśnie na ukończeniu), Piotr zapewnia, że jego pomysł na gotowanie, ale też na życie, nie zakłada, by z dnia na dzień i radykalnie przestawić się w tryb absolutnego zero waste, czyli niewyrzucania niczego. – Zależy mi po prostu na tym, by ludzie otworzyli oczy na to, co jest dookoła. Co może nie tylko ucieszyć oko, ale też da się jeść.

Podlewanie z sąsiadami

Dominika Krzych i Kasia Basiewicz mieszkają po sąsiedzku w kamienicy na krakowskim Podgórzu. Niedawno wydały drukiem pierwszą książkę „Miejskie ogrodnictwo”, wcześniej były trzy e-booki, jeszcze wcześniej Inspekty, czyli blog o domowej uprawie roślin, ziół i warzyw. Ich własna przygoda z ogrodnictwem zaczęła się sześć lat temu, gdy Kasia przywiozła z wakacji ciekawostkę: nie tak daleko, bo w Austrii, są miejskie ogrody warzywne, otwarte dla każdego. Każdy może w nich pielić – i każdy z nich korzystać. Kasia: – Opowiedziałam o tym Dominice, a Dominika stwierdziła, że skoro robią to ludzie kilkaset kilometrów od nas, to i my możemy spróbować.

Do uprawy zabrały się trochę z ciekawości, przede wszystkim by zająć czymś dzieci. – To była dla nas forma zabawy, spędzenia wspólnie czasu, żeby przy okazji czegoś fajnego się nauczyły – mówi Kasia. Na początku działały „dość chaotycznie”, „to była trochę partyzantka”: ot, zebrały, co miały pod ręką (skrzynki po jabłkach, stare doniczki, worki po kawie), obsadziły pierwsze grządki w podwórku ich kamienicy. – Kalarepy rosły obok brokuła, do tego kukurydza i ziemniaki, wszystko razem – śmieje się Dominika. – Dałyśmy po prostu działać naturze. Nie inwestowałyśmy w sprzęt, bo różnie mogło się okazać: albo by się to przyjęło, albo by ludzie narzekali i trzeba by było się zwijać.

Narzekań jednak nie było, za to ciekawości sporo. Sąsiedzi, goście sąsiadów, później też zupełnie przypadkowi ludzie coraz częściej dopytywali: „A co to?”, „A to da się tak uprawiać w środku miasta?”, „A jakie to wyrośnie?”. – Stwierdziłyśmy, że zamiast odpowiadać każdemu pojedynczo, zaczniemy spisywać nasze doświadczenia, porady, wiedzę – wyjaśnia Dominika. Blog, które założyły, miały być również odpowiedzią na książki o ogrodnictwie sprzed kilku dekad, dość przytłaczające dla dzisiejszego odbiorcy. – Przeczytałyśmy ich mnóstwo i zorientowałyśmy się, że nie są przystępne dla ogrodnika weekendowego, zwłaszcza mieszkającego w mieście, z domem, rodziną, dziećmi i mnóstwem spraw na głowie.

Przez sześć lat w ogródku Kasi i Dominiki wiele się zmieniło: skrzynki po jabłkach i stare doniczki zastąpiły trzy podwyższone grządki i cztery donice z ziołami. Rosną w nich między innymi pomidory, rukola, buraki cukrowe, cukinia. – Eksperymentujemy obecnie z jej odmianą, wężową cukinią z Sycylii. Ten eksperyment raz się udaje, raz nie, najwięcej zależy od warunków pogodowych, przez to sezon sezonowi nierówny – mówi Kasia. Dotąd nie kalkulowały, czy dałyby radę wyżywić swoje rodziny tylko z tego ich wspólnego ogródka. – Na pewno w sezonie bardzo często napełniamuy z niego nasze talerze, właściwie nie kupujemy warzyw gdzie indziej.

Od kilku lat, także jesienią i zimą, nie muszą zaopatrywać się w zioła, bo plony są na tyle duże, że nawet poza sezonem ususzonych wystarcza na cały rok. I to się, przynajmniej na razie, nie zmieni, bo powiększyć uprawy nie ma jak. – Tu nigdy nie będzie hiperfarmy, bo mamy ograniczoną przestrzeń, to nie jest nasza prywatna własność, tylko wspólnoty mieszkaniowej – przypomina Dominika. A blog Inspekty nie powstał przecież po to, by tworzyć samowystarczalną plantację pośrodku dżungli z betonu. – Ta wiedza jest uniwersalna, ale zapomniana, więc chcemy ją reaktywować: balkon to naprawdę jest przestrzeń, w której można zdziałać coś fajnego. To jest nasza robota: edukować ludzi, którzy mają taką możliwość – własne działki, ogrody, balkony – że mogą uprawiać w nich własne zioła i warzywa.

To się udaje, przez te sześć lat zostały matkami chrzestnymi dziesiątek ogródków. – Codziennie dostajemy radosne wiadomości, że komuś wyrósł właśnie pierwszy pomidor, że tak się cieszy, bo to dzięki naszym książkom i blogowi – mówi Dominika. A Kasia dodaje, że takie jest właśnie ich marzenie: żeby był pomidor na każdym parapecie. Na własnym przykładzie mogą też opowiedzieć, jak zasiane ziarenka kiełkują nie tylko w ogródku. – Za każdym razem, kiedy coś w nim robię, ktoś zagaduje, o coś pyta, chwali bazylię czy pomidory. Ale da się odczuć, że tak naprawdę ogródek to tylko pretekst, by porozmawiać z kimś choć chwilę dłużej – uważa Kasia. Dominika przytakuje: ostatnio mąż czekał na nią kilka godzin, zanim wróciła z podlewania. – Każde takie spotkanie to zalążek budowania mikrospołeczności, ludzie się znają, kojarzą, coś o sobie wiedzą. To jest przecież olbrzymia wartość.

Czytaj więcej

Charków. Miasto gruzów, ale wciąż czyjś dom

Chwasty z podręcznika

Z tego, co opowiada Marek wynika, że w Chorwacji (gdzie często jeździ z żoną na wakacje) już dawno to zauważono: – Rozmawialiśmy z właścicielem jednego z pensjonatów, pytałem go o najbliższego Lidla albo Kauflanda. „A są”, powiedział, „ale to tylko dla turystów”. I że tubylcy kupują tylko w sprawdzonych miejscach, jak już nie mają własnych produktów.

Piotr również uważa, że w Polsce wciąż brakuje tej świadomości, że wykarmić nas może najbliższa nam natura: w Danii, gdzie spędził przecież kilka ładnych lat, dzikie zioła nieco już nawet spowszedniały, w Polsce są wciąż niedostrzegane. – Chociaż to się zmienia, coraz częściej widzę, jak ktoś z olśnieniem stwierdza, że przecież zna komosę białą, czyli lebiodę. Bo babcia dodawała do sosów czy pierogów, tylko nawet nie wiedział, że to chwast – śmieje się Piotr.

To tylko jeden z jego przykładów na to, że dziką roślinność jako tako w Polsce znamy – tylko na co dzień nie zauważamy, że mamy ją na wyciągnięcie ręki. Na przykład boczniaki, widuje się je w niemal każdym sklepie czy na bazarku, odważone ćwierć kilo i zafoliowane, kilka złotych za paczkę. – A boczniaki przecież rosną na drzewach. Czy topinambur: w sklepie jest bardzo drogi, a można nazbierać samemu, wiedziałaś o tym? – Piotr pyta, choć domyśla się odpowiedzi.

Podkreśla też, że nie można zabierać się do żywienia z lasu i pola bez żadnej wiedzy. – Była przecież historia, że dziewczyna zrobiła smoothie z rabarbaru i wylądowała w szpitalu, bo zatruła się kwasem szczawiowym – przypomina Piotr. W książkach Piotra pełno jest wydawałoby się, że wymyślnych przepisów. Kilka pierwszych z brzegu: nagietki w tempurze, tepache z kwiatami mniszka, pieczone gruszki z macierzanką pod orkiszową kruszonką. Piotr mówi jednak, że to „żadna wyższa szkoła jazdy”. – Wybrałem tylko te, które lubię robić w domu, na szybko i z przyjemnością – zapewnia.

Trzeba też przyznać, że u niego chwasty to już mała obsesja. Lub, jak to się mówi, zboczenie zawodowe. – Nieraz narzeczona mnie upomina, żebym na spacerze z nią i psem skoncentrował się na czymś innym niż chwasty – śmieje się Piotr. Planuje festiwal dzikich ziół, może już za rok, może w Warszawie. Marzy mu się też, żeby z tematem wejść do szkół, budować wśród dzieci świadomość o pożytecznych stronach chwastów. – Ale biurokracja w tym przypadku to droga przez mękę. A nie daj Boże wypuścić podręcznik dla dzieci… to już jest kosmos.

Zapotrzebowanie na taką przyziemną wiedzę jest, co widać również w Inspektach. – Chyba zatoczyliśmy koło, nacieszyliśmy się już plastikiem i dobrobytem. I coraz częściej dochodzimy do wniosku, że wcześniej jednak świat trochę lepiej funkcjonował – mówi Kasia, a niejako na potwierdzenie dodaje: – Stąd, moim zdaniem, taki trend, że coraz więcej osób piecze własny chleb, uprawiają warzywa i zioła, zakładają ogródki na balkonach, niektórzy nawet robią swoje masło czy ser.

Dominika też zauważyła, że coraz wyraźniej ciągnie nas do natury. – Co jest trudne, bo wcześniej wybetonowaliśmy miasta i obłożyliśmy się plastikiem. Nie jesteśmy już w stanie uratować się przed plastikowo-betonową zagładą, ale widać taki trend, że ludzie próbują choć trochę zmienić swoje życie.

Dostrzega to również Marek, na razie w najbliższej rodzinie. – Kuzynki coś tam sobie uprawiają, mają pomidory i zioła. Pewnie, że nie da się tym wyżywić. Ale przynajmniej raz na jakiś czas to rarytas – opowiada. Z drugiej strony w swoim otoczeniu, na wsi godzinę drogi od Warszawy, widzi, że właściwie wszyscy po ziemniaki czy marchewkę jeżdżą do supermarketu. – Bo nie opłaca im się, nie chce, nie mają czasu samemu ich sadzić – podejrzewa. Ostatnio zagadnął sąsiadkę, młodą dziewczynę, w wieku jego syna. – Powiedziała, że nawet nie miałaby pojęcia, co trzeba w gospodarstwie zrobić, do czego się zabrać, jak uprawiać ziemniaki, kapustę, pomidory, sady. Co kiedy siać, podlewać, zbierać, jak o to wszystko dbać. Wyobraź sobie, dziewczyna, która się tam wychowała!

Marek nie ufa ani supermarketom, ani osiedlowym sklepom, nawet bazarom i ryneczkom. – Jaką ma się gwarancję, że produkt jest z własnego gospodarstwa, a nie kupiony w markecie czy od pierwszego lepszego rolnika, który nie wiadomo czym pryska? – pyta retorycznie. Znają przecież oboje z żoną historie o jajkach z chowu klatkowego sprzedawanych jako „świeżutkie, wiejskie, własne” (wystarczy zetrzeć zielony stempel octem). Uli ktoś z rodziny opowiadał o kamieniach dorzucanych przez sprzedawców do worków ziemniaków, Markowi – że znajomy kupuje schab w dyskoncie i rozpakowane z folii płaty wystawia jako własne, ekologiczne, rzemieślnicze. Ula, z rezygnacją, wzrusza na to ramionami. – Mało na kim to robi wrażenie, bo całymi latami tak byliśmy urabiani: nie ma sensu, nie opłaca się samemu cokolwiek dla siebie hodować, uprawiać, robić. Taniej przecież, szybciej, łatwiej można kupić w sklepie – ironizuje.

Najważniejsza jest niezależność

Ze statystyk strony „Chwasty od kuchni” na Instagramie wynika, że wiedzy o chwastach, jedzeniu z lasu, łąki czy miejskiego skweru szukają głównie młodzi (nieco częściej kobiety), w przedziale wiekowym 25–40 lat.

Kasia i Dominika prowadzą warsztaty, dyskutują na forach, odbierają prywatne wiadomości. Wynikałoby z nich, że miejską uprawą warzyw zajmują się głównie kobiety, 30-40 lat, często młode matki. Powód? Zwykle chcą karmić swoje dzieci jak najlepszym jedzeniem, zrobić z nimi coś fajnego, czymś je zainteresować, znaleźć samej sobie i dzieciom jakieś hobby, z dala od elektroniki czy internetu. Jak wynika z obserwacji Dominiki i Kasi, takie są najczęstsze powody, dla których dołączają do społeczności Inspektów. Niedawno pojawiła się jednak jeszcze inna motywacja, o której jeszcze rok, dwa lata temu mało kto słyszał. Kasia: – Coraz więcej osób stwierdza, że niedługo nie będzie ich stać na zioła, warzywa, choćby pomidory. Wcześniej tego czynnika ekonomicznego w ogóle nie było. A teraz coraz więcej osób myśli, że jeśli będzie miało na balkonie swojego pomidora, ogórki, zioła, to przynajmniej trochę zaoszczędzi na jedzeniu. – Jak poszła fama, że warzywa zdrożeją, to mama od razu więcej obsiała – potwierdza Tomek. Ale to, jego zdaniem, tylko jeden z powodów rosnącej popularności domowej uprawy. – Ludzie teraz często wiedzą, jak produkowane jest jedzenie na masową skalę, czym są faszerowane kurczaki albo pryskane owoce i warzywa. I nie chcą już jeść jedzenia przemysłowego, pełnego chemii i antybiotyków – uważa. Jego żona wręcz stwierdza, że zapanowała taka moda. – Trzy czwarte moich koleżanek ma teraz ogródki, jak nie w domu, to przynajmniej na balkonie. Z którą nie rozmawiam, każda się cieszy, że wyrosły jej pierwsze pomidorki czy zioła.

Marek i Ula również cieszą się pierwszymi zbiorami: obsiali kilka grządek na polu u Uli mamy. Mają już swoje pomidory, cukinię, czarną rzepę i zioła. Jajka na razie biorą od kuzynki, bo własne kury mają dopiero w planach. – To jest na razie taki eksperymencik, bo nie mamy jeszcze tyle czasu, żeby się tym zająć. Jeżdżę tam raz w tygodniu albo i rzadziej, a to za mało, by wszystkiego dopilnować – przyznaje Ula. W przyszłości chcieliby mieć również kozę oraz piec do chleba, który Ula zaczęła piec jeszcze w Wielkiej Brytanii. – Ja lubię chleb ciemny i ciężki, w ogóle mi nie smakował ten angielski, biały i napompowany. Już nie mogę doczekać się, aż wrócę do pieczenia.

Wraz z mężem planują również budowę ziemnych kopców, które Ula pamięta z dzieciństwa, robionych jeszcze dawnymi metodami. – Zimy nie są już takie mroźne jak kiedyś, więc myślę, że nasze zbiory spokojnie będą do kolejnego sezonu wytrzymywały.

Dla Uli w przypadku „przydomowej” żywności ważne jest również eliminowanie plastiku, od którego trudno uciec nawet na bazarze. – To jest przerażające, ile ton tego się przewala, i ile mikrocząsteczek tego plastiku sami jemy. Ciężko mi sobie wyobrazić, jak trudno będzie się tego pozbyć z organizmu albo zutylizować – mówi. Najważniejszą jednak z motywacji dla niej jest niezależność. – Chcemy mieć wszystko, co potrzebne do przeżycia, w zasięgu ręki. Nie musieć jeździć gdziekolwiek, ani coraz więcej płacić. Być po prostu samowystarczalnymi.

Czytaj więcej

Po pandemii. Zwichrowana nowa normalność

Z Piotrem Ciemnym wchodzimy w rozmowę gładko. Jeszcze zanim zdążymy na dobre rozsiąść się w kawiarni, Piotr zwraca uwagę na moją lemoniadę: – O, agrestowa.

Odpowiadam odruchowo: – To smak mojego dzieciństwa, działki dziadków i beztroski.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi