Po pandemii. Zwichrowana nowa normalność

Świat po pandemii? Ewa przywyknie: – Do maseczek na co dzień mogę się przyzwyczaić. Najwyżej przeprowadzę się na wieś. Maciek widzi plusy: – Nawet w dalsze trasy pojedziemy pociągiem, a nie samolotem. Podoba mi się taki romantyczny, XX-wieczny klimat podróży. Kacper ma duże obawy: – Nie warto poświęcać wolności w imię bezpieczeństwa.

Publikacja: 16.04.2021 00:01

Po pandemii. Zwichrowana nowa normalność

Foto: Fotorzepa, Aneta Wawrzyńczak

Koronawirus, pandemia, zamykanie i otwieranie gospodarki, liczniki zakażeń, testów, zgonów i szczepień – tym od roku żyją media. Ludzie siłą rzeczy też, pewnie każdego dnia i pewnie w każdym domu tematy okołopandemiczne wychodzą przy różnych okazjach.

Przez to bliscy, rodziny, znajomi i jednoczą się, i dzielą. Dopiero co słyszałam na przykład taką historię: jest mąż i żona, on za szczepieniem, ona z obawami. Napięcie rośnie, w końcu mąż stawia sprawę jasno: szczepionka albo nie mieszkamy razem. Cóż robić, pani M. jest już po pierwszej dawce. Gdy oficjalnie Covid-19 przeszedł co najmniej co 14. Polak, trwa kolejny lockdown, podano prawie 7,8 mln dawek, pełne szczepienie otrzymało 2,1 mln chętnych, a rząd zachęca, bo to „jedyna nadzieja" na „nową normalność" – pytam trójki bliskich mi osób, co one na to.

Ewa

Ewa ma 35 lat, jest dziennikarką, niedawno zaszła w drugą, planowaną ciążę. W listopadzie 2019 roku została mamą po raz pierwszy, w styczniu gruchnął koronawirus, w marcu przyszedł do Polski, w kwietniu zmarł jej ojciec. Wszystko złożyło się na to, że Ewa bardzo boi się zarazy.

– Od początku byłam pewna, że to duża sprawa, że koronawirus do nas dotrze, że będzie katastrofa – mówi. Przeczuwała ją nie tylko na poziomie ogólnoświatowym, ogólnopolskim, ale też osobistym: skoro ojciec ma chore płuca, a wirus właśnie ten narząd atakuje, to tatę pewnie pokona. – Jego śmierć jest bardzo niejasna, lekarz prowadzący ma hipotezę, że zmarł na covid, bo wcześniej z o wiele trudniejszych zachorowań wychodził obronną ręką. A tu niby z niczego jego stan drastycznie się pogorszył, tydzień później okazało się, że na oddziale, na którym leżał, był właśnie koronawirus. Oficjalnie już się tego nie dowiem. I chyba to już nie ma dla mnie znaczenia.

Istotne teraz jest to, że odejście ojca bardzo wzmogło w Ewie doświadczenie pandemii. – Pękła moja ochronna bańka, bezpowrotnie pożegnałam okres życia, kiedy czułam się bezpiecznie – wyjaśnia. Pojawiło się poczucie niepewności i zagrożenia. Na początku raczej podskórnie, gdzieś z tyłu głowy. – W końcu dla mnie „lockdown" zaczął się wcześniej, jak urodziła się moja córka – śmieje się Ewa. – Była bardzo mała, więc i tak nie wychodziłam z nią na dwór, nie musiałam się martwić o jej kontakt z innymi dziećmi – dodaje. Pierwsze zamknięcie rok temu wręcz im się przysłużyło. – Na pewno na plus wyszło nam to, że mój mąż nie pracował i był z nami cały czas. Dzięki temu zbudował z naszą córką dużo silniejszą więź, niż gdyby nie było go całymi dniami.

Od początku izolowali się we trójkę i izolują do tej pory, na spacery wychodzą z dala od ludzi. Zakupy zamawiają online, z przyjaciółmi widują się przez kamerkę, z rodziną podobnie, ograniczyli spotkania na żywo, odpuścili sobie święta. – Nie chcę podejmować gry z losem. Raz ją wygrałam, rodząc zdrowe dziecko, raz przegrałam, gdy straciłam ojca. W drugą ciążę zaszłam świadomie, kiedy zbliżała się trzecia fala i jednocześnie rocznica śmierci taty. Gdy zobaczyłam pozytywny wynik na teście ciążowym, poczułam, że to dla mnie jedyny sposób, żeby jakoś to przetrwać. Żeby jakoś śmierci zaprzeczyć, cokolwiek w tej sytuacji wygrać.

Ewa jest pogodzona z tym, że z koronawirusem będziemy jeszcze „kołysać się" nawet kilka lat. Jedyne, na co ma nadzieję, to że będzie mniej śmiertelnych przypadków, wtedy też mniej będzie się bała. A jak będzie się mniej bała, bardziej otworzy się dla niej świat. Na razie jest w stanie „tak żyć". – Pracuję zdalnie, mam kontakt z ludźmi przez internet, film mogę obejrzeć online. Jestem w okresie rozrodczym, więc przez najbliższe lata moim światem i tak będą dom, dzieci, mąż – mówi.

Przyznaje, że trochę ją to uwiera, bywa bardzo głodna kontaktu z bliskimi na żywo. – Ale wiem, że zagrożenie jest wielkie. I że muszę się do tego dostosować każdym kosztem – zapewnia. Szczególnie gdy na szali spoczywają dwa światy, nowy i stary, bardziej i mniej bezpieczny – gołym okiem Ewa widzi, co jest dla niej ważniejsze. – Moim zdaniem taka sytuacja pokazuje, że to rodzina jest źródłem siły, dzięki niej możesz przetrwać właściwie wszystko – mówi. – Pandemia pozwoliła mi skonfrontować się z tym, że podjęłam dobre decyzje życiowe, które jakoś mnie chronią. Bo jak patrzę na ludzi, którzy żyją samotnie, to widzę, że jest im o wiele trudniej. Ulgę przyniosła jej też wieść z jesieni ubiegłego roku, że została opracowana szczepionka. – To obudziło we mnie nadzieję, bo pojawiła się wspólnota nauki i biznesu, która na początku sprawiła, że zapaliło się dla mnie na chwilę światełko w tunelu – wyjaśnia Ewa. Później, aż do dzisiaj, może nie tyle zgasło, co dość mocno osłabło. – Zdaję sobie sprawę, że mogą pojawić się mutacje i inne problemy, że wirus cały czas może przed nami uciekać, próbować nas przechytrzyć. Że trzeba będzie toczyć przeciwko niemu aktywną wojnę, wprowadzać ograniczenia, szczepić się co rok – mówi. – To utrudni życie wielu ludziom, ale ja dla bezpieczeństwa jestem na to gotowa, dostosuję się do wszystkiego w imię chronienia moich bliskich – dodaje.

I zauważa, że o tyle łatwiej jej to przychodzi, o ile sama ma dość komfortowe warunki. – Nie muszę codziennie jeździć autobusem do pracy, stykać się z dużą liczbą ludzi. Pewnie, nie jestem w stanie stwierdzić, czy za pięć lat nie obudzę się i nie pomyślę: pieprzę, to jest moja granica, więcej nie zniosę. Może to we mnie narasta, tylko na razie tego nie czuję?

Kolejne, co studzi jej oczekiwania, to niechęć innych do szczepień. Ale Ewa nie ma o to żalu. – Wielu pewnie nie będzie chciało się zaszczepić, nie mam o to pretensji do nikogo. Nie mam też do polityków na całym świecie, że wszyscy się mylili, gdy mówili, że pokonaliśmy wirusa – zapewnia Ewa. – Takie czepialstwo jest infantylne, to polityczne ukierunkowanie frustracji, które kumulują się w ludziach. Co jest zrozumiałe, bo jesteśmy w bardzo trudnej historycznie sytuacji, to jest i będzie wielka trauma dla całego świata. Dramaturgia tego wszystkiego rozgrywa się przecież w różny sposób w różnych grupach społecznych i zawodowych.

Maciek

Maciek ma 27 lat, skończył dyplomację, do Polski wrócił pod koniec 2019 roku, wtedy zakończył dwa zagraniczne staże w ambasadach. Dalej plan był taki: dwa–trzy miesiące odpoczynku, zabawy, i zbieranie sił na start w poważne, dorosłe życie. Gdzieś w tle majaczyły mu doniesienia o „nowym wirusie z Chin", machnął na to ręką, na świecie ciągle coś się dzieje, MERS, SARS, ebola; trochę już tego było. Maciek przyznaje: – Nie sądziłem, że tym razem to potoczy się w ten sposób.

Strach dopadł go w marcu. Dosyć mocno, choć nie był to strach przed śmiercią. Maciek co prawda choruje na astmę, ale bierze leki, jest w dobrej kondycji, bardziej jednak uderzyła go samotność. – Mieszkam sam, a z natury jestem ekstrawertykiem, więc zamknięcie odbiło się na mnie mocno depresyjnie – wyjaśnia. I zastrzega: wiedział, że tak musi być. – Co nie zmienia tego, że właśnie samotność i izolację najbardziej odczułem jako problem.

Trochę ulgi przyniosło mu lato, obostrzenia zelżały, choć nie na tyle, by mógł realizować w pełni swoją największą pasję – muzykę. Wcześniej ciągle jeździł na koncerty, w ubiegłym roku siłą rzeczy musiał pójść bardziej w kierunku samorealizacji: najpierw na parę tygodni zamknął się ze znajomymi w studiu, później na działce kolegi zorganizował kameralny, tylko dla znajomych, amatorski festiwal.

Nadzieję, tak jak Ewie, dały mu pierwsze wieści o szczepionce. – To pierwszy krok do normalności. Nie wiem, co innego można zrobić z pandemią – uważa. Teraz jednak nie ma już raczej złudzeń. – Weźmy pod uwagę, że żyjemy w Europie, a na przykład w Afryce nie wiem, czy choćby 1 proc. jest zaszczepiony. A ludzie będą tam latać, więc to będzie niekończąca się historia – przewiduje.

Sam jest po pierwszej dawce (pracuje jako nauczyciel, więc miał już możliwość rejestracji i zaszczepienia), ma umówiony termin drugiej – a mimo to nie czuje się bezpiecznie. I, jak uważa, nawet po pełnym zaszczepieniu ten strach tak szybko nie odejdzie. – Nie będę się czuł bezpiecznie, póki dookoła nic się nie zmieni – mówi. Jak wyjaśnia, mieszka po sąsiedzku z lokalem, który otworzył się mimo obostrzeń, z okna na co dzień widzi przewijające się tam tłumy. – Tu już nawet nie chodzi o covid, ludzie zapominają, że są inne choroby. Choćby teraz, mamy przesilenie, dużo łatwiej cokolwiek złapać.

Jednocześnie Maciek nie dostrzega sensu w noszeniu maseczek na zewnątrz budynków. – Codziennie słyszę, nawet od rady ekspertów ds. Covid-19 przy premierze, że można by nas z tego zwolnić, bo na powietrzu transmisja koronawirusa jest niewielka. Powinno się wymagać maseczek w tramwaju, na poczcie czy w sklepie, ale nie na ulicy – uważa. – Choćby absurd: stoję z kumplem na przejściu dla pieszych, idziemy do parku. Tu musimy mieć maseczki, inaczej grozi mandat 500 zł, a trzy metry dalej, na kawałku zieleni – już nie.

Mimo tej jego wewnętrznej niezgody, Maciek nie boksuje się z koronawirusem, po stoicku uznaje: nie walczy się z tym, co od nas niezależne. – Nie stresuję się, oszczędzam sobie nerwów. Choć zauważyłem, że zdążyłem już zapomnieć, co to bar, klub, wyjazd weekendowy. Okrzepła we mnie myśl, że świat toczy się teraz wokół domu mojego i domów moich znajomych. To trochę życie w wersji demo, bez odblokowanych wszystkich możliwości.

To też mu się nie podoba, wolałby, żeby „wszystko wróciło do normy".

Kacper

Kacper ma 29 lat, przed pandemią pracował w „eventach", ale już go to nużyło, koronawirus pozwolił mu podjąć decyzję: pójdzie w kierunku, w którym chce docelowo robić karierę. Rok zamknięcia dał mu okazję podszkolić się na tyle, by szukać nowej pracy, ale dopiero co zdążył przejrzeć ogłoszenia, a „zaczęły się fikołki z zamykaniem" jego nowej branży. Poza tym na co dzień najbardziej frustruje go poczucie osamotnienia. – Od zawsze byłem towarzyski. Łatwiej mi nawet przełknąć odcięcie od rozrywek typu imprezy, kino, teatr, niż brak spotkań w plenerze, tak zupełnie naturalnie, spontanicznie.

Trudno mu też przyzwyczaić się do wszechobecnego nakazu „zasłaniania nosa i ust". – To jest dla mnie z jednej strony obce, przytłaczające, osaczające, z drugiej – bardzo utrudnia mi życie, bo mam krzywą przegrodę, w ogóle nie oddycham nosem, w maseczce po prostu się duszę. Ale dla lekarza to nie jest wystarczający powód, żeby wypisać mi zwolnienie z jej noszenia – wyjaśnia. Jeszcze bardziej doskwiera mu co innego. – Frustrujące jest to, co politycy robią z naszym państwem, praktykują kompletne bezprawie, rozporządzenia są pisane na rympał, ogłaszane na konferencjach prasowych, ludzie są zmuszeni siedzieć przed telewizorem czy komputerem i śledzić plany, które zmieniają się z dnia na dzień i często sobie przeczą – mówi Kacper. A najgorsze, uważa, jest to, że „właśnie mało kto zwraca uwagę na stan finansów". – Mnie to interesuje, bo przekłada się bezpośrednio na zawartość mojego portfela, który po roku zamknięcia już jest znacznie uszczuplony. Zadłuża się nas wszystkich na sumy, których nigdy nie będą w stanie spłacić nawet nasze wnuki.

Może to nieuniknione, tak musi być, gospodarka schodzi na dalszy plan, gdy naprzeciwko jest zdrowie, życie ludzi? – Ale te dwie kwestie są ściśle ze sobą powiązane, wręcz tożsame – odpowiada Kacper. – Nie ma życia bez gospodarki, jeśli w rok 15 proc. ludzi straci źródło dochodu, to nie będą mieli się za co leczyć, za co kupić jedzenia, opłacić mieszkania. To jest właśnie dbanie o życie i zdrowie – przekonuje.

Jego samego z kolei nie przekonuje emocjonalny przekaz i mediów, i rządu. – Wielu moich znajomych się boi, według mnie przez to, że przyswajają te nasączone emocjami komunikaty. Ja się nie boję, bo gra emocjami na mnie nie działa. Na mnie działają racjonalne argumenty – mówi Kacper. Jako przykład podaje: – W 2020 roku na koronawirusa, bez tak zwanych chorób współistniejących, zmarło mniej niż sześć tysięcy osób. Nie chcę umniejszać ich śmierci i cierpienia ich bliskich, ale czy jedyną odpowiedzią na to jest demolowanie życia 38 milionów ludzi?

Nie wychodzi mu w głowie również inne równanie. – Rozumiem pierwszy tak zwany lockdown, wszyscy się przestraszyliśmy, to była nowa sytuacja, nikt nie wiedział, jak się z nią obejść. Ale jeśli pierwsze zamknięcie zadziałało, to po co robić kolejne? I z drugiej strony: jeśli nie zadziałało, to tym bardziej, skąd to obecne? – pyta, i zanim zdążę znaleźć ripostę, proponuje: – Żeby to miało sens, trzeba powiedzieć ludziom wprost: zamykamy wszystko na dwa tygodnie, zróbcie zapasy. Trzeba się na coś zdecydować i być konsekwentnym.

Konsekwentny, według jego obserwacji, rząd jest na razie w jednym: „forsowaniu szczepionki jako panaceum na epidemię". – Nie mówi się o wynalezieniu leku, nie mówi się o tym, jak naturalnie dbać o odporność. To wszystko poszło w odstawkę, stało się zupełnie nieistotne – mówi. Jak podkreśla, nie jest przeciwny szczepieniom. Ale sam nie zamierza się im poddać, przynajmniej nie w najbliższym czasie. – Nie mam zaufania do specyfików, co do których nie są znane długofalowe skutki i które są nieprzebadane, a badania kliniczne oficjalnie mają przecież trwać do 2023 roku – zauważa. W kwestii szczepień mierzi go jeszcze jedno. – Brakuje mi jasnej deklaracji, że to rzeczywiście indywidualny wybór. Niby ciągle słyszymy, że szczepienia są dobrowolne, a na papierze jednocześnie powstaje ustawa, która pozwala zaszczepić kogoś wbrew jego woli – dodaje. – Jeśli rząd chce mnie przekonać, że nie naruszy praw gwarantowanych między innymi konstytucją i kodeksem norymberskim (sformułowanym po drugiej wojnie światowej, dotyczącym dopuszczalności doświadczeń na ludziach – red.), niech da nam to na piśmie.

Wieść o opracowaniu szczepionki przyjął więc nie z ulgą, ale z obawą. – Tak zwane benefity, jak to mówi minister Dworczyk, to jest zwinna sztuczka, polegająca na odebraniu ludziom prawa do uczestniczenia w życiu społecznym, a następnie oddaniu go niektórym, pod warunkiem, że zrobią to, co rząd uważa za słuszne – mówi. To jego zdaniem prosta droga do utraty wolności. A tej nie warto poświęcać w imię bezpieczeństwa. Tak miał powiedzieć Benjamin Franklin, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, i Kacper się pod tym podpisuje. – Wolność to jest możliwość decydowania o swoim losie i dokonywania wyborów, także złych, na nich najlepiej człowiek się uczy. A wolność buduje nie tylko indywidualnych ludzi, ale i całe społeczeństwo.

Odbijam piłeczkę Alexisem de Tocqueville'm: „wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka". – O to właśnie przecież chodzi. Ktoś, kto się boi, nie może mi nakazać nosić maseczki. To tak, jakbym na parkingu podszedł do kogoś i kazał mu natychmiast jechać na przegląd hamulców, bo ja się boję, że uczestniczy w ruchu drogowym, kiedy ja w nim uczestniczę – odpowiada Kacper. I zdradza swoją największą obawę przed „nową normalnością". – Wolności wyzbywamy się raz na zawsze, nikt nam jej nie zwróci. A kręgi rządzące mają zawsze chrapkę na to, by nam ją odebrać, pretekstem jest chociażby właśnie złudne poczucie bezpieczeństwa. Dla mnie ważniejsze jest to, żebym nie zostawiał moim dzieciom świata pozbawionego wolności.

Śmiech przez łzy

Im dalej w szczepionkowy las, tym mocniej w pandemicznym słowniku zaznacza się właśnie to hasło: nowa normalność. Gdy o tym rozmawiamy, Ewa śmieje się: jej „nowa normalność" nadeszła, gdy urodziła córkę. – Podstawowym powodem mojego domowego życia nie jest pandemia, tylko to, że mam małe dziecko, za parę miesięcy będę miała drugie, takie będą moje najbliższe lata – podkreśla. Zmiany w świecie zewnętrznym mniej ją więc dotykają, a nawet jeśli, to obchodzą się z nią łagodnie. – Rzadko czuję bunt wobec tego, co się dzieje, raczej mam poczucie, że muszę z tego sprytnie wybrnąć. Jak? Sprawiamy sobie różne przyjemności, zamawiamy dobre jedzenie, kupujemy coś ładnego do domu, na co dzień ubieram się w sukienki, staram się nie chodzić w dresach – wyjaśnia Ewa. I znów się śmieje: – Mam chyba taki szczurzy instynkt przetrwania, przystosowuję się szybko, nie myślę o tym, wchodzę w rolę, którą daje mi życie.

Ewa przyznaje, że myśli nieraz, kto wygra, a kto przegra: ci, którzy się odizolowali, tak jak ona z rodziną zamknęli w domu, nieco zastygli w oczekiwaniu, kiedy przyjdzie odwilż, czy ci, którzy nie zrezygnowali z normalnego życia. – Może okazać się, że to był błąd, dałam się nabrać i dwa–trzy lata niepotrzebnie trzymałam dziecko w domu. Ale to jest część rodzicielstwa i moim zdaniem robię to, co dla nas najlepsze – mówi Ewa. – Oczywiście, moje dziecko traci na braku kontaktu z innymi, nie mam naiwności w sobie, że to nie wpłynie na nią, nie ukształtuje jej w jakimś stopniu. To mnie rani, ale przyjmuję, że to konsekwencja obecnej sytuacji i moich decyzji, którym ufam.

Jaką normalność widzi Ewa po pandemii? Trudno jej powiedzieć, na pewno gotowa jest przyzwyczaić się do maseczek na co dzień („to nie jest chyba duży koszt w obliczu tego, co się dzieje"). Gdyby miały zostać z nami na zawsze, też sobie znajdzie swoje miejsce. – Pewnie dostosuję się w taki sposób, że wyprowadzę się na wieś, gdzie nie będzie takiego natłoku ludzi.

Maciek szacuje, że na lato zostaniemy zwolnieni z maseczek, później znów wrócą – i tak samo może będzie jeszcze w przyszłym roku. Potem zostaną z nami okazjonalnie, na przykład na pokładach samolotów. Tych będzie natomiast latało mniej, bardziej na czasie stanie się kolej, nawet w dalsze podróże. – Może i to trochę będzie cofnięcie się w rozwoju, ale pociągi będą szybsze, bardziej komfortowe. I dla mnie to na plus, bo bardzo lubię taki romantyczny, XX-wieczny klimat podróży – mówi Maciek. Na jego prognozowanej liście atrybutów „nowej normalności" widnieją też środki do dezynfekcji przy wejściu do sklepów, banków, urzędów. – Podejrzewam, że to będzie standard, jak wycieraczka przed drzwiami do domu – mówi. W sferze psychologicznej natomiast obawia się spadku zaufania między ludźmi. Czy coś da się z tym zrobić? – To po prostu będzie normalność na miarę naszych czasów i tego, co się stało.

Są też plusy, tak przynajmniej widzi to Maciek. – Może pandemia to ręczny hamulec, który zaciągnęła Matka Ziemia, żeby nas powstrzymać od rozpasania, spełniania wszystkich zachcianek? Chcesz mięso z krokodyla albo wino z Nowej Zelandii? To masz, cały świat na jedno kliknięcie plus trzy dni dostawy. A przez pandemię może ludzie bardziej zwrócą się ku temu, co lokalne, będą kupować jabłka nie z Cypru, tylko z Grudziądza.

Sam chętnie zostałby przy teleporadach, ale tylko w „standardowych" medycznych przypadkach. – Potrzebuję leków na astmę, więc dużo wygodniej mi, gdy dzwoni lekarz i wystawia receptę online, niż gdybym znów musiał chodzić do przychodni i siedzieć w kolejce. W takich sprawach teleporada oszczędza masę czasu i mnie, i lekarzowi – podkreśla. Można by tę cyfrową wersję postpandemicznej rzeczywistości nawet rozszerzyć. – Za rok kończy mi się ważność dowodu osobistego, fajnie byłoby móc załatwić to zdalnie. Urząd ma mój PESEL, mógłbym tylko przyjść odebrać go w wyznaczonym terminie – mówi (to jego życzenie raczej się nie spełni, bo od sierpnia nowe dowody będą zawierały odręczny podpis właściciela i odcisk palca, a ten będzie pobierany w urzędzie).

Maciek nie wyklucza kolejnych szczepień, nawet gdy będzie już po „pełnej" dawce. – To będzie dla mnie okej, jeśli dostanę dobre uzasadnienie, wyniki badań, dowód, że wirus mutuje, a odporność po jakimś czasie wygasa – zaznacza. Nie wyklucza również posiadania dzieci, choć raczej w dalszej niż bliższej przyszłości. – Coś czuję, że to nie jest ostatnia pandemia. I, szczerze mówiąc, nie chciałbym, żeby musiały wychowywać się w takim świecie, jaki mamy teraz, kiedy normą miałoby być kursowanie dom–przedszkole–dom.

Kacper z kolei dzieci planuje niebawem, tym bardziej więc „nowa normalność" spędza mu sen z powiek. – Obawiam się, że wszyscy wyjdziemy z tego w jakimś stopniu zwichrowani psychicznie. My, dorośli, którzy znamy normalny świat, jeszcze potrafimy sobie to jakoś zracjonalizować. Ale co z dzieciakami, które nie chodzą do przedszkola, szkoły, nie mają normalnych relacji z rówieśnikami, innymi ludźmi? – Kacper zawiesza to pytanie w powietrzu.

Rozmawiamy dalej i wychodzi na to, że normalność wcale a wcale mu nie przeszkadza, tylko ta „nowa" go mierzi. – Normalność nie potrzebuje przymiotników. Jeśli się je dodaje, to powinna się zapalić w głowie lampka ostrzegawcza, trzeba otworzyć uszy i oczy, słuchać i czytać, co mówią ludzie, którzy są twarzami tego hasła, choćby Klaus Schwab (prezes Światowego Forum Ekonomicznego – red.) czy Bill Gates – podkreśla. I zaznacza: – W internecie, nawet wśród moich znajomych, wszyscy turlają się ze śmiechu, że to teorie spiskowe, że Bill Gates chce wiedzieć, co Janusz kupuje w Biedronce. I to jest rzeczywiście śmieszne, w takim ujęciu. Bo jak się spojrzy szerzej, na miliony ludzi, ich wybory zakupowe, to nie da się nie zauważyć, że pojedynczy człowiek zostaje sprowadzony do roli produktu.

To jeden z aspektów nowego życia, które wyłaniają się Kacprowi z tego, co wyczytuje w oficjalnych raportach, dokumentach, relacjach (a od pierwszej „narodowej kwarantanny" czyta nieustannie). – Każdy aspekt naszego życia będzie koncesjonowany przez rząd, każda wymiana między mną a usługodawcą będzie podlegała kontroli. Przykład? Najpierw pojawią się lokale, które będą opatrzone „certyfikatem bezpieczeństwa", tylko zaszczepieni albo ozdrowieńcy będą mogli tam chodzić. A później, jak gotówka odejdzie do lamusa i zostaniemy tylko z cyfrowym pieniądzem, rząd będzie miał stuprocentową kontrolę nad tym, gdzie idziemy, co robimy, na co wydajemy pieniądze – ostrzega.

Co byłby w stanie poświęcić, żeby wszystko zostało po staremu? Po namyśle stwierdza: – Chętnie zgłosiłbym się do programu, który miałby na celu stworzenie grupy kontrolnej, na przykład tysiąca osób, zamkniętej w małej społeczności, gdzie toczyłoby się normalne życie, bez żadnych obostrzeń. Gdybym zachorował, nawet umarł? Okej, w takiej sytuacji byłbym w stanie poświęcić się dla innych. Ale z tego, co mi wiadomo, nikt na to nie wpadł.

Koronawirus, pandemia, zamykanie i otwieranie gospodarki, liczniki zakażeń, testów, zgonów i szczepień – tym od roku żyją media. Ludzie siłą rzeczy też, pewnie każdego dnia i pewnie w każdym domu tematy okołopandemiczne wychodzą przy różnych okazjach.

Przez to bliscy, rodziny, znajomi i jednoczą się, i dzielą. Dopiero co słyszałam na przykład taką historię: jest mąż i żona, on za szczepieniem, ona z obawami. Napięcie rośnie, w końcu mąż stawia sprawę jasno: szczepionka albo nie mieszkamy razem. Cóż robić, pani M. jest już po pierwszej dawce. Gdy oficjalnie Covid-19 przeszedł co najmniej co 14. Polak, trwa kolejny lockdown, podano prawie 7,8 mln dawek, pełne szczepienie otrzymało 2,1 mln chętnych, a rząd zachęca, bo to „jedyna nadzieja" na „nową normalność" – pytam trójki bliskich mi osób, co one na to.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi